poniedziałek, 30 czerwca 2014

Zaginiony samolot malezyjski (13)



Czy Trójkąt Bermudzki ma coś wspólnego z zaginięciem malezyjskiego samolotu?


Bejnamin Radford


Zaginięcie lotu MH-370 jest taką tajemnicą, która przypomina o możliwości istnienia wietnamskiego Trójkąta Bermudzkiego. Ale traktujmy to z przymrużeniem oka. Funkcjonariusze z kilku krajów, tuziny samolotów i statków czeszą Morze Południowochińskie i Zatokę Bengalską po tajemniczym zniknięciu samolotu Malezyjskich Linii Lotniczych z lotu MH-370 z 239 osobami na pokładzie, zaś wielu ludzi podejrzewa, że może ma to jakiś związek z Trójkątem Bermudzkim. 

Stało się nieuniknionym to, że zniknięcie to przywoła porównania do niesławnych akwenów, na których giną statki i samoloty bez śladu. Kilka dni temu, malezyjski polityk napisał na Twitterze: Nowy Trójkąt Bermudzki został wykryty na wodach Wietnamu, gdzie padają wszystkie doskonale wyekwipowane w elektronikę jednostki. Oburzyło to wielu ludzi, których komentarze były nieżyczliwe, a którzy potem przeprosili za nie.

Określenie „Trójkąt Bermudzki” wprowadzono w obieg w 1964 roku, ale zostało rozpowszechnione na cały świat w dziesięć lat później, kiedy Charles Berlitz, którego rodzina stworzyła popularną serię kursów językowych, napisał książkę i nim. Berlitz wierzy w to, że legendarny kontynent lub subkontynent Atlantydy istniał naprawdę i odpowiada za tajemnicze katastrofy i zniknięcia statków i samolotów u wybrzeży Florydy.

Przez wiele lat powstało wiele teorii i hipotez usiłujących objaśnić tę tajemnicę. Kilku pisarzy rozszerzyło teorię Berlitza o Atlantydzie sugerując, że mityczne miasto leży na dnie oceanu i używa swej słynnej „krystalicznej energii” do topienia statków i samolotów. Inne, bardziej egzotyczne teorie sugerują, że są tam portale czasowe i Kosmici – w tym opowieści o podwodnych bazach Obcych. Wciąż inni ludzie wierzą w to, że wyjaśnienie leży w niezwykle rzadkich ale naturalnych geologicznych i hydrologicznych zjawiskach naturalnych.

Inni sugerują, że samolot Malezyjskich Linii Lotniczych znikł nad akwenem, który jest dokładnie naprzeciwko części globu na której znajduje się Trójkąt Bermudzki. Czyż nie jest to zadziwiający zbieg okoliczności?  

Wydaje się być to tajemniczym i dziwnym, kiedy spojrzymy na mapę lub globus i zauważymy, że rejon poszukiwań jest dokładnie w przeciwległym rejonie świata nie do Trójkąta Bermudzkiego, który znajduje się na Północnym Atlantyku, ale do Morza Karaibskiego. Pomijając dywagacje geograficzne, to nadal nikt nie wie, gdzie samolot znikł. być może wpadł on i zatonął w Morzu Południowochińskim, być może u wybrzeży Malezji lub gdzieś indziej. W rzeczywistości ratownicy podejrzewają, że samolot nie wpadł w ogóle do oceanu, ale może znajdować się w dżunglach Wietnamu, dokąd też wysłano ekipy poszukiwawczo-ratownicze. A że samolot mógł wykonać skręt po ostatnim kontakcie radarowym, to obszar poszukiwań jest ogromny.

Dwanaście diabelskich cmentarzy - to właśnie w Wirze Oceanu Indyjskiego miał się pogrążyć Boeing-777 z lotu MH370... 



Dlaczego Trójkąt Bermudzki?


Największym problemem, który łączy zagadkę lotu MH-370 z Trójkątem Bermudzkim to jego zniknięcie, jednakże Trójkąt Bermudzki nie istnieje. został on odmitologizowany jeszcze w latach 70., kiedy Lawrence David Kusche zbadał rzekome dziwne zniknięcia w Trójkącie Bermudzkim. Kusche wyczerpująco przebadał dziwne „tajemnicze zniknięcia”, Berlitz i inni napisali o tym i stworzyli historię, która opiera się w zasadzie na błędach, przekłamaniach i tajemnicy – zaś w niektórych przypadkach – fabrykowaniu całych historii – a wszystko to przekazywane było jako sprawdzone fakty.

W swej książce „Trójkąt Bermudzki – tajemnica rozwiązana” (wyd. polskie: Warszawa 1983), Kusche odnotował, że kilku pisarzy piszących na ten temat nie dokonało żadnych konkretnych dochodzeń – najczęściej ściągając i powtarzając informacje od wcześniejszych autorów, którzy robili to samo. W kilku przypadkach nie ma żadnych zapisów o statkach i samolotach, które zaginęły w tym trójkątnym, wodnym cmentarzu – one nigdy nie istniały, poza wyobraźnią autorów. W innych przypadkach, statki i samoloty były prawdziwe – ale Berlitz i inni zaniedbali powiedzieć tego, że one „tajemniczo znikły” w czasie paskudnych sztormów.
[L. D. Kusche niestety sam przeprowadzał swe „badania” w bibliotekach uniwersyteckich, a które polegały na wyszukiwaniu wycinków prasowych na temat katastrof. Poza tym dobierał je tak, by świadczyły tylko i wyłącznie za jego tezami. NB, złapałem go na ewidentnym fałszerstwie dotyczącym Trójkąta Smoka. Otóż pan Kusche zaniżył bezczelnie tonaż zaginionych tam statków by zbagatelizować sprawę. Nie zaginęły tam – wedle niego – trawlery rybackie, ale „jakieś tam” kutry. Poza tym – wedle obliczeń Japończyków, a co podaje Kusche – zaginęło tam w ciągu 1968 roku – 521 kutrów i łodzi, w 1970 roku – 435 a w 1972 roku – 471! Przecież to oznacza, że w samym roku 1968 w każdym dniu znikało na morzu około 1,43 jednostki! - czyli co najmniej jedna dziennie!!! I co z tego? Zakładając, że każda jednostka rybacka ma 8 - 12 osób załogi oznacza to, że na morzu zaginęło bez wieści około 5.000 ludzi! Czy zaginięcie bez wieści 5.000 osób może być ignorowane przez władze? TAKICH RZECZY PO PROSTU IGNOROWAĆ NIE SPOSÓB!!! Zob. http://hyboriana.blogspot.com/2014/04/trojkaty-bermudzkie_20.html  – przyp. tłum.]  

Także należałoby odnotować, że akwen Trójkąta Bermudzkiego jest gęsto uczęszczany przez statki wycieczkowe i handlowe, i logiczne jest to, że więcej statków tonie właśnie tam, niż na np. mało uczęszczanych trasach Południowego Pacyfiku. Ale akweny znajdujące się w „piekielnym trójkącie” wcale nie mają tak wysokiej liczby tajemniczych zaginięć.

Lot MH-370 i jego zaginięcie jest prawdziwą tajemnicą, ale to, że to się stało wcale nie jest czymś aż tak niezwykłym, tak więc nic niewyjaśnionego czy nadnaturalnego tam nie zaszło. Rejon poszukiwań jest wielki i odległy (ok. 2000 km od wybrzeży Australii) a prądy morskie mogą rozwłóczyć szczątki samolotu na wielkie dystanse. Losy lotu MH-370 są nieznane, ale wyjaśnienie może się pojawić każdego dnia.


Ostatnie wieści z Australii


W dniu 27.VI.2014 r. „Teleexpress” przekazał informację iż australijscy śledczy podali, że pasażerowie lotu MH-370 nie żyli już po utracie łączności z samolotem wskutek rozhermetyzowania kabiny, a samolot prowadzony przez autopilota leciał dalej sam... 



Moje 3 grosze


A zatem wszystko wskazuje na to, że najprawdopodobniej został rozegrany scenariusz uprowadzenia i zrabowania cargo Boeinga-777, którego dokonali albo piloci albo złodzieje znajdujący się wśród pasażerów.  Historia zna tego rodzaju przypadek, kiedy porywacz – niejaki D. B. Cooper – najpierw uprowadził samolot Boeing 727 kompanii Northwest Airlines z lotu NA-305, a którego trasa przebiegała z Waszyngtonu, DC do Seattle, WA przez Minneapolis, MN, Great Falls, VA,  Missoula, MO, Portland, OR i Spokane, WA, a potem wyskoczył z okupem ze spadochronem. Już w powietrzu pasażer siedzący w fotelu na końcu samolotu wręczył stewardessie kartkę ze swoimi żądaniami: linie lotnicze mają mu dostarczyć 200.000 $USA i 4 spadochrony, w przeciwnym razie zdetonuje bombę, którą miał na kolanach.

Spełniono jego żądanie i dostarczono mu na pokład to, czego sobie życzył. Ten z kolei uwolnił wszystkich pasażerów i członków załogi poza kapitanem i stewardessą, która stała się jego zakładniczką. Porywacz zażądał, by polecieli do Meksyku, ale nie było to możliwe – Boeing 727 nie mógł pokonać tej trasy bez uzupełnienia paliwa i zgodził się on na tankowanie w Reno, NV. Porywacz przystał na to, wszakże pod dwoma warunkami: samolot musiał lecieć na pułapie poniżej 10.000 ft/~3000 m z prędkością 200 mph/320 km/h z otwartym tylnym włazem. Samolot wystartował w kierunku Reno, a za nim 5 myśliwców śledzących jego lot i tylny właz Boeinga. Porywacz w pewnej chwili wyskoczył ze spadochronem i 200.000 dolarów i znikł w mroku i gęstwinie leśnej w odległości 35 mi/56 km na północ od Portland, WA… Nie złapano go nigdy, choć policja i FBI wychodziły ze skóry, żeby go dopaść.

Halina Krahelska, która opisała ten przypadek w swej książce „SOS” (Warszawa 1988) podaje jeszcze, że sześciu innych próbowało powtórzyć ten numer, ale im to już nie wyszło.

Im nie – to fakt, ale np. pilotom czy innym ludziom na pokładzie Boeinga-777 z lotu MH-370 to wyjść mogło. Samolot zniżył swój lot, przecinając przestrzeń powietrzną nad Półwyspem Malajskim, gdzie uwolniono go od złotego cargo, następnie złodzieje wyskoczyli ze spadochronami zostawiając samolot z nieżywymi pasażerami i załogą na pastwę losu. Tak być mogło, bo na coś takiego wskazują parametry lotu samolotu od punktu ostatniego kontaktu radiowego z samolotem, aż do ostatniego kontaktu radiolokacyjnego nad Cieśniną Malakka. Trudno przypuścić, by wyrzucili drogocenny ładunek nad oceanem i sami skakali w wodę. Musieli to zrobić w czasie przelotu nad Półwyspem Malajskim – gdzie po przejęciu ładunku na ziemi zaszyli się w Malezji lub Tajlandii.

Od siebie dodam tylko tyle, że to nie była robota amatorów i działali tutaj zawodowcy. To była świetnie wykonana operacja w stylu służb specjalnych i chodziło o coś tak cennego, że bez wahania poświęcono samolot i życie ludzkie ponad 200 osób dla jego zdobycia. I nie ma tutaj miejsca na UFO i Trójkąty czy Kwadraty Bermudzkie i inne. Uważam, że śledztwo w tej ponurej sprawie powinno się potoczyć właśnie w tym kierunku…         

        
Przekład z j. angielskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©


CDN.

niedziela, 29 czerwca 2014

W kryształowej dżungli Księżyca (4)



Ocean Burz – Galileusz F


Teri zmieniła kierunek jazdy i skręciliśmy niemal dokładnie na zachód, gdzie znajdował się wedle mapy niewielki krater oznaczony jako Galiaei F. Jechaliśmy poprzek niewielkiego garbu w kierunku krateru, którego nie widzieliśmy jeszcze na bliskim horyzoncie. Po przejechaniu trzydziestu kilometrów ujrzeliśmy wreszcie wał pierściennej góry, której średnica wynosiła około ośmiu kilometrów. 
- To coś wyleciało z tego kierunku – Teri ustawiła selenołaz dokładnie na namiarze z którego startował nieznany pojazd. 
- Tam raczej nie wjedziemy – powiedziałem – jest za stromo, a poza tym… 
Urwałem, bo naraz ujrzeliśmy białawy pas, jakby jaśniejszego podłoża.
- Droga? – Teri spojrzała na mnie z autentycznym zdumieniem. – Przecież to być nie może!
- A jednak jest, quod erat demonstrandum – uśmiechnąłem się krzywo. – Jedziemy zatem za tą drogą…

Teri bez słowa wprowadziła selenołaz na białawy pas i ruszyliśmy powoli. Nie chciałem ryzykować jakiegoś głupiego wypadku i dlatego wlekliśmy się trzydzieści na godzinę. Po kilkunastu minutach podjechaliśmy do wału kraterowego. Droga ostro skręciła i zaczęła się łagodnie wspinać po zewnętrznej ścianie wału. Teri spojrzała na mnie pytająco. Skinąłem głową na znak aprobaty. Skręciliśmy i zaczęliśmy się wspinać jadąc po gładkiej białawej wstędze szosy coraz wyżej i wyżej. 
- Co o tym sądzisz? – zapytałem.
- Księżyczanie – odparła. 
Tak nazywano hipotetycznych mieszkańców Srebrnego Globu, których ślady pobytu na Księżycu odkryto na Morzu Kryzysów, gdzie znajdowały się ruiny gigantycznego mostu i dwie drogi donikąd, na Sinus Medii w kraterze Ukerta, który wcale nie był kraterem, tylko sztucznie wzniesioną konstrukcją na księżycowej pustyni i w kilku innych miejscach… Jedna z ich konstrukcji, niemal półtorakilometrowa kryształowa iglica sterczała z Morza Spokoju, zaś druga o wysokości dwóch tysięcy sześciuset metrów leżała w gruzach na Mare Serenitatis… Ich przeznaczenie było nieznane. Jak wszystko, co pozostawili po sobie Księżyczanie. 

Po paru minutach droga wspięła się wreszcie na koronę kolistego wału i zaczęła spuszczać w dół, w kierunku kolistego dna krateru, gdzie znikła pod warstwami kosmicznego pyłu. Zatrzymaliśmy się bezradni zastanawiając się, co robić dalej. Pomógł nam przypadek. W pewnym momencie spojrzałem na niewyraźny w świetle Ziemi kontur górki centralnej krateru, gdzie coś błysnęło mi sinawym światłem, jakby Ziemia odbiła się w wielkim lustrze. 
- Jedziemy tam – wskazałem kierunek. Selenołaz ruszył i po przejechaniu dwóch kilometrów stanęliśmy u podnóża wzniesienia znajdującego się w centrum krateru. Im bliżej podjeżdżaliśmy, tym większe ogarniało nas zdumienie. Nie było to bowiem chaotyczne nagromadzenie skał, jak w innych kraterach, ale coś, co było rozmieszczone w przestrzeni podlegającej prawom matematyki i geometrii obcych ziemskim kanonom. Ogromne krystaliczne bryły przenikające się nawzajem w myśl jakiejś zasady obcej Euklidesowi i jego nauce. Patrzyliśmy jak urzeczeni na gigantyczne zrosty czarnych i fioletowych kryształów zawieszonych w przestrzeni na rogach i płaszczyznach jeszcze większych konglomeratów soczystego fioletu i smolistej czerni, sięgających zda się pod niebo rozjarzone miriadami gwiazd. Reflektory naszego pojazdu dawały światło, które wchłaniane przez szczoty i druzy krystaliczne znikało jakby wchłaniane w ich przepastną głębie, co powiększało jeszcze bardziej wrażenie kosmicznego horroru, który zaklęty w kryształ stał przed nami w postaci jakichś niemożliwych piramid egipskich, ustawionych w dynamicznych układach, zastygłych na wieki w próżni i mrozie…
- Niesamowite miejsce – wzdrygnąłem się. 
- Nikogo tutaj nie ma, detektory podczerwieni nie wskazują żadnych różnic temperatury. To ma taką samą temperaturę jak grunt – raportowała Teri. 
Jej spokojny głos jakby przełamał czar tego miejsca. Poczułem wdzięczność za jej obecność tutaj. Była robotem, ale teraz jedyna przyjazną istotą w tym gnieździe czarno-fioletowego horroru. Uśmiechnąłem się do tego porównania, bo w porównaniu z tym … tworem wszystkie te Drakule, Nosferatu - wampiry, strzygi, duchy i demony wymyślone przez ziemskich scenarzystów były jedynie śmiesznymi namiastkami tego, co czaiło się w pozałamywanych pod jakimiś niemożliwymi kątami czarnymi i fioletowymi płaszczyznami ostrosłupów i ich wierzchołkami wśród których oko błądziło nadaremnie poszukując czegoś znajomego…
- Miasto duchów – powiedziałem – demonów, Tych Dawnych…
- Raczej jakiś koncentrator energii – Teri mówiła to łagodnym, uspokajającym głosem. – I to energii promienistej – dodała patrząc na przyrządy.
- To jest radioaktywne? – zapytałem, bo ta informacja mnie zaintrygowała. 
- Niewiele, jakieś trzy – cztery najwyżej procenty ponad normę – oznajmiła. 
- No jasne – pomyślałem – gdyby promieniowały, to musiałyby być cieplejsze od otaczającej ich próżni i skał i to od razu wykryłaby Teri. To było oczywiste.
- Obejrzymy to sobie? – zapytałem. – Masz może ochotę rozprostować kości?
- Z przyjemnością – odpowiedziała lekkim tonem, jakbyśmy mieli pojechać na piknik gdzieś nad Lago di Como czy Morskie Oko. 

Włożyliśmy skafandry. Teri otworzyła właz i wyszliśmy na powierzchnię. Nasze buty zapadły się na jakieś cztery centymetry w niemal nieważki pył. Musiał bardzo długo opadać na powierzchnię Księżyca, by utworzyć taką warstwę. 
- Milion lat, dwa? – pomyślałem.
- Co najmniej dwa miliardy lat – powiedziała Teri jakby odpowiadając na moją myśl.
- To oznaczałoby, że to stoi już od dwóch miliardów lat? – zapytałem. – Kiedy na Ziemi nie było jeszcze życia?
- Na to wygląda – odpowiedziała. 
Podeszliśmy do najbliższej ściany. Wyciągnąłem rękę w centymetrowej grubości rękawicy, by nią dotknąć czarnej, krystalicznej ściany. 
- Nie!!! – Teri podbiła mi rękę. – Zwariowałeś? Najpierw ja. 
- E, tam babskie gadanie – mruknąłem, ale cofnąłem rękę. 
Teri powoli podeszła do krystalicznej ściany. Wyciągnęła obie ręce i położyła dłonie płasko na ścianie. Nic się nie stało. Odczekałem tak pół minuty. 
- No, możesz tego dotknąć. Nie ugryzie cię – powiedziała niemal wesoło i dodała – to jest martwe, przynajmniej nieaktywne… 

Ostrożnie dotknąłem czarnej przeźroczystej powierzchni. Była zadziwiająco gładka, jakby polerowana. 
- Co to jest? – zapytałem. 
- Krzem. Krzem z dodatkami metali i niemetali. Jest przeźroczysty i tak zabarwiony, bo podlegał długotrwałemu wpływowi promieniowania jonizującego. To jest po prostu ogromna druza ametystowa.
- No nie! To jest ogromny ametyst??? 
- Nie inaczej! 
- A do czego mógł służyć? Jakiś przetwornik czy generator energii?
- Tak – powiedziała z niezmąconym spokojem – energii elektrycznej.
- Zjawisko piezoelektryczne! – olśniło mnie – wykorzystywali zmiany pola grawitacyjnego Księżyca do wytwarzania energii elektrycznej! Sprytnie… 
- Hmmm… obawiam się, że było raczej na odwrót – rzekła Teri – ten kryształ był kiedyś monolitem, ale się rozpadł na mniejsze. Może walnął w niego meteoryt, w końcu w czasie dwóch miliardów lat może zdarzyć się niejedno, ale zmierzam do tego, że pod wpływem prądu wibrował on w określony sposób i zmieniało to właściwości materii Księżyca. 
W jednej chwili zrozumiałem wszystko. 
- Teri! To przecież… - zatkało mnie na moment – to jest pędnik! A właściwie degrawitator! On zmieniał przy pomocy wibracji prędkość elektronów na orbitach wokół jąder atomowych. Zasada antyprzyspieszenia wykorzystana w stosunku do całej planety! Mamy dowód na to, że Księżyc był kiedyś ogromnym statkiem kosmicznym poruszającym się z prędkościami ponadświetlnymi!

Błysk prawdy znokautował mnie. Usiadłem na chwilę gwałtownie oddychając, jak po ciężkiej walce. Prace nad antyprzyspieszeniem trwały od drugiej połowy dwudziestego wieku, kiedy to po raz pierwszy rzucono myśl o tym, by ominąć efekty Ogólnej i Szczególnej Teorii Względności i rozpędzać statki kosmiczne do prędkości hiperświetlnych.  
- Nie tak głęboko, bo dostaniesz hiperwentylacji – powiedziała Teri. – Uspokój się, bo ci to zaszkodzi. 
Skinąłem głową i podniosłem się z ziemi.
- Wracamy do zadania – powiedziała – musimy jeszcze pojechać do Łuny 9 i obejrzeć sobie ten Obiekt X na Planitia Descensus – Równinie Zstąpienia.
- Wiesz, gdzie to jest? – upewniłem się. 
Tym razem ona skinęła głową. Zajęliśmy miejsca w kokpicie selenołazu i ruszyliśmy w kierunku zachodniego „brzegu” Oceanu Burz.

sobota, 28 czerwca 2014

Godzilla czy megalodon?

Żarłacz biały...


James Baker


Tajemnicze zwierzę pożarło 9-stopowego rekina!
Naukowcy w Australii oznakowali zdrowego 9-stopowego (ok. 3 m) rekina białego w części programu śledzenia tych zwierząt. W 4 miesiące później znaleźli oni nadajnik wyrzucony przez fale na brzeg. Coś – coś naprawdę dużego – zjadło tego szczytowego konsumenta. Ale jakie stworzenie mogłoby zjeść tak okrutnego drapieżnika?

Wydobyte urządzenie sygnalizacyjne pokazało, że temperatura otoczenia gwałtownie wzrosła na głębokości 1900 ft/~575,8 m, i utrzymywała się przez wiele dni poruszając się w kółko, od czasu do czasu podnosząc się w górę lub opadając w dół, zanim finalnie nie znalazło się na brzegu. To były wszystkie informacje, które uczeni zebrali dzięki danym z tego urządzenia.
Uczeni są przekonani, że dane wskazują na to iż jakiś super-drapieżnik napadł na rekina i pożarł go, a potem zanurzył się na dużą głębokość i tam żył sobie dalej spokojnie. Zanotowana wysoka temperatura świadczy o tym, że urządzenie rejestracyjne znajdowało się w środku przewodu pokarmowego tajemniczego potwora, a potem zostało wydalone.

...i jego paszcza


Tajemnica rozwiązana!


- To nie był Kraken, to nie była Godzilla. To nie była nawet wściekła orka! - pisze Casey Chan. - Tajemnicze zwierzę, które zabiło i pożarło trzymetrowego białego rekina, nad którymi naukowcy nawet się nie zastanawiali, okazał się być drapieżnikiem wyższym od tego szczytowego drapieżnika w piramidzie troficznej. A zatem co to było?
Zgodnie z uczonymi, którzy badali to zagadkowe zdarzenie, był to „kolosalny kanibal, wielki biały rekin”. Okazało się, że oryginalne wideo na YT, które wysłaliśmy dziś rano należy do dokumentalnego materiału pt. „Poszukiwanie oceanicznego super-drapieżnika” wyprodukowanego przez Australian Broadcasting Corporation. Wydaje się, że Smithsonian Channel przepakował go do innego dokumentu pt. „Polowanie na super-drapieżnika”.

Ten film opowiada o usiłowaniach naukowców w celu skatalogowania australijskich żarłaczy białych  i znalezienie zabójcy tego 9-stopowego białego rekina, oznaczonego 4 miesiące wcześniej przy pomocy oznacznika, które odnotowywało także położenie rekina, głębokość i temperaturę wody. Kiedy znaleźli oni „czarną skrzynkę” na brzegu, dane znalezione wewnątrz zdumiały i oszołomiły naukowców. Wszystko wskazywało na to, że coś zjadło trzymetrowego żarłacza białego. Ale co to mogło być?

Dopiero po dalszych badaniach większych migracji żarłaczy białych, które pojawiły się w akwenie, gdzie ów trzymetrowiec był pożarty, można było odgadnąć tożsamość tego tajemniczego mordercy.

Naukowcy twierdzą, że wszystkie uzyskane przez nich dane pasują do śledzonego przez nich rekina: temperatura ciała migrujących żarłaczy białych jest dokładnie taka sama, jak u oznakowanego żarłacza. Ten kanibal miał wielkość ok. 16 ft/~4,84 m i masę ciała ponad 2 tony – mógł łatwo poruszać się z taką samą prędkością, jakie były odnotowane przez urządzenie śledzące.

To ma sens: jedynym zwierzęciem mogącym zjeść rekina jest inny, większy i bardziej agresywny rekin. Dokumenty odnotowują, że małe rekiny natychmiast opuszczają akwen, kiedy pojawi się większy osobnik. Albo Kraken i Kaijus (potwór z japońskich filmów o Godzilli) czy potężnie uzbrojony, tajemniczy rekin Megalodon.

Jak i dlaczego większy rekin może pożreć mniejszego, dokument sugeruje teorie na ten temat. Może to być spór terytorialny, może to być atak głodu. W końcu coś, co najbardziej do mnie przemawia: wielkie rekiny jedzą małe rekiny…   




Przekład z j. angielskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©

piątek, 27 czerwca 2014

W kryształowej dżungli Księżyca (3)



Twardowski – Ocean Burz (Łuna 8) 09°06’N - 062°W


Obudziłem się od razu trzeźwy i wypoczęty. Podniosłem się z łóżka i omal wzleciałem pod sufit, zapominając, że ważę tutaj jedną szóstą tego, co na Ziemi. Spojrzałem przez „okno”. Ziemia wisiała w pełni oświetlając teren wokół stacji. Spojrzałem na zegar – była szósta rano czasu Luny. Z kolei Luna miała czas GMT. Cały Księżyc go miał, bo inaczej trzeba by było co chwilę przestawiać zegarki przemieszczając się po Księżycu, na którym ziemskie miary czasu traciły sens, a co wynikało z jego obiegu dookoła Ziemi i tego, że wciąż zwracał ku niej swą jedną półkulę. 

Umyłem się i ubrałem. Kiedy skończyłem, to otworzyły się drzwi i stanęła w nich Teri.
- Wstałeś, więc jestem – oznajmiła swym ciepłym głosem. 
- Skąd wiedziałaś? – zapytałem. 
- Obserwowałam ciebie przez cały czas – uśmiechnęła się mile – poza tym cały czas monitoruję twój oddech i pracę serca. Mam to w programie, zresztą jak każda Opiekunka.
- Jak kto? – zapytałem zdumiony.
Uśmiechnęła się znowu.
- Opiekunka. Jestem robotem opiekuńczym i niech cię to nie peszy. Ludzi nie wolno pozostawiać samemu w obliczu Kosmosu. 
- Ale… - usiłowałem zaprotestować, ale nie pozwoliła mi dokończyć.
- Oczywiście rozumiem, że jesteś po to, by bronić innych ludzi, ale to ja mam dbać o to, by ci się tu nie stała jakaś krzywda – powiedziała to z nutką dumy. 
To było jakieś absurdalne, ale po chwili to zrozumiałem. Androidy były po to, by człowiek nie czuł się pozostawiony na pastwę losu wobec pustki Wszechświata. W tym kontekście obecność Opiekunki miała głęboki sens. Była tutaj choćby po to, bym miał do kogo otworzyć usta i nie robić sobie obciach gadając do ścian.
- A gdzie jest drugi android? – zapytałem, bo widziałem wciąż tylko Teri.
- JRF-55 EX jest w Centrali. A ja jestem do twojej dyspozycji – głos Teri był wciąż przyjemny i spokojny. 
- A zatem proszę o śniadanie – zadysponowałem. Uśmiechnęła się ciepło.
- To proszę za mną – rzekła i ruszyła przed siebie cicho stąpając po miękkiej wykładzinie. Poszedłem za nią.   

Po śniadaniu złożonym z koncentratów i kawy ruszyłem do Centrali, gdzie kazałem sobie odtworzyć mapę Księżyca w rejonie lądowań obu Łun. Łuna 8 – a właściwie to, co z niej zostało – leżała niedaleko bazy na dziewiątym stopniu i szóstej minucie szerokości północnej i sześćdziesiątym drugim stopniu długości zachodniej. Miałem do niej sześćdziesiąt kilometrów. Stamtąd do Łuny 9 było drugie sześćdziesiąt, a od Łuny 9 do Twardowskiego kolejne sześćdziesiąt pięć. W sumie wychodziło około dwustu kilometrów do przebycia i dwie-trzy godziny na zwiad. Wyprawa na cały dzień… 
- … ale przynajmniej Łunę 8 będę miał z głowy – pocieszyłem się.

Wyruszyliśmy o dziewiątej. Teri towarzyszyła mi siedząc za pulpitem sterowniczym selenołazu. 
- O której ruszamy – zapytała, kiedy skończyłem śniadanie i oznajmiłem jej zamiar wyjazdu do Łuny 8.
- O dziewiątej – odpowiedziałem – a czemu pytasz? 
- Musze jechać z tobą. A w ogóle – dodała widząc moje zdumione spojrzenie – jestem twoją Opiekunką, a zatem muszę ci towarzyszyć także w drodze. 
- Ale zaraz, przecież jak tu przyjechałem, to nie miałem żadnej Opiekunki – odpowiedziałem zdumiony.
- Owszem, tak, to prawda – odparła niewzruszenie – ale teraz masz działać w nieznanym ci terenie, zadanie, które ci powierzono, ma znaczny stopień niebezpieczeństwa. Nie trudności, ale właśnie niebezpieczeństwa – rzekła stawiając nacisk na słowo „niebezpieczeństwo”. – W czasie jazdy stopień zagrożenia jest minimalny, nawet pod ostrzałem meteorytowym. Badanie nieznanego obiektu w przestrzeni kosmicznej jest związane z daleko idącym ryzykiem, które ocenia się dziesięć na dziesięć – maksymalne…
- Potrafisz pocieszyć – odrzekłem. 
- Dasz sobie radę – powiedziała pocieszająco – właśnie dlatego wytypowano ciebie do tej roboty. 
- A co ty możesz wiedzieć o mnie? – zapytałem.
- Tyle, ile jest w centralnym banku pamięci o personelu Agencji – odpowiedziała. – Nie denerwuj się, bo te dane nie zawierają twoich wspomnień osobistych i te, które uważasz za zastrzeżone. 
- Wiesz o tym, co zdarzyło się rok temu w Zatoce? – zapytałem.
- Tak, wiem. I wiem, że straciłeś tam ukochaną kobietę, starszą specjalistkę Yukiko Nakasone… - odpowiedziała spokojnym głosem. – Wiem, że cię to boli, przepraszam, ale chciałeś wiedzieć, to ci odpowiedziałam.
Fakt, zapomniałem, że mam do czynienia z AI – sztuczną inteligencją. Roboty nie kłamały, nie mogły kłamać, tego pojęcia nie było w ich elektronicznej pseudo-psychice.
- Czy wiesz dokładnie, co tam się stało? – zadałem kolejne pytanie.
- Nie – odparła.
- Dlaczego? – zdumiałem się na moment. 
- Informacja zastrzeżona i nie mam do niej dostępu – odparła po krótkiej chwili. To był króciutki moment niedostrzegalny dla zwykłego człowieka, ale widoczny dla kogoś, kto był obyty z androidami. Najwidoczniej konsultowała moje polecenia z kimś czy czymś. Na pewno nie z Ziemią, bo trwałoby to prawie trzy sekundy… 
- No dobrze – rzekłem – gotowa do drogi?
- Tak jest – odpowiedziała. Ruszyłem w kierunku parkingu. 

Po dwóch godzinach jazdy po stosunkowo równym terenie „oceanu” na podłożu pojawiły się ślady gąsienic i kół różnych pojazdów, które odwiedzały to miejsce, gdzie twardo lądowała Łuna 8. Rozglądaliśmy się dookoła, ale poza jej szczątkami w promieniu dwóch kilometrów niczego nie było. Podjechaliśmy do formacji sześciu małych kraterów znanych jako Galileusz D, ale tez niczego ciekawego tam nie było. Na wszelki wypadek sfotografowaliśmy i sfilmowaliśmy wszystko, co się dało – a poza beznadziejną równiną oświetloną tylko pełnią Ziemi niczego tam nie było. Teri ubrana w jasny samoświecący seledynem skafander bez systemów podtrzymywania życia wyglądała nader osobliwie na tle ciemnego pejzażu. Natomiast ja odczuwałem nieprzyjemny chłód – temperatura gruntu wynosiła już minus dziewięćdziesiąt pięć stopni Celsjusza i miała opaść jeszcze do stu dwudziestu… 

Po piętnastu minutach spaceru miałem dosyć zimna. Załadowaliśmy się do selenołazu i ruszyliśmy na południe, gdzie jeszcze w dwudziestym wieku wylądowała druga Łuna zaś niedawno jeszcze jakaś pozaziemska tajemnica.

Siedziałem obok Teri i patrzyłem przed siebie. Monotonny krajobraz usypiał mnie i po kilku minutach usunąłem się w objęcia fotela. Wróciłem myślami do tego, co stało się rok temu w Zatoce Perskiej, kiedy wraz z ekipą nurków i inżynierów z AOUS demontowaliśmy przestarzałe instalacje naftowe na wyspie Kharg. Kiedy skończyła się ropa naftowa, trzeba było rozmontować wszystkie instalacje zagrażające środowisku i zadanie to zlecono właśnie AOUS, choć przecież istniała specjalna Agencja Ochrony Środowiska. Dlaczego? Różnie to uzasadniano, boż była to robota głównie dla AOŚ. Potraktowano to w końcu jak ćwiczenia w likwidowaniu zagrożeń dla istnienia gatunku Homo sapiens i zlecono to nam. Przez miesiąc trwało cięcie, demontowanie, rozkręcanie, wysadzanie i neutralizowanie starych, skorodowanych i wypełnionych ropą, woskiem ziemnym i asfaltem rurociągów na lądzie i pod wodą. Cholerna robota w upale i smrodzie. Skończyliśmy właśnie demontaż i chemiczną dezaktywację byłego terminalu – pozostał jeszcze demontaż i likwidacja rurociągów prowadzących do lądu, kiedy zjawiła się ona… 

Gdybym znalazł się w jakimś tokijskim tłumie, to z całą pewnością nie zwróciłbym na nią uwagi. Niewysoka, ciemnowłosa, czarnooka - słowem typowa Japoneczka. Ale kiedy stanęła odziana w ten zielonkawy mundurek Agencji w drzwiach kasyna i powiedziała swym dźwięcznym głosikiem konichi-wa!, to miałem pewność, że to jest właśnie ona – ta jedyna, na którą czekałem całe życie… Kilka głosów odpowiedziało jej na powitanie, a ona rozejrzała się po sali i jej wzrok spoczął właśnie na mnie. Nie wiem dlaczego, może tylko dlatego, że byłem tutaj jedynym Europejczykiem i odcinałem się od otaczających nas Arabów, Afrykańczyków i Hindusów. Oboje byliśmy wyobcowani z tego towarzystwa i to nas zbliżyło do siebie. Po tygodniu byliśmy parą i wszyscy tylko czekali, kiedy nasza przyjaźń przerodzi się w coś głębszego…

- Obudź się! – usłyszałem krzyk Teri. 
Otworzyłem oczy i rozejrzałem się nieprzytomnie po kokpicie. 
- Patrz tam – jej szczupłe ramię wskazywało w prawo od kursu, w kierunku zachodnim.
Spojrzałem. Nad równiną podnosił się nieduży, ale jasno świecący punkt, który znajdował się jakieś trzydzieści stopni nad bliskim horyzontem i wciąż się wznosił. 
- Namiar – powiedziałem niemal bezgłośnie.
- Azymut dwieście pięćdziesiąt dwa stopnie – odpowiedziała niemal natychmiast. Punkt nad równiną wznosił się coraz wyżej. Naraz rozbłysnął biało-niebieskim światłem i błyskawicznie nabierając prędkości znikł w kierunku zachodnim… 
- Co to było? – zapytałem zdumiony.
- Nie wiem, na pewno nie żaden nasz czy ziemski statek kosmiczny – odpowiedziała głosem, w którym wyczułem wyraźne zdumienie.
- No to czyj??? – zadałem kolejne pytanie, głupie zważywszy to, co usłyszałem od niej.
- Czy mam zawiadomić Centralę? – usłyszałem znów grzeczny głos Teri.
- Nie, nasza misja jest tajna i … - zawiesiłem na chwile głos – …nas tutaj w ogóle nie ma.
Skinęła głową. 
- Odnotuj proszę to, co widzieliśmy i przygotuj raport do Centrali. Wyślemy go z Twardowskiego – zadecydowałem po chwili. – A teraz pojedziemy tam, skąd to wystartowało.
- Co zamierzasz? – zapytała.
- Przyjrzeć się dokładniej miejscu startu tego czegoś – odparłem – może znajdziemy odpowiedź na pytanie, po co w ogóle nas tutaj wysłano… 

czwartek, 26 czerwca 2014

Epidemia EVD: Ebola w Afryce (1)


Najgorsza epidemia Eboli w Afryce Zachodniej poza wszelką kontrolą...

Epidemia Eboli - całkowicie poza kontrolą (FOX TV)


Lauren F. Friedman


Lekarze i pracownicy organizacji Lekarze Bez Granic przygotowują tereny izolowane i strefy zapowietrzone na wypadek epidemii gorączki krwotocznej Ebola w Gueckegou, Gwinea. Epidemia przerażającej choroby Ebola pokazała się we Afryce Zachodniej, w Gwinei w lutym br. i zaczęła się rozszerzać  od tego czasu, infekując ludzi w Sierra Leone a także Liberii. Jest to teraz największa i najbardziej śmiertelna epidemia odkąd wirusa tej choroby zidentyfikowano w 1976 roku.

Rozprzestrzenianie się tej choroby, jak się wydaje, zostało nieco spowolnione, ale znów podskoczyło do góry w ostatnich tygodniach. Zainfekowanych zostało – jak się szacuje – 528 osób, a 337 zmarło w Gwinei, Sierra Leone i w Liberii. Tym niemniej wiele zgonów nie zostało wliczonych, a AP odnotowuje, że wcześniej donoszono o wielkich, śmiertelnych epidemiach w Kongo (1976), gdzie zmarło 280 osób. Jak dotąd największą była epidemia Eboli w Ugandzie, gdzie zostało zainfekowanych 425 osób w 2000 roku, a zmarło 224.
- Mamy teraz drugą falę epidemii – mówi Bart Janssens, dyrektor operacji organizacji Lekarze Bez Granic w wywiadzie dla AP. – To się wymknęło spod jakiejkolwiek kontroli.

WHO planuje spotkanie pomiędzy trzema krajami dotkniętymi przez epidemię na dzień 23.VI.2014 roku.
- Istnieje potrzeba prawdziwego politycznego porozumienia w tym stanie rzeczy, jaki jest – dodaje Jassens – w przeciwnym wypadku, epidemia będzie się rozszerzała, i rzecz jasna dotknie o wiele więcej krajów.

Ta epidemia jest wprost unikalna, dlatego że uderzyła w gęsto zaludnione obszary jak np. Monrovia (Liberia) i Conakry (Gwinea). Ebola pojawia sie zazwyczaj w słabo zaludnionych rolniczych, wiejskich regionach, gdzie tylko kilka osób umiera wskutek jej działania.

W wywiadzie dla NBC News, Robert Garry, profesor mikrobiologii w Tulana University School of Medicine ostrzega, że ta epidemia jest – jak dotąd – jedynie szczytem góry lodowej.
Ebola jest jednym z najbardziej letalnych wirusów, jakie znamy i jest w stanie zabić ponad 90% nim zakażonych. Aktualnie jest ona w stanie zabić 60% zainfekowanych ludzi – donosi NBC News.

Ebola zaczyna się od gorączki, słabości, bólów mięśniowych, bólów głowy i gardła, ale później rozwijając się dochodzą do nich wymioty, biegunka, wysypka i zaburzenia działania organów wewnętrznych. Duży odsetek zainfekowanych także ma krwotoki wewnętrzne i zewnętrzne. Jest ona uważana za wysoce zaraźliwą (USAMRIID uznaje jej wirusa za wirusa z tzw. 4 poziomu – najbardziej złośliwego i letalnego – przyp. tłum.), ale nie przenosi się przez powietrze, tylko drogą kropelkową poprzez kontakt ze skażonymi płynami ustrojowymi: śliną, krwią, limfą, itd. – co może być bardzo trudne do uniknięcia, bowiem chory krwawi z każdego otworu ciała.

Ebola po raz pierwszy pokazała się Ludzkości w 1976 roku, i od tego czasu mieliśmy 18 epidemii tej choroby. Najgorsze jest to, że jak dotąd nie ma na nią żadnego lekarstwa ani szczepionki.


Ebola w Afryce. Jak dotąd najwieksze epidemie występowały na wschodzie tego kontynentu i tamże znajduja się źródła zarazy: grota Kitum w masywie Mt. Elgon i wysepki Sese na jeziorze Wiktorii, które są także źródłem pandemii AIDS (wg USAMRIID)


Moje 3 grosze


Jest jeszcze jedna rzecz, o której się nie mówi, a powinno, bo dotyczy szczególnie Europy i Ameryki. Jak pokazały to przypadki pojawienia się wirusów Ebola-Marburg/Frankfurt/Belgrad (MVD/MARV) w Niemczech i b. Jugosławii w 1967 roku i Ebola-Reston (EBO-R) w USA w 1989 roku – nasz kontynent jest równie zagrożony epidemią tej choroby, jak kraje Afryki. Spowodowane to jest ciągłym wzrostem ruchu transkontynentalnego, nielegalną emigracją i możliwością nielegalnego transferu zakażonych zwierząt z Afryki i Azji na nasz kontynent.

Drugie zagrożenie wynika z istniejącego realnie Efektu Globalnego Ocieplenia (EGO) i zmian klimatycznych (gorące lata, łagodne zimy), które tworzą dogodne warunki do wybuchu i rozszerzania się epidemii chorób, które mogą być zawleczone do Europy przez nielegalnych emigrantów, zakażone zwierzęta czy terrorystów z Afryki. Istnieje domniemanie, że epidemie Eboli wybuchały od czasu do czasu w Starożytności, w basenie Morza Śródziemnego – także po jego północnej stronie – w antycznej Grecji. Być może epidemie Eboli – Czerwonego Moru – są opisane w Biblii jako przejawy gniewu bożego.

Być może Ebola była zawleczona do Europy w tzw. „ciemnym okresie chorób” czyli epidemii i pandemii nawiedzających Europę pomiędzy 700 a 1700 rokiem n.e. To właśnie wtedy nasz kontynent przechodził optimum termiczne, z łagodnym klimatem i plagami szarańczy oraz „morowego powietrza”. Obawiam się, że niektóre epidemie pustoszące wtedy Europę mogły być epidemiami Eboli, a nie – jak się to przypuszcza – dżumy, ospy czarnej czy cholery. I dlatego właśnie uważam, że powinniśmy być przygotowani na epidemie m.in. gorączek krwotocznych i chorób w rodzaju Hanta czy Gorączki Zachodniego Nilu…

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że w kraju zrujnowanym przez dwudziestopięcioletnie rządy styropianowych nieudaczników jest to wołanie na puszczy i w razie czego nasza zdychająca służba zdrowia nie będzie w stanie ochronić ludzi przed zabójczymi wirusami i bakteriami, dlatego chyba tylko pozostaje się nam modlić o to, by zatrzymał się EGO i wszystkie jego konsekwencje – szczególnie te medyczne. A teraz opinie moich przyjaciół i znajomych:

Moje ad vocem...

- choć dotyczy epidemii ospy prawdziwej w 1963 roku.  Mieszkałam +/- 170 km od Wrocławia, w wiosce zabitej dechami, w dodatku leśniczówce, jeszcze bardziej oddalonej od wsi.  Dwa telefony na korbkę, kilka przysiółków, wszystkiego razem nie było nawet 100 numerów. Przy "ogarnianiu" choroby, nie było wolnego dnia, nocy, czekania na procedury - jakby to dziś nazwał NFZ. W środku nocy, obudził nas najbliższy sąsiad (ok. kilometra!). Wszyscy mieszkańcy wsi mieli stawić sie, natychmiast!,  w szkole, w celu wykonania szczepień. Kiedy przyszliśmy, TAK PRZYSZLIŚMY do szkoły ( dobre 2 km), ekipa już pracowała. Szczepienie zakończyło się  rano.  W listopadzie jechałam z rodzicami na rodzinne groby, które mamy w innym województwie. Na granicy był posterunek i każdego sprawdzano, czy był szczepiony. Tak, każdego! Sprawdzenie nie polegało na pokazaniu zaświadczenia, ale równocześnie i przede wszystkim, pokazaniu blizny. Niestety, moja blizna była nieczytelna i ... wykonano mi powtórne szczepienie, sposobem inwazyjnym, czyli nacięciem skóry. Dopiero wtedy mogliśmy jechać dalej. 

