wtorek, 19 maja 2015

POWRÓT METANOGODZILLI (1)

Jako że wakacje blisko, więc spełniam obietnicę jaką dałem wcześniej i udostępniam kolejne opowiadanie hipotetyczne Daniela Laskowskiego na temat wydarzeń, które miały miejsce w 2011 roku w Japonii. 



 (opowiadanie hipotetyczne)



Daniel Laskowski






Kamaishi, 09.III, godz. 18:45 JST

Monotonny szum i stukot kół zmienił swe natężenie i intensywność. Otworzyłem oczy i spojrzałem przez okno – w mroku majaczyły pierwsze światła jakiejś miejscowości. Głośnik zabormotał i w potoku japońskich słów usłyszałem znajome słowo – Kamaishi. A zatem byłem u celu. Zbliżaliśmy się w zawrotnym tempie. Japońskie koleje – nawet te peryferyjne – były doskonałe. Jechałem tutaj pociągiem z Tokio z przesiadką w Hanimaki. Nie wynająłem samochodu, bo nie mogłem się przyzwyczaić do lewostronnego ruchu, choć przecież mieszkałem w Anglii… Poza tym nie miałem pojęcia o stanie dróg na wybrzeżu. Ubiegłoroczne tsunami zniszczyło część infrastruktury, w tym także drogi i torowiska.

Mało brakowało, abym nie wsiadł do innego pociągu, bo jednocześnie odchodził w kierunku Sapporo. Spojrzałem na zegarek, byliśmy punktualnie. Pociąg zadudnił na moście. Powoli wstałem i włożyłem parkę. Sięgnąłem po plecaczek i zarzuciłem sobie na ramię. Pociąg zaczął zwalniać i po chwili wjechał do miasteczka. Jeszcze chwila i z sykiem zatrzymał się przy peronie. Otworzyły się drzwi. Kilku Japończyków wyskoczyło na peron, a ja za nimi i ruszyłem w stronę wejścia, które oznaczał piktogram. Rzuciłem okiem na świecący informator, na którym na białym tle widniała nazwa wypisana japońskimi krzaczkami, a poniżej na zielonym pasku widniały łacińskie litery. KAMAISHI. To była duża stacja węzłowa, której układ przypominał mi Chabówkę czy Suchą Beskidzką. Tutaj też pociągi zatrzymywały się na dłużej i zmieniały kierunek jazdy. Odetchnąłem z ulgą. Przy mojej znajomości japońskiego na pewno bym się nie dogadał z nikim, więc musiałem polegać na piktogramach, albo na kimś, z kim mógłbym się dogadać po angielsku.

Rozejrzałem się dookoła. Nie do wiary, ale niemal nie było widać śladów kataklizmu sprzed roku, który zrujnował Kama-cho! To, co pokazywali w TV przypominało koniec świata wieszczony przez różnych debilnych pismaków i różnej maści hochsztaplerów. Po prawej stronie miałem jakąś przetwórnię czy spalarnię śmieci a za nią łańcuch niewysokich gór przypominających mi słowackie kopce koło Rużemberoka, po lewej była chyba główna ulica przy której stały niezbyt wysokie bloki. Domki były zrujnowane, i te ruiny uprzątnięto tworząc puste miejsca. Góry tonęły w mroku i tylko ich sylwety na tle wygwieżdżonego nieba mówiły o ich obecności.

Za mną usłyszałem drobne kroki i kobierce świergotanie. Obejrzałem się. Dwie pulchne w swych zimowych kurtkach, kobiety szły w kierunku wyjścia. Stanowiły szczególnie dziwną parkę. Obie miały może po dwadzieścia dwa - dwadzieścia pięć lat, i wyglądały jak amerykańskie dzieci-kