Nadieżda J. Dmitrienko
To wydarzyło się 30 lat temu,
kiedy wraz z moją 8-letnią córeczką Lubą pojechałam do krewnych do wioski
Tulskiej. W tym czasie mieszkaliśmy w Saratowie. Pociąg przybył około północy.
Światła elektryczne były wyłączane wcześnie w małych miejscowościach i w nocy
było ciemno.
Wyszłyśmy z wagonu – wokół
kompletne ciemności. Pociąg, którego okna trochę oświetlały otoczenie już
odjechał. Na niebie nie było ani księżyca, ani nawet gwiazdeczki, na dodatek
mżawka padała. Stoimy same z ogromnymi torbami i nie wiemy, gdzie pójść…
Co miałyśmy zrobić? – trzeba
było gdzieś pójść. Przecież nie mogłyśmy czekać i moknąć do rana! Jakoś udało
się nam przejść przez tory i zejść ze stromego nasypu. Luba trzymała się mojej
torebki, żeby się nie zagubić w ciemnościach. A tutaj nowa przeszkoda – okazał
się nią staw.
Tak więc zdecydowałam się
pozostawić córkę z torbami, a sama poszłam rozpoznać drogę. Poszłam więc wzdłuż
brzegu, wymacując nogą skraj stawu.
- Przecież tutaj powinien być
jakiś mostek przez ten staw – przypomniało mi się – gdzieś z prawej, trzeba
tylko go znaleźć…
Udałam się w tym kierunku,
klapiąc dłonią po wodzie, żeby nie wpaść do niej. I naraz – udało się! – palce
natrafiły na drewnianą powierzchnię mostku. Zawróciłam po córeczkę i wkrótce
obie przeszłyśmy szczęśliwie na drugą stronę.
Przeszedłszy na przeciwległy
brzeg, znalazłyśmy się na głęboko wypełnionej rzadkim błotem drodze. Widoczność
była żadna. Wokół sama ciemność. A trzeba było przejść trzy kilometry! Przyszło
nam zawierzyć intuicji i wspomnieniom. Pamiętałam, że obok jest cmentarz, gdzie
pochowano moich rodziców. Ustaliłam kierunek i poszłyśmy.
Dziwne było to, że bez
jakichkolwiek trudności wyszłyśmy na dobrą drogę i poszłyśmy wzdłuż lasu.
Kilkakrotnie zatrzymywałam się by spróbować dojrzeć wierzchołki drzew na
ciemnym niebie, ale bezskutecznie. Od drogi do wioski było odgałęzienie drogi i
bałam się, czy go nie przegapiłam. Ale moje obawy były niepotrzebne, gdyż
jakimś cudem udało się nań trafić i pójść dalej. Sama nie zauważyłam, jak to
się stało. Być może dzięki pamięci skręciłam we właściwym miejscu. No i
wreszcie znalazłyśmy się przy rogu tak długo oczekiwanego domu. Znalazłam
beczkę z wodą i umyłam Lubę i siebie z błota, i zapukałam do drzwi.
Na progu ukazała się Katia – moja
siostrzenica. Przeraziła się na nasz widok. Nie zdążyłam nawet się z nią
przywitać, kiedy zapytała mnie:
- Jak przeszłyście przez staw?
- Jak to jak? Oczywiście przez
mostek!
- Przez jaki mostek? Przecież
nie ma go już od wielu lat!
Oczywiście nie uwierzyłam.
Przecież wraz z córeczką przez niego niedawno przeszłam! Ale kiedy w dzień z
Lubą poszłyśmy w drogę powrotną i wraz z krewnymi podjechaliśmy samochodem do
stawu, to ja osłupiałam.
- No i gdzie jest wasz most? –
z uśmieszkiem zapytała Katia.
A mostu rzeczywiście nie było!
Tylko tu i ówdzie z wody wystawały poczerniałe pale. No, ale jak w takim razie,
udało się nam przejść na drugi brzeg? Przecież szerokość tego stawu wynosiła w
tym miejscu 100 metrów! A do tego przeciwny brzeg – wzdłuż którego brodziłyśmy
w ciemnościach – okazał się być teraz zarośnięty gęstymi krzakami.
Gdyby mi się to samej
przydarzyło, można by stwierdzić, że mi się to przywidziało. Ale przecież Luba,
która ma teraz 40 lat, do dziś dnia pamięta, jak przeszłam z nią po mostku,
którego w rzeczywistości – nie było…
Tekst i ilustracja – „Tajny XX
wieka” nr 14/2014, s. 24
Przekład z j. rosyjskiego –
Robert K. Leśniakiewicz ©