poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Zjawy na oceanie

Diabelski Palec na Kara-dag (Krym)


Aleksander O. Bogatyriew

Nigdy nie wierzyłem w jakieś diabelstwa i mistykę. Opowiadania o krasnoludkach, elfach, kikimorach i siłach nieczystych zawsze uważałem za brednie. A jednak w życiu zdarzały mi się zjawiska niewyjaśnione i niewiarygodne, które nasuwają myśl, że gdzieś tam w głębinach jeszcze nie do końca poznanego świata, tak czy owak jest coś zagadkowego, nieznanego i interesującego.


Diabelskie palce


Top wydarzyło się, kiedy uczyłem się w Szkole Morskiej. Po skończeniu drugiego roku nauki, cały nasz kurs – 98 słuchaczy na czele z komendantem kursu – został skierowany na szkolny chłodniowiec MS Komisarz Połuchin. Nas na miesiąc z hakiem wyprawiono na Atlantyk na naszą pierwszą grupową praktykę zawodową. Niemal dla wszystkich z nas było to pierwsze wyjście na morze. Na początek dowiedzieliśmy się, co to znaczy porządny sztorm, męczące kołysanie, a także nam dali możliwość wypróbowania się na wachtach i służbach z prawdziwą morska pracą. Tak więc pracowaliśmy na wszystkich wachtach i służbach – poczynając od mostka, poprzez maszynownię i skończywszy na pokładzie.

Pewnego dnia ja i grupa naszych chłopaków byliśmy do dyspozycji bosmana. Coś tam przenosiliśmy na pokładzie, przygotowywaliśmy się na wejście do rejonu kanadyjskiej wyspy Nowa Funlandia. Praca to była nie wymagająca intelektu, ale za to potrzebna, jak każda praca na statku. Nie było czasu na podziwianie cudów Przyrody. No i co było do podziwiania? Pogoda była nieciekawa: silnie kołysało, trzeba było balansować ciałem, by nie stracić równowagi, żeby nie zgubić jakiejkolwiek skrzynki, które przenosiliśmy. Także morska choroba dawała się nam we znaki. Niebo było pokryte szarymi chmurami. Nad morzem od czasu do czasu zawisały ławice mgły i padała nieprzyjemna mżawka.

Naraz zauważyłem, ze niedaleko od nas, w odległości jakichś 2 mil, majaczą dwie niewielkie wyspy. Nie były to nawet wysepki, tylko dwie duże skały, które pionowo wznosiły się nad morzem.  Nie zauważyłem na nich żadnej roślinności, żadnych znaków czy budowli: goła skała o ciemnoszarej śliskiej powierzchni z charakterystycznymi szczelinami. Ostro odcinały się od nich białe piany fal rozbijających się o te skalne monolity.

Patrzyłem na nie niedługo, po prostu zarejestrowałem je wzrokiem i dalej robiłem swoją robotę. Jednakże po kilku chwilach poczułem, jakby oblała mnie zimna woda. STOP! A co tutaj robią te dwa „diabelskie palce” pośrodku oceanu? Porównanie przyszło nieoczekiwanie, poprzez analogię z zauważalną skałą Cziertow Paliec (Diabelski Palec) na krymskim Kara-dagu. Głębokość w tym miejscu była ogromna i liczona w setkach metrów. Jeszcze wczoraj wraz z kolegami sprawdzaliśmy na mapie nawigacyjnej kurs naszego statku i żadnej skały po drodze nie widzieliśmy w pobliżu. No i oczywiście doświadczeni marynarze nigdy nie wyznaczą kursu w okolicy takich niebezpiecznych  raf. Ocean jest ogromny i wolnej przestrzeni dla ruchu wystarczy. Po co ryzykować?


Tajemniczy i urokliwy brzeg krymskiego Kara-dagu

Zainteresowałem się tym zjawiskiem i nie przerywając swej pracy, zacząłem od czasu do czasu spozierać poprzez burtę na te skały. Następna obserwacja mną wprost wstrząsnęła. Nasz statek szedł dalej swoim kursem z przybliżoną prędkością jakichś 15 węzłów, czyli około 27 km/h. Krótko mówiąc, skały te powinny w tym czasie znaleźć się już daleko za rufą. Ale do tego nie doszło!!! „Diabelsklie Palce” przez ten czas tylko trochę przemieściły się do tyłu, i właściwie cały czas znajdowały się na naszym trawersie. Wychodziło na to, że przemieszczały się one w tym samym kierunku, co nasz statek, z nieco tylko mniejszą prędkością. To odkrycie mnie zaszokowało, i postanowiłem nikomu o tym opowiadać. Bałem się, że zostanę wyśmiany i uznany za niezdolnego do pracy na morzu. Ale postanowiłem nie odpuścić i zacząłem w czasie tego rejsu pilnie rozglądać się za „ruchomymi skałami”.

Wkrótce zauważyłem, że wyspy te do tego wszystkiego zmieniają swe kształty. Minutę temu były one podobne do gigantycznych żółwi, a teraz jeszcze bardziej wyciągnęły się do góry i zaczęły przypominać jakieś fantastyczne drapacze chmur. Ich kolor stał się szarozielonym, a na ich powierzchni można było zobaczyć kamienne bałwany i szczeliny w ścianach skalnych. Kontury tych skał były jednak jakieś płynne, niestabilne i igrające ze wzrokiem.

Te dziwne i niepojęte zjawiska trwały jakieś pół godziny. Skały te wyglądały bardzo realnie i detalicznie. Wkrótce jednak zza chmur wyjrzało słońce, pogoda się poprawiła, lekka mgła się rozproszyła i kontury kamiennych wysp zaczęły się zmieniać w coś innego. Po kilku minutach na miejscu pływających, nieforemnych wysp kołysały się na falach dwa rybackie trawlery. Okazało się, że oni też śpieszyli się na połów i przez jakiś czas byli naszymi towarzyszami podróży. I wszystko się wyjaśniło! Ja wcale nie oczekiwałem takiej nagłej transformacji jak w kinie czy na przedstawieniu iluzjonisty, ale w realnym życiu. Później w swej morskiej praktyce nigdy nie spotkałem się ze zjawiskami, choćby nieco tylko przypominającymi ten nieoczekiwany seans morskich złudzeń optycznych.

[Istnieje prawdopodobna teoria tłumacząca katastrofę legendarnego statku RMS Titanic właśnie tym, że obserwatorzy na bocianim gnieździe nie mogli na czas zobaczyć góry lodowej bowiem zakrywała ją strefa mirażu powstającego na styku zimnej wody z powietrzem i zobaczyli ją dopiero wtedy, kiedy wyszła z tej iluzorycznej strefy kilkaset metrów przed dziobem rozpędzonego do 22 kts liniowca. Podobnie też było w przypadku stojącego nieopodal Titanica statku SS Californian, który również znajdował się w strefie mirażu i widziano wtedy nie Titanica, ale jakiś trzeci statek (zwany w literaturze „statkiem X”), który przemieszczał się koło tonącego transatlantyku w odległości około 3,8 mn/7 km – uwaga tłum.]


Niewidzialny reflektor


A oto jeszcze jedno zdarzenie. Na początku lat 80., MS Diedowsk – na którym, pracowałem jako elektromechanik, płynął po Oceanie Atlantyckim z ładunkiem jakichś maszyn i agregatów do Kuby. Do stolicy wyspy, Hawany został jeszcze tydzień podróży i nasz statek spokojne sunął po ciepłych, tropikalnych wodach w kierunku Zatoki Meksykańskiej. Marynarze cieszyli się z dobrej pogody, spokojnym morzem, ciesząc się na kubańską egzotykę.

Spędzałem czas w kompanii swego przyjaciela, II oficera naszego statku. On pełnił wachtę od północy do godziny 04:00. W takich przypadkach zaparzałem mocna kawę do termosu, szedłem do niego na mostek i tam spędzaliśmy czas na pogawędkach. Dzięki temu czas nam szybciej leciał.

I pewnego razu, kiedy spokojnie piliśmy sobie kawę na mostku i prowadziliśmy rozmowę, skądś z ogromnej wysokości, uderzył w nas promień białego światła. Było tak jasno, jak w dzień. Nasz statek mający długość ponad 100 m poruszał się w świetlistym stożku, którego średnica była nieco większa od długości jego kadłuba. Źródło światła znajdowało się gdzieś bardzo, ale to bardzo wysoko. (Znajdując się we wnętrzu świetlnego stożka określenie jego wysokości było niepodobieństwem.)

Światło było równomierne, jaskrawe i jakieś takie „zimne” i bardzo nieprzyjemnym dla ludzkich oczu. Przedmioty w tym świetle było widać bardzo kontrastowo i reliefowo. Od wpływu tego światła chciało się gdzieś uciec, skryć do cienia. Do charakterystyki światła najbardziej pasowałoby słowo „napromieniowanie”. Światło to było jakieś takie martwe, kolące.

Nie podejmuję się nawet przypuszczać, co mogło być źródłem takiego światła i nie wiem, czy istniały projektory (rodzaj silnych reflektorów – przyp. tłum.) o tak wielkiej mocy. Nie sądzę, by takie były nawet dzisiaj. Ale skoro to było sztuczne światło (a to, że było to sztuczne światło było poza dyskusją), to powinno być także źródło tego światła, obiekt, z którego ono na nas padało. Staraliśmy się spojrzeć na to miejsce poza wierzchołkiem stożka światła, mając nadzieję, że uda się coś poza nim dojrzeć czy usłyszeć jakieś dźwięki od zawisłego nad nami aparatu latającego. Bezskutecznie. Ciszę wypełniał tylko miarowy pomruk naszego silnika okrętowego. Obserwacja też nie dawała żadnych rezultatów. Tak zawisnąć nad statkiem mógł tylko helikopter. No, ale skąd się on mógł wziąć na środku Atlantyku? Przecież do najbliższego brzegu trzeba było płynąć i płynąć, no i nie ma helikopterów latających tak bezszmerowo…

Czy relacja ta nie kojarzy się z opowieścią biblijną o Gwieździe Betlejemskiej? 
(rys. Kiyoshi Amamiya)

Poruszaliśmy się cały czas w tym promieniu. Uczucie w nim też było nieprzyjemne. Wszak nikt tego nie lubi, jak ktoś się mu tak bezpardonowo i nachalnie przygląda. Mieliśmy cały czas uczucie, że jesteśmy badani przez nieznanego Kogoś. Postawcie się na miejscu mrówki, którą obserwują przez wielkie szkło powiększające, i jeszcze dla lepszej widoczności światło włączyli…

Świecenie trwało jakieś 15 minut. Ono nie zmieniało się, nie rozjaśniało się, nie zmieniało swego koloru i intensywności. Początkowo zdenerwowany mój przyjaciel nawigator wreszcie wrócił do siebie i zdecydował się o zameldowaniu o wszystkim kapitanowi. I naraz niewidzialny reflektor zgasł równie nieoczekiwanie, jak się zaświecił. Nie osłabł, nie oddalił się – po prostu zgasł.

Co to było? Grupowa halucynacja dwóch młodych ludzi pod wpływem czarnej kawy i luźnego nastroju spowodowanego cudownym widokiem podzwrotnikowej nocy? Nie sądzę. Dzisiaj wiele mówi się o nieznanych obiektach, latających talerzach, nieznanych fenomenach i innych cudownych wydarzeniach. Wtedy gazety i TV niewiele mówiły  o takich dziwnych i niezwykłych rzeczach i zdarzeniach. Dlatego też po tym, jak staliśmy się świadkami tego niezwykłego wydarzenia, dla którego nie było żadnego wyjaśnienia, postanowiliśmy nikomu o tym nie mówić. Po prostu dlatego, że zostalibyśmy wyśmiani. W najlepszym przypadku by nam się oberwało za to, że drzemka na wachcie nie zawsze jest dobrze – mogą się przyśnić różne głupoty. W najgorszym – poradzono by nam zwrócić się do psychiatry. Ale przecież to się nam przydarzyło naprawdę!

[NB, trudno przypuścić, by dwóm ludziom przyśnił się taki sam sen, w tym samym miejscu i czasie. Jedno jest pewne – statek znajdował się wtedy na akwenie Trójkąta Bermudzkiego, a zatem takie zdarzenia – o ile wierzyć różnym autorom – są tam na porządku dziennym. No i jeszcze jedno – istnieje kategoria Niewidzialnych Nieznanych Obiektów Latających – NNOL lub IUFO, których obecność, bo nie je same, zaobserwowano niejednokrotnie w różnych krajach, więc też nie ma się czego dziwić. Poza tym jestem bardzo ciekawy, jakie urządzenia wiózł ten statek na Kubę? Czy były to części jakichś instalacji mogących mieć militarne zastosowanie? Nie od dzisiaj wiadomo, że takie rzeczy bardzo interesują Ufitów i po prostu mogła to być jakaś Ich inspekcja trefnego ładunku… - uwaga tłum.]


Źródło – „Tajny XX wieka” nr 49/2013, ss. 8-9
Przekład – Robert K. Leśniakiewicz ©
Ilustracje - Internet