Kiedy czytam o zagrożeniu Ebola, zaraz mam przed oczami tamte wydarzenia. I pytam sama siebie. Jak dziś w tym „wolnym, demokratycznym i wszechstronnie «cacanym» kraju, w którym wszyscy, wszystko wiedzą najlepiej” poradzimy sobie z prawdziwą epidemią. Przywołuje się od czasu do czasu  grypy w różnych konfiguracjach, ale to chyba tak tylko dla fałszywej adrenaliny. W tej wstrętnej, niechcianej i parszywej komunie, w której nie ucichły jeszcze echa „zimnej wojny” potrafiono szybko i sprawnie uchronić CAŁE społeczeństwo, a nie tylko SWOICH. Przy dzisiejszym stosunku, jedynej słusznej władzy, do mieszkańców tego kraju, płatników ICH pensji - nie mamy szans - niestety.

Poniżej link do opisu epidemii we Wrocławiu: http://www.pl.wikipedia.org/wiki/Epidemia_ospy_we_Wroc%C5%82awiu_(1961) tak dla przypomnienia w niemal okrągłą rocznicę wydarzeń.

Elżbieta Kowalska

Wirusy i kasa

Zapewne wszystko ma swoje drugie dno i pewnie finansowe, nie przytoczę już dzisiaj dokładnie ale ponoć jest trochę chorób które można by już dawno wyleczyć ale się nie opłaca...

Rafał Kowalczyk

Wszystko rozbija się o kasę…

Ebola i inne najgorsze choróbska to sposób na wydarcie ludziom jeszcze trochę pieniędzy przez koncerny farmaceutyczne, które na tym zarobią. To fakt. Zarabiają na produkcji leków, szczepionek, itp. Ale z drugiej strony przestańmy się szczepić i co…? Dam prosty przykład – czarna ospa. Ostatnie szczepienia w Polsce miały miejsce w 1980 roku, ergo po upływie 34 lat w tym kraju już nikt nie jest chroniony przez szczepionkę, bo odporność spada z wiekiem. Po 25 latach tylko nikły odsetek zaszczepionych ją zachowuje. Wielu nawiedzonych ludzi mówi dzisiaj o depopulacji – wystarczyłoby więc w Polsce rozpylić wirusy ospy i mamy depopulację, że aż miło! A przecież w tym kraju – i wielu innych – są przychlasty, które nawołują ludzi do bojkotowania szczepień ochronnych. Tych samych, które uratowały życie milionom ludzi. Czyli wygląda na to, że ci właśnie ludzie są współpracownikami animatorów NWO, którzy rzekomo chcą wyludnić Ziemię. Ciekawy jestem, czy ich dzieci są szczepione, czy nie? Podejrzewam, że wszystko to jest elementem walki pomiędzy koncernami farmaceutycznymi i niczym więcej – przecież jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi tylko, wyłącznie i przede wszystkim o pieniądze!
Daniel Laskowski

Turyści zagrażają…

Wydaje mi się że istnieje możliwość zagrożenia tym wirusem , ale przez ruch turystyczny. Jeśli klimat będzie się ocieplał to istnieje możliwość jego rozprzestrzeniania się. Nie wydaje mi się aby pomory średniowieczne to była Ebola. Były to dżumy lub inne infekcje jelitowe pokrewne czerwonce.
Stanisław Bednarz

Problem mamy za oceanem…

Problem mamy za Atlantykiem. Przy tym problemie wszystkie inne bledną. Zanim się ta ebola rozprzestrzeni (wielkie dzięki US!), nas już nie będzie.
Piotr Listkiewicz

            

Przekład z j. angielskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©

środa, 25 czerwca 2014

W kryształowej dżungli Księżyca (2)


Luna Główna – Twardowski



Wyszedłem z gabinetu i spojrzałem na lustrzaną ścianę. Po drugiej stronie lustra stał facet koło czterdziestki, w miarę barczysty i w miarę wysoki. Banalna twarz, nie rzucająca się nikomu w oczy i maskująca idealnie w tłumie. Krótkie ciemnoblond włosy z matowym połyskiem. Ciemnoniebieskie lekko przymrużone jak u kota oczy, prosty nos i usta skrzywione w ni to sardonicznym, ni to gorzkim grymasie. Wyszedłem na korytarz i odnalazłem windę, która zawiozła mnie pod powierzchnię gruntu. 

Luna Główna, podobnie zresztą jak pozostałe Luny – Luna II i Luna III Farside na "tamtej" niewidocznej stronie Księżyca – zbudowano w głąb Srebrnego Globu. Brak atmosfery i związany z nią ogromny diapazon temperatur zmusił konstruktorów do zwrócenia się właśnie w głąb skorupy księżycowej, przy czym szczególny nacisk położono na budownictwo asejsmiczne, bowiem nie wiedzieć z jakich powodów, Księżyc potrafił się trząść – dosłownie i w przenośni – jeszcze w parę godzin po uderzeniu dużego meteorytu czy eksplozji silnego ładunku wybuchowego na jego powierzchni, czy pod nią… Wchodząc pod księżycowy grunt wykorzystano nade wszystko fakt bardzo niskiego przewodnictwa termicznego księżycowych skał – był on o tysiąc razy mniejszy, niż na Ziemi! Tak więc tylko stacje astronomiczne czy badawcze budowano tradycyjnie jako duże pancerne kopuły, w których znajdowały się pomieszczenia mieszkalne, laboratoria, pracownie i reszta ultra- i infrastruktury tych baz. Takim był miedzy innymi Twardowski, ku któremu właśnie ruszałem.

Selenołaz Agencji był bez żadnych oznaczeń, poza standartowymi numerami rejestracyjnymi wymalowanymi na burtach samoświecącą farbą. Normalny, cywilny pojazd przystosowany do jazdy na powierzchni Księżyca. Jego masa wynosiła trzydzieści sześć ton – sześć ton wagi w warunkach księżycowej grawitacji. Umożliwiało mu to poruszanie się nawet po stromych wzgórzach i jazdę po płaskim terenie z prędkością stu kilometrów na godzinę. Inna rzecz, że dróg jako takich na Księżycu nie było, bo nie opłacało się ich budować. Wytyczono tylko kilkanaście szlaków pomiędzy Lunami i bazami. Nazywało się to jazdą od tyczki do tyczki, bowiem wytyczono je poprzez wbicie w grunt wysokich na dziesięć metrów tyczek aluminiowych z odbijaczami kątowymi – dzięki nim komputer nawigacyjny pojazdu sprzężony z radarem mógł prowadzić pojazd bez udziału człowieka. W przypadku utraty tyczek, a takie przypadki zdarzały się od czasu do czasu, komputer mógł śledzić swoją trasę i prawidłowość poruszania się po nim dzięki systemowi księżycowej nawigacji satelitarnej – LPS.

Zająłem miejsce w kokpicie maszyny. Znajdowały się tam także trzy czy cztery skafandry. Jak było ustalone, zapasy były na swoim miejscu. W przypadku awarii miałem żarcie, wodę i powietrze na dwa tygodnie – wystarczająco długo, by dotarła do mnie ekipa poszukiwawczo-ratownicza Służby Ratownictwa Księżycowego czy wyprawa poszukiwawczo-interwencyjna Agencji i uwolniła mnie z tarapatów. Wjechałem do śluzy, i po dwóch minutach byłem na powierzchni Księżyca. Selenołaz ruszył i po chwili kołysałem się monotonnie jadąc po powierzchni Sinus Medii w kierunku zachodnim, biorąc kurs zrazu na majaczący w oddali krater Mösting, a następnie w labirynt skałek w przesmyku pomiędzy kraterami Sommering i Schröter, by wreszcie wyjechać na stosunkowo gładki przestwór Mare Insularum – Morza Wyspowego. Wlokąc się pomału, bo selenołaz musiał pokonywać łagodne garby świetlistych smug od krateru Kopernika przecinające niemal południkowo to „morze”, po kilku godzinach dojechałem w pobliże krateru Gambart C, gdzie skręciłem na południowy zachód w kierunku pagórkowatej krainy położonej na południe od Kopernika. Po przebyciu jakichś pięciuset czterdziestu kilometrów nieco na północ od krateru Landsberg wyjechałem na niemal gładką powierzchnię Oceanu Burz. Skręciliśmy dokładnie na zachód i po przebyciu kolejnych czterystu pięćdziesięciu bez mała kilometrów znalazłem się przed ciemną pancerną kopułą stacji Twardowskiego stojącej na jasnym, krystalicznym podłożu. 

Słońce zachodziło kładąc długie cienie na powierzchnię księżycowego „morza”. Brzeg jego tarczy dotknął linii horyzontu. Na tablicy rozdzielczej selenołazu coś zaćwierkało i strużka zielonego światła przeleciała z góry na dół. Zapłonęło czerwone światło STOP i selenołaz się zatrzymał. Znów coś zaćwierkało i zapaliło się pomarańczowe światełko, a selenołaz drgnął i płynnie wjechał w komorę śluzową stacji. Znowu zapłonęło czerwone światło stopu i pojazd zamarł. Poczułem, jak maszyna zadrżała i usłyszałem ostry świst, z jakim powietrze wdarło się do śluzy. Ściana rozsunęła się znowu i znalazłem się na zerowym poziomie stacji. Światełka kontrolne na paneli sterowniczej zgasły jak zdmuchnięte, poza jednym płonącym zielono napisem – MOŻNA OPUŚCIĆ POJAZD. Coś syknęło znowu i właz stanął otworem. Mogłem wyjść z selenołazu. 

Wyszedłem na zewnątrz. Zapłonął zielono prostokąt drzwi, które znajdywały się naprzeciwko mnie. Ruszyłem w tamtą stronę i po chwili wszedłem na korytarz prowadzący na schodki wiodące na górę. „Do poziomu 1” – przeczytałem i poszedłem za strzałką. Po chwili znalazłem się w obszernym pomieszczeniu w ścianach którego znajdowało się kilkoro drzwi. Najbliższe z nich miały napis CENTRALA. Otworzyłem je i znalazłem się w niedużym pomieszczeniu, na ścianach którego znajdowały się ekrany ukazujące pobliże stacji i jej pomieszczenia. Niewielki pulpit ze światełkami i przyciskami. Obok niego znajdował się fotel, na którymś ktoś siedział. Chrząknąłem. Fotel obrócił się i powstała z niego niewysoka kobieta o długich czarnych włosach i skośnych oczach Azjatki. Ale jej cera była jasna, niemal jak u Europejki. Nosiła zielonkawy kombinezon z logo AOUS, miała plakietkę z nazwiskiem nad lewą piersią, ale jej barwa była pomarańczowa w odróżnieniu od mojej zielonej…
- Witamy w Twardowskim – powiedziała melodyjnym, przyjemnym głosem. – Czekaliśmy na twój przyjazd. 
- Kim jesteś – zapytałem pokonując suchość w gardle. 
- Robot astronautyczny Teri Awarigawa numer seryjny JRF-54 EX – przedstawiła się. 
Odetchnąłem z ulgą. Więc jednak robot. Przez moment odniosłem wrażenie, że znalazłem się w jakiejś niemożliwej pętli czasu i stanęła przede mną Yukiko…
- Czy mam zmienić swoje imię i wygląd, by dostosować je do twoich upodobań? – zapytała Teri.
- N… nie, dziękuję – odpowiedziałem – twój wygląd mi odpowiada. Masz może tradycyjne japońskie obi? – zapytałem.
Przez ładniutką twarzyczkę przeleciała chmurka rozbawienia.
- Nie, nie mam, ale mogę się postarać – powiedziała miłym głosem. – A zatem, czy jest to twoje życzenie?
- Nie, dzięki, wolę ciebie w tym mundurku – uśmiechnąłem się także, a potem dotarło do mnie, że rozmawiam z robotem, a nie z żywym człowiekiem, choć prawdę powiedziawszy po tym, co spotkało Yukiko bardziej wolałem towarzystwo robotów, niż ludzi… 
- Czy masz jakieś życzenia? Co wolisz najpierw – jeść czy spać? – zapytała tym swoim grzecznym głosem. 
- Spać – odrzekłem. – Proszę, zaprowadź mnie do mojego pokoju.
- Oczywiście – uśmiechnęła się – proszę za mną…

Odwróciła się i ruszyła przed siebie, a ja za nią. Zeszliśmy na parking, a potem na podpoziom.
- Poziom mieszkalny – odezwała się Teri. – Twoja sypialnia jest tutaj. 
Otworzyła drzwi do niedużego, jasnego pokoju, którego trzy ściany pomalowano na przyjemny brzoskwiniowy kolor, a czwarta – przeźroczysta wychodziła na oświetloną jaskrawym słońcem łąkę górską, którą zamykała kolumnada świerkowego czy jodłowego lasu, a dalej wznosiły się ośnieżone szczyty gór.
- Podoba ci się tutaj? – zapytała. 
- Owszem – skinąłem głową. – Tutaj jest zawsze taka słoneczna pogoda?
- Oh, nie – pokręciła główką – taka pogoda jest teraz w jakimś miejscu na Ziemi. Jak tam będzie słońce, to tutaj też, jak tam będzie padał deszcz, to tutaj też… 
- Aha, rozumiem – odrzekłem. – A mogę mieć podgląd na to, co się dzieje wokół bazy? 
- Tak, oczywiście – odpowiedziała skwapliwie – wystarczy tylko wyrazić życzenie.
- No to OK. – powiedziałem.

- Czy jeszcze masz jakieś życzenia? – zapytała.
- Nie, dziękuję.
Rozebrałem się i skierowałem do łazienki. Miałem trochę problemów z niską grawitacją, ale udało mi się wykąpać. Rainier Gamma znajdowała się na siedemdziesięciokilometrowej plamie podsiąkającej przez warstwę regolitu wody i aż się dziwiłem, że jak dotąd nikt jej nie wykorzystał. Na Ziemi takim odpowiednikiem była syberyjska i kanadyjska wieczna marzłoć. Z drugiej strony ciągnięcie wodociągu do Luny Głównej, czy Luny II na Biegunie Północnym stanowiłoby ogromny problem techniczny nawet teraz. Odkryto tam kopalne pokłady wody z zanieczyszczeniami metanu, amoniaku i cyjanków. A tutaj wody było pełno nawet w skałach i w dzień sublimowała osadzając na powierzchni gruntu kryształy soli mineralnych, a nocą zamarzała tworząc warstwę szronu, co tak konfudowało dwudziesto- i dwudziestojednowiecznych astronomów. To jednak nie wyjaśniało zadowalająco silnej anomalii magnetycznej, która tu jest jedną z najsilniejszych na Księżycu.

Wyszedłem spod prysznica i spojrzałem za „okno”. Piękny górski krajobraz pławił się w pełnym słońcu, ale ja wolałem coś miejscowego.
- Proszę o widok z bazy w kierunku południowym – wydałem polecenie. 
Ściana pociemniała, i po chwili zauważyłem grunt odbijający niebieskawo-sine światło zawieszonej niezbyt wysoko nad południowo zachodnim horyzontem Ziemi w fazie tuż przed pełnią wśród gwiazd. Gwiezdna sfera urywała się tam, gdzie znajdował się horyzont. Ziała tam smolista czerń. Pożegnałem wzrokiem gwiazdy i już po chwili wpadłem w głęboki sen. W nocy obudził mnie na moment niski pomruk i idące ziemią ponure dudnienie. Gdzieś w Księżyc znowu uderzały meteoryty… Zasnąłem.