sobota, 12 października 2013

V-7 NAD POŁUDNIOWYM BAŁTYKIEM

Ten, kto wie - milczy. Ten, kto mówi - nie wie nic...
Prawo Burdego




O tej informacji, która pojawiła się w Internecie na stronie http://strony.wp.pl/wp/anonimaniak  powiadomił mnie Naczelny „Nieznanego Świata” w dniu 25 sierpnia 2001 roku. Obaj z Markiem Rymuszko mamy wyrobione zdanie o niektórych stronach internetowych, a to ze względu na różne brednie, jaki propagują ich właściciele, ale ta informacja akurat wpisywała się w Pierwsze Prawo Burdego - które jest jakby hasłem wywoławczym wszelkich spraw związanych z hitlerowskimi tajnymi broniami - i to, czym się onegdaj interesowałem, a zatem dlatego przekazuję ją w całości:


Relacja zza grobu


Opisane tutaj zdarzenie było kompletnie nieznane opinii publicznej w naszym kraju. Ja sam nie byłem świadom opisanych poniżej wypadków do lutego 1999 roku. Wtedy to pojechałem do Szczecina, odwiedzić mojego chorego dziadka leżącego w szpitalu. W pewnym momencie, gdy wyszła pielęgniarka, kazał nachylić się i powiedział mi, że musi coś wyznać, gdyż niedługo już pożyje, a chciałby przed śmiercią uwolnić się od ciążącego na nim piętna tajemnicy, wiążącego się z jego służbą wojskową w latach 40. Służył on wtedy w jednostce stacjonującej w Ustce, o czym dobrze wiedziałem, ale on nigdy nie opowiadał mi szczegółów swej służby. Nie mówił o nich mojemu ojcu (który już nie żyje), obawiał się bowiem o jego bezpieczeństwo, gdyby przypadkowo się z tym zdradził. Nawet teraz, po upadku komunizmu niebezpieczeństwo zmalało, ale nadal jest wskazana najwyższa ostrożność. Dziwić więc może, czemu wyjawiam te rewelacje, ale robię to w konkretnym celu. Chcę ujawnić prawdę o sekrecie skrywanym przez kolejne komunistyczne rządy, a który w dziesięć lat po upadku komunizmu jeszcze nie został ujawniony, a straciło przezeń życie wielu ludzi i boję się, że może tak się dziać nadal... Dziadek nie podawał mi żadnych nazwisk, ani bliższych szczegółów jego jednostki wojskowej. Wiedział, że to mogłoby narazić mnie na nieprzyjemności.

Teraz przedstawię jego opowieść.


Opowiadanie starszego pana


Posłuchaj mnie Solonie, będzie to opowieść dziwna, ale ze wszech miar prawdziwa...
Platon - „Timajos”

W czerwcu 1945 roku dziadek, który ukończył świeżo studia techniczne, które kontynuował przez całą wojnę na tajnych kompletach, został powołany do Ludowego Wojska Polskiego, do batalionu oplot. stacjonującego w okolicach Ustki. Zostali oni rozlokowani w pobliżu byłego niemieckiego poligonu lotniczego. Już w pierwszych tygodniach służby doszło do zdarzenia, które na długo utkwiło w pamięci stacjonujących w garnizonie żołnierzy. Pewnej czerwcowej nocy, całą bazę poderwało na nogi wezwanie alarmu. W odległości kilkudziesięciu kilometrów od brzegu radar wykrył szybko poruszający się obiekt. Kilkakrotne wezwania przez radio po polsku i rosyjsku nie dały rezultatu. Sowiecki major nadzorujący - co było regułą w pierwszych powojennych latach - jednostkę wojskową, zaklinał się, że w tym rejonie nie są prowadzone żadne ćwiczenia Armii Czerwonej. Lecz największe zdziwienie budziło nie to, że obiekt nie odpowiadał, ale jego prędkość, wynosząca zawrotną jak na owe czasy wartość kilku tysięcy km/h. Przypominam, że pierwsze radzieckie odrzutowce pojawiły się dopiero pod koniec lat 40. Poza tym obiekt leciał jakimś dziwnym, zygzakującym kursem, pod kątami, które wydawały się niewyobrażalne. Ale mimo wszystko zbliżał się on w stronę Ustki. Najpierw pomyślał, że to błąd radaru [...] Ujrzano teraz już gołym okiem pojazd w najmniejszym stopniu nie przypominający samolotu. O okrągłym i spłaszczonym kształcie, który wydał się wtedy mojemu dziadkowi podobny do odwróconej miednicy. Nie słyszano jeszcze wtedy na świecie, a tym bardziej w Polsce o latających spodkach, które [dopiero] zobaczy Kenneth Arnold w 1947 roku. Tak więc dziwny „samolot” nadleciał nad bazę. Natychmiast wydano rozkaz otwarcia ognia. Lecz ogień z działek plot. nie drasnął nawet lecącego z kilkukrotną prędkością dźwięku pojazdu. Serie mijały go o dziesiątki metrów. Po kilkukrotnym okrążeniu garnizonu, obiekt odleciał na zachód w kierunku Darłowa. Dziadek był świadkiem całego zdarzenia, gdyż z racji wykształcenia, a specjalizował się w łączności, obsługiwał radar. Wkrótce ze sztabu WP i dowództwa wojsk radzieckich stacjonujących w Polsce nadeszły meldunki (chyba chodzi o rozkazy - przyp. R.K.L.) by nie zajmować się więcej tą sprawą I zniszczyć wszystkie dokumenty na ten temat. A zamiast dotychczasowego radzieckiego doradcy przybył nowy w stopniu podpułkownika lotnictwa wraz z kompanią żołnierzy  z gwardyjskiego pułku spadochronowego. Dziwiono się w batalionie tym zabiegom z powodu tego jednego, choć przyznać trzeba dziwnego wydarzenia. Tym bardziej, że w ciągu miesiąca nie powtórzyło to się ani jeden raz więcej. Wyjaśniono to w ten sposób, że to, co widziano - było najprawdopodobniej amerykańskim samolotem zwiadowczym wysłanym przez imperialistów w celu szpiegowania naszej socjalistycznej ojczyzny. I trzeba wzmóc środki ostrożności, gdyż może to oznaczać wzmożoną działalność agentów, czego potwierdzeniem miał być potężny wybuch w lasach w okolicach Wicka Morskiego. Po przybyciu na miejsce okazało się, że uległ wysadzeniu...


... potężny niemiecki bunkier podziemny


Oczywiście teren został zabezpieczony przez owych radzieckich spadochroniarzy. I nie wiadomo, co dalej tam się działo. W połowie lipca, dziadek wraz z resztą obsługi radaru nadzorował, jak zawsze, przestrzeń powietrzną. I wtedy znów wykryto tajemniczy „samolot”. Tym razem leciał on z zachodu na wschód, wzdłuż wybrzeża. Jego lot sprawiał wrażenie bardziej nieregularnego, niż poprzednio, poza tym momentalnie tracił prędkość i wysokość. Wkrótce usłyszeli oni głuchy odgłos i na horyzoncie zapłonęła łuna. Sądząc z jej wielkości, pojazd nie mógł rozbić się zbyt daleko. Momentalnie zjawił się rosyjski podpułkownik i rozkazał kilkunastu  polskim technikom, sanitariuszom i specjalistom - w tym mojemu dziadkowi - wyruszenie z jego kompanią na poszukiwanie szczątków pojazdu.

Po kilkunastu godzinach, dzięki wskazówkom napotkanych niemieckich chłopów z wsi, która nazywa się obecnie Wytowo, odnaleziono miejsce katastrofy. Była to zabagniona łąka na północ od wioski, lecz w miejscu upadku grunt był wysuszony, jakby pod działaniem bardzo wysokiej temperatury. Później odkryto, ze wybuch nastąpił kilka metrów pod ziemią. Pojazd był rozerwany na kilka części, leżących w odległości kilkunastu metrów od siebie. Na jednej z nich widniała namalowana swastyka. W środku, w czymś, co miało być kabiną, leżeli dwaj mężczyźni ubrani w czarne kombinezony ściśle przylegające do ciała. Z przyczepionymi nazistowskimi emblematami. Na twarzach mieli maski tlenowe. Byli strasznie poparzeni, lecz jeden z nich - wysoki blondyn - dawał oznaki życia. Sowieci przewieźli go do słupskiego szpitala, który był obstawiony przez szczelny kordon wojska przez kilka dni, póki pilot nie umarł. Niewątpliwie przyśpieszyły to przesłuchania, jakim poddali go radzieccy enkawudziści. Szczątki przewieziono tymczasowo do usteckiego garnizonu i umieszczono pod osłona nocy w izolowanym baraku strzeżonym oczywiście przez spadochroniarzy. Jeśli chodzi o polskich żołnierzy pomagających  przy ich zbieraniu i wywózce, to pozwolono im poprowadzić wstępne oględziny, ale zarazem zabroniono kontaktów z resztą batalionu. Chcąc nie chcąc musieli zamieszkać w baraku, a tym, którzy się nie chcieli na to zgodzić, zagrożono poważnymi konsekwencjami - łącznie z działaniem na szkodę sojuszniczej Armii Radzieckiej, co w najlepszym przypadku groziło wieloletnim pobytem na Syberii... Wkrótce podpułkownik wyjawił im, że radziecki wywiad od dłuższego czasu interesował się Wybrzeżem w okolicach Łeby i Ustki, gdyż  - jak się dowiedzieli od schwytanych niemieckich naukowców - w tych okolicach istniały w czasie II wojny światowej tajne poligony, na których testowano supertajne prototypowe konstrukcje lotnicze o napędzie odrzutowym i rakietowym, i jeszcze jakimś, o którym nie maja bliższych szczegółów. I może istniały tam też podziemne hangary, gdzie je ukrywano. Nie znaleziono żadnych budynków mogących wskazywać na takie przeznaczenie. Wchodziły tu w grę pewnie względy bezpieczeństwa, gdyż ich napęd i używane do nich paliwo groziło wybuchem. Prawdopodobnie nie  wycofano ich na zachód w czasie radzieckiej ofensywy, tylko zamaskowano w owych tajnych bazach. A więc mimo zakończenia wojny spodki i ich obsługa, naukowcy, piloci i strzegący baz żołnierze SS nadal ukrywają się w tychże hangarach. Podobno najnowocześniejszy z tych spodków jest w stanie dolecieć aż do Hiszpanii, gdzie frankistowski rząd pomoże znaleźć im bezpieczna kryjówkę. Teraz, po zakończeniu wojny będzie to znacznie łatwiejsze, niż 2 miesiące temu, gdy niebo było pełne alianckich samolotów. Lecz są oni również pozbawieni paliwa - czymkolwiek ono jest - i dlatego grupują wszystkie spodki w jednym miejscu, by przelać paliwo do tego jednego, którym mają zamiar przewieźć tajne plany latających maszyn. On sam ma stanowić wzór, wedle którego będzie można odtworzyć resztę. Dlatego też trzeba będzie zbadać dokładnie ten, który wpadł im tak przypadkowo w ręce. Nie wiadomo, czy NKWD uda się znaleźć bazę główną przed ostatecznym odlotem. Wtedy zniszczeniu ulegną wszystkie inne spodki i bazy. Pierwsza już wyleciała w powietrze kilka tygodni temu w Wicku Morskim, co dobrze pamiętają. Przeloty spodków są rejestrowane wielokrotnie w czasie ostatniego miesiąca. Ten, który przeleciał nad Ustką to...





...jeden z wielu...


...a na koniec dowiedzieli się, że po tym, co powiedział przez kilka lat nie będą mogli skontaktować się ze światem zewnętrznym. Mieli zostać umieszczeni w bazie radzieckiej w Bornem-Sulinowie. Oczywiście najbliższe rodziny zostaną do nich sprowadzone. A na razie mieli zająć się badaniem pojazdu latającego. Dziadek wraz z drugim kolegą-łącznościowcem miał zbadać urządzenia sterownicze i nadawczo odbiorcze. Reszta, głównie mechanicy, mieli zająć się wymontowaniem tego, co zostało z silnika. Z tego, co dziadek zapamiętał, pojazd zanim uległ zniszczeniu musiał składać się z dwóch połączonych ze sobą spodków, miał około 15 m średnicy i 5 m wysokości. W centralnej części górnego spodka mieściła się równie okrągła kabina pilotów, oszklona ze wszystkich stron i nakryta od góry metalową osłoną. Urządzenie napędowe mieściło się pod nią, we wnętrzu pojazdu. Otoczone koncentrycznie przez zbiorniki, mieszczące zapewne paliwo. Lecz nie można było tego sprawdzić od razu, gdyż były wykonane w tak solidny sposób, że żaden z nich nie uległ zniszczeniu w czasie wybuchu. A zawory łączące je z silnikiem uległy jakiemuś automatycznemu zaryglowaniu, tak że bez pomocy specjalnych narzędzi nie można było ich otworzyć. Sam silnik był prawie kompletnie zniszczony, niewątpliwie przez wybuch znajdującego się w nim paliwa. Ale to nie był na pewno napęd rakietowy, ani tym bardziej odrzutowy. Tak samo zniszczyła się większość dolnej części kadłuba tak, że nie można było określić miejsca, gdzie znajdowały się wyloty napędowe (dysze). Kabina pilotów uległa małym zniszczeniom, dzięki chronieniu od dołu przez dwie grube stalowe osłony, pomiędzy którymi znajdowała się jakaś nieznana galaretowata substancja. Wybuch oderwał ją po prostu od reszty pojazdu. W środku mimo zniszczeń można było wyróżnić dwa fotele i kokpit. (???) Oprócz wielu wskaźników zegarowych było tam kilka prostych monitorów. Niestety, zupełnie potłuczonych. Jeśli chodzi o górny kadłub, to blachy poszycia były poodrywane w wielu miejscach. Po paru dniach postanowiono zabrać się za zbiorniki paliwa. I to był początek końca, próba otwarcia zaworu pierwszego z nich spowodowała wybuch znajdującej się w środku substancji. Dziadek ujrzał tylko oślepiający blask i stracił przytomność. Później leżąc w szpitalu dowiedział się, że wybuch zbiornika spowodował natychmiastową śmierć kilku pracujących przy nim mechaników. Dosłownie wyparowali, nie znaleziono po nich dosłownie nic. Następnie fala uderzeniowa zmiotła pół baraku i wybiła w ziemi lej na głębokość paru metrów. Strzaskała też większość tego, co zostało ze spodka. Na szczęście jego solidna konstrukcja uchroniła pięciu ludzi, wykonujących w jego wnętrzu jakieś prace, od śmierci. Wśród nich był i mój dziadek.  Z reszty, która była na zewnątrz, chyba dziewięciu, wszyscy zmarli prędzej czy później w szpitalu od nietypowych poparzeń. Ocalała piątka była tylko mocno poturbowana. Teraz już się można było domyślić, czemu Rosjanie pozwolili polskim żołnierzom, nie będącymi przecież żadnymi naukowcami, badać pojazd. Wykorzystano ich...


...jak króliki doświadczalne


Podobno resztki tego, co zostało ze spodka, łącznie ze zbiornikami paliwowymi, wywieziono do sowieckiej bazy w Bornem-Sulinowie. Dowiedział się tego mój dziadek od pewnego wojskowego kierowcy, leżącego z nim na oddziale. Miał on wypadek samochodowy, gdy jadąc w nocy z Czaplinka do Szczecinka natknął się na nieoświetloną kolumnę wielkich rosyjskich ciężarówek. Zjechał gwałtownie do rowu, lecz zdążył jeszcze zauważyć dziwny, zaokrąglony obiekt na jednej z nich... Najbliższą bazą radziecką w tej okolicy było właśnie Borne-Sulinowo. Teraz po latach, kiedy miasto zostało oddane Polakom, odkryto w nim wielkie, betonowe bunkry. Są hipotezy, że służyły one do składowania głowic nuklearnych, lecz może miały inne przeznaczenie? Pamiętamy, co się stało, gdy próbowano dostać się do paliwa zawartego w zbiornikach?...

Dziadek po wyjściu ze szpitala został zwolniony z wojska. Z powodu złamania żeber miał wiele obrażeń wewnętrznych, poza tym doznał też urazów czaszki. Później tłumaczył to tym, że wszedł na jakąś poniemiecką minę. Nie dostał za to żadnego odszkodowania. Oczywiście zagrożono mu niedopowiedzianymi konsekwencjami za to, gdyby próbował komuś wyjawić tajemnicę. Przez wiele lat był pod ciągłą obserwacją. Sam nie widział już, jakich służb. Z pozostałych czterech ocalałych z wybuchu, jeden zmarł podobno na jakieś zakażenie. Kolejny popełnił samobójstwo nie mogąc wytrzymać ciągłej inwigilacji. Trzeci umarł podobno na jakąś nieznaną chorobę. Czwarty ponoć uciekła za granicę. Jeżeli idzie o radzieckich żołnierzy zamieszanych w tą historię, to nie mam żadnych informacji. Niemieccy chłopi spod Wytowa, którzy wskazali miejsce katastrofy, zostali aresztowani pod zarzutem współpracy z Gestapo i ślad po nich zaginął.

Nasuwa się pytanie, czy Rosjanie i współpracujące z nimi polskie tajne służby i wojsko odkryli podziemną hitlerowska bazę latających spodków? Na pewno musieli jakoś odizolować podejrzane tereny. Od razu przychodzi na myśl poligon WOPK w Wicku Morskim, znajdujący się na zachód od Ustki, mający przeszło 4.000 ha oraz leżący na wschód od niego jeden z największych w Polsce - Słowiński Park Narodowy. Wydaje się, że im się nie udało, przegrali w końcu Zimną Wojnę. Czy udało się uciec Niemcom? Może niekoniecznie przy pomocy spodka, mogli wmieszać się w tłum przesiedlanych z Pomorza Niemców. A spodki nadal są ukryte pod ziemią...


Nie tylko Peenemünde...


I tyle relacji ze strony internetowej anonimowego autora.


---oooOooo---


Powszechnie uważa się, że badania nad rakietami prowadził nad Bałtykiem jedynie HRVA Peenemünde na wyspie Usedom/Uznam. Tymczasem zbierając materiały do naszej wspólnej z dr Milošem Jesenským książki pt. „WUNDERLAND: Pozaziemskie technologie w III Rzeszy” (Ústi nad Labem 1998, Warszawa 2001) stwierdziliśmy, że poza poligonami w Peenemünde, na wyspie Rugii i Greifswalder Oie w Niemczech, znajdowały się też poligony rakietowe, lub pojazdów dyskokształtnych V-7, także na terenach Polski: w okolicach Kołobrzegu, Łeby, Władysławowa i właśnie Ustki. Poligony te były monitorowane przez polski ruch oporu Armii Krajowej, którego siatki wywiadowcze oplotły niewidzialnymi nićmi hitlerowskie kuźnie cudownych broni - Wunderwaffe. Informacje o tym, co się na tych terenach działo, szły do Londynu, do archiwów MI6, gdzie przetrawiano je i wpisywano bezwstydnie na konto Brytyjczyków... W ten sposób MI6 przywłaszczyła sobie gros polskich osiągnięć w rozpracowywaniu niemieckich cudownych broni i innych wynalazków, że wspomnę tylko sprawę maszyny szyfrującej ENIGMA - ULTRA.

Znany polski ufolog i badacz tajnych broni III Rzeszy red. Igor Witkowski w swym cyklu „Supertajne bronie Hitlera” swe wysiłki skoncentrował na Dolnym Śląsku i obszarach dookolnych - jak zresztą wielu polskich eksploratorów. Sprawa Pomorza i Pomorza Zachodniego jest dopiero rozwojowa i rokująca bardzo dobre nadzieje. Nie liczymy na to, że odkryjemy jakieś latające spodki III Rzeszy - to, czego nie wywieźli hitlerowcy, zagarnęli Rosjanie i zapewne wywieźli do ZSRR, daleko wcześniej przed 17 września 1993 roku, ale można już eksplorować bunkry i podziemne hale Bornego-Sulinowa, Szczecina, Ustki i innych miast. Na swoją kolej czekają podziemia Gdyni i okolicy. Dobrze byłoby, gdyby eksploratorzy - co podaję pod rozwagę pani red. Joannie Lamparskiej i Czytelnikom jej „Odkrywcy” - skierowali swe wysiłki na badania podziemnych konstrukcji na północnym-zachodzie naszego kraju.

Jak już tutaj powiedziano, hitlerowcy mieli swe poligony Wunderwaffe właściwie wzdłuż całego południowego wybrzeża Bałtyku: poligon V-3 na wyspie Wolin - które to superdziało Tausendfüssler alias Hochdrückpumpe albo Schnelle Elise miotało swe 152-milimetrowe pociski w kierunku Gryfina i Schwedt ponad Zalewem Szczecińskim i Szczecinem - potem na pełne morze, znany polski ufolog Kazimierz Bzowski znalazł na Wolinie skład tych pocisków tuż po wojnie; poligon broni rakietowych w Ustce - skąd, jak donosili o tym niemieccy uciekinierzy z Radzieckiej Zony Okupacyjnej do sektorów Aliantów Zachodnich - w lecie 1946 roku Rosjanie strzelali niemieckimi rakietami V w kierunku Szwecji, przez co poszła potem Legenda o „skandynawskiej fali UFO”; poligon broni rakietowych w Łebie - gdzie odbywały się strzelania rakietowe głównie pododdziałów wojsk rakietowych Północnej Grupy Wojsk Radzieckich w Polsce - a gdzie kilka lat temu odkryto kilka pocisków Fi-103/A-2/V-1 oraz wreszcie najbardziej tajemniczy poligon lotniczy SS, którym kierował SS-Brigadeführer Otto Mazuw. To właśnie tutaj testowano latające dyski, które obserwowali w 1943 roku francuscy i polscy robotnicy przymusowi w okolicach Gdyni-Babich Dołów - NB, gdzie mieścił się Torpedo und U-bootswaffe Versuchenanstallt  Gotenhafen-Hexelgound - Ośrodek Badawczy Broni Torpedowych i Podwodnych, a którego budynek zwany „Torpedownią” straszy do dziś dnia... Niemal identyczny budynek stoi nad Jeziorem Miedwie koło Szczecina. Czyżby i tam Niemcy przeprowadzali eksperymenty z broniami podwodnymi?

Z poligonami rakietowymi Łeby wiąże się jeszcze jedna dziwna historia, która ma związek ze znanym polskim uczonym, komendantem WAT - gen. prof. dr Sylwestrem Kaliskim, którego w latach 90. okrzyknięto nieledwie ojcem polskiej bomby wodorowej. Bzdura! - nie było żadnej bomby wodorowej dla towarzysza Gierka - jak sugerowali to autorzy programu z cyklu „Nie do wiary” emitowanego w TVN - bo i być nie mogło. Organizacyjnie WP podlegało pod Sztab Generalny Układu Warszawskiego i o prowadzeniu samodzielnych badań nad bronią jądrową nie mogło być mowy. Podejrzewam, że gen. Kaliski pracował za to nad napędem atomowym dla rakiet kosmicznych. Jego śmierć dziwnie zbiegła się z zamknięciem dla Polaków poligonu rakietowego w Łebie, bo już wtedy nasze konstrukcje rakietowe biły na głowę konstrukcje radzieckie... - a te ostatnie a priori musiały być lepsze! Być może jakiemuś eksploratorowi uda się znaleźć plany rakiety, która byłaby napędzana jądrowym silnikiem rakietowym i której osiągi - m.in. prędkość do 1.000 km/s - bije na głowę osiągi amerykańskich i rosyjskich konstrukcji kosmicznych... Nawiasem mówiąc, polscy pisarze SF opisali projekty takich rakiet już w latach 50. XX wieku - że wspomnę tutaj tylko Krzysztofa Borunia z Andrzejem Trepką („Proxima”, „Zagubiona przyszłość” i „Kosmiczni bracia”) i Stanisława Lema („Astronauci”). Kto wie, czy projekty te były wcielane w życie właśnie na piaskach poniemieckiego poligonu rakietowego w Łebie?

Kiedy jeszcze służyłem w WOP, w Świnoujściu, to mają uwagę zwróciły nadmorskie umocnienia w postaci bunkrów zajmujących pas wydmowy oddzielający plażę miejską od miasta.  W czasie wolnym wałęsałem się tam wśród częściowo zrujnowanych stanowisk OPL, które były wykorzystywane także zaraz po wojnie przez oddziały radzieckie, stacjonujące w tym garnizonie. I właśnie tam, na wiosnę 1945, w pasie wydm i bunkrów Świnoujścia, żołnierze radzieccy spotkali się z całą flotyllą niezwykłych latających spodków, które nadlatywały znad morza na stanowiska OPL. Widzieli je wszyscy i nawet strzelano do nich - zresztą bezskutecznie. Nie będę opisywał przebiegu całego wydarzenia, bo zrobiłem to w mojej pracy „UFO nad granicą” (Kraków, 2000), powiem tylko tutaj tyle, że żołnierzom, którzy widzieli te latające maszyny opowiadano, że były to tajne hitlerowskie samoloty z lotniskowca Graf Zeppelin, którego posłały na dno alianckie bomby w Szczecinie (inni autorzy piszą o Hamburgu). Aliści pojawiła się też wersja mówiąca, że były tu tajne amerykańskie samoloty szpiegowskie, które miały za zadanie przeprowadzić rozpoznanie północnego skraju OPL Radzieckiej Zony Okupacyjnej Niemiec...


Rakiety V w Ustce


Poligon rakietowy w Ustce - a raczej okolicach Ustki - posłużył Rosjanom do atakowania Skandynawii przy pomocy odrzutowych pocisków Fi-103/A-2/V-1 oraz rakiet A-4/V-2, a także najprawdopodobniej podwodnych wyrzutni rakietowych V-9/10 Urzel, które stanowiły kombinację tych dwóch rodzajów pocisków - w obliczeniach dr Wehrnera von Brauna zdolnych do osiągnięcia Ameryki przez Atlantyk z francuskich brzegów... - co oznacza, że ich zasięg praktyczny miał wynosić co najmniej 5.000 km!

Jak już tu powiedziałem, uciekinierzy z okolic Ustki opowiadali oficerom wywiadu wojskowego Aliantów Zachodnich, że z tamecznych poligonów odpalane są rakiety w kierunku morza, co objawia się gromowymi odgłosami pracujących silników rakietowych i światłami na niebie, które szybko poruszały się w kierunku północnym. Amerykanie te opowieści zupełnie zlekceważyli - zupełnie, jak doniesienia wywiadu przed japońskim atakiem na Pearl Harbor i atakiem fanatyków muzułmańskich na Nowy Jork i Waszyngton. W obu przypadkach niekompetencja i biurokracja srodze się na nich zemściły...

Informacji napływających z Radzieckiej Zony nie zlekceważyli Szwedzi, którzy w sierpniu 1946 roku podjęli akcję przeprowadzenia rozpoznania w południowych sektorach Bałtyku i jak piszą Clas Svahn i Loren E. Gross  w swych pracach:

Samolot FRA  wyładowany po brzegi sprzętem elektronicznym wyruszył na rozpoznanie tajemniczych sygnałów towarzyszących pojawiającym się „rakietom-widmom”, a które dobiegały z kierunku południowych brzegów Bałtyku. Niestety, przy polskich i niemieckich brzegach został on przepędzony przez radzieckie myśliwce.

No, to jest oczywiste - Sowieci nie życzyli sobie, by w ich strefie wpływów pałętały się szwedzkie samoloty rozpoznawcze. I tylko mnie dziwi, że Szwedzi z uporem wmawiają sobie, że nie były to rakiety V odpalane z Ustki i Łeby, a jakieś tam tajemnicze Nieznane Obiekty Latające pochodzenia kosmicznego...  Widocznie taka interpretacja tych zdarzeń jest łatwiejsza do przełknięcia dla naszych północnych sąsiadów!

Podsumowując to wszystko, to mogę powiedzieć tylko tyle, że mamy zbyt mało informacji na temat tego, co działo się w późnych latach 40. i na początku lat 50. XX wieku na terenach naszego Wybrzeża. Niektóre opowiadania naocznych świadków wydarzeń w Gdyni-Babich Dołach wskazują na to, że pod tym terenem rozciąga się cały podziemne labirynt korytarzy, sal i hal produkcyjnych. Teraz zaś niedawno, pod Szczecinem odkryto podziemia budowane w czasie II Wojny Światowej, w których - jak powiedziałem to red. Lechowi Galickiemu z Polskiego Radia Szczecin w czasie jednego z jego programów - najprawdopodobniej odbywały się prace nad rozwojem którejś z broni V, o czym pisali autorzy radzieccy/rosyjscy: Boris A. Szurinow w książce „Paradoks XX wieka” (Moskwa 1992) czy Jurij Stroganow, znany z łamów „Nieznanego Świata” i „Czasu UFO”. Podobnie zupełnie białą karta są podziemia Bornego-Sulinowa, o których opowiadała ekipa TVN, z tym, że temat potraktowano „po łebkach” i stawiając tylko na sensację - a szkoda, bo być może tam znajdziemy odpowiedzi na kilka pytań. Nie na wszystkie, boż Rosjanie wycofując się stamtąd zabrali wszystko, co można było zabrać, ale to, co pozostawili świadczy o tym, że działy się tam dziwne rzeczy, które mogły mieć związek z tajemnicami niemieckich broni V i nie tylko...

Wydaje się, że relacja dotyczy wydarzeń nie z 1945 roku, ale znacznie późniejszych - z przełomu lat 40. i 50., bowiem wątpliwe jest to, że w 1945 roku Polacy i Rosjanie mieli tak dobre radary, by mogły one namierzać obiekty poruszające się ze znacznymi prędkościami. W roku 1946 Szwedzi dysponującymi amerykańskimi zestawami radiolokacyjnymi Ames III ledwie byli w stanie namierzać lecące na nich pociski V-1, a co dopiero latające spodki V-7, które budowano w oparciu o technologię „stealth”?

Relacja dziadka autora przypomina mi także i to, co widziałem na filmie Gerda Burdego pt. „Tajemnice III Rzeszy” i to, co wyczytałem u dr Franka E. Strangesa w opracowaniu „Nazi UFO, Secrets and Bases Exposed” (Van Nuys, CA, 1994) - opublikowanym na łamach „Nieznanego Świata” - a które to materiały mogły być źródłem inspiracji do stworzenia Legendy...

Jednakże tak czy inaczej, to wojskowe poligony wokół Ustki i Łeby kryją w swych piaskach niejedną tajemnicę. A mnie przypomina się pewne opowiadanie SF o tym, jak to w okolicach pewnej nadmorskiej miejscowości wypoczynkowej rozbija się latający talerz, który okazuje się być dziełem hitlerowców. Opowiadanie to wydrukowano na początku lat 80. w jednym ze zbiorków polskiej prozy SF. Nie pamiętam autora ani tytułu, ale uderzyło mnie podobieństwo tego, co pisał anonimowy autor relacji z Ustki z tym, co pisał autor tego opowiadania. Czyżby obaj czerpali z tego samego źródła?

Tak, czy owak, ta sprawa powinna zostać dokładnie zbadana. Być może nie odkryjemy tam V-7 czy polskiego prototypu rakiety fotonowej, ale poszerzymy swą wiedzę o historii Polski w latach 1944-56 na Ziemiach Odzyskanych. Przecież one są dopiero teraz naprawdę odzyskane, po odejściu z nich Armii Radzieckiej! A zatem przyjrzeć się trzeba, bo znajdzie się tam niejedna rzecz, która albo rzuci więcej światła na tajemnice Zimnej Wojny, albo... je jeszcze bardziej zaciemni.


---oooOooo---


Sprawa istnienia pojazdów latających V-7 Vril-Haunebu w dalszym ciągu pozostała nierozwiązana. W naszej książce nie stawiamy kropki nad „i”, bowiem szalenie trudno jest powiedzieć coś ostatecznie na tak szeroki i niewdzięczny temat, jakim są hitlerowskie tajne bronie. Jedno jest pewne, część hitlerowskich pomysłów znalazła zastosowanie, choćby w wojnie na Bałkanach - jak twierdzi katowicki ufolog Tomek Niesporek. Inne, niemniej szalone - czekają na swe zastosowanie, ale to już inna historia...

W pierwszej połowie 2002 roku, po opublikowaniu powyższego tekstu na łamach „Nieznanego Świata” otrzymałem sporo listów i e-maili od mieszkańców Wybrzeża Środkowego, sympatyków naszego Centrum: Pani Elżbiety Suskiej i Pana Karola Sentysza oraz kilku innych osób, które zwróciły nam uwagę na to, że Wybrzeże kryje niejedną tajemnicę III Rzeszy i ZSRR. Rozwiązanie tych zagadek rzuciłoby całkiem nowe światło na historię II Wojny Światowej i niejeden jej rozdział należałoby napisać od początku...


Te słowa nadal są aktualne pod koniec 2013 roku, bowiem wciąż czekają nieodkryte tajemnice polskiego Pomorza. Szkoda, że wysiłki naszych eksploratorów koncentrują się tylko na Dolnym Śląsku, uważam, że Pomorze też kryje w sobie wiele tajemnic, co widać choćby z wyników eksploracji Borów Tucholskich, gdzie znajdowały się niemieckie poligony ultra sekretnych broni – o czym, donosi Pan Mariusz Fryckowski. Niestety, w naszym kraju są siły, którym bardzo zależy, by ta karta historii tych ziem pozostała nadal nieodkryta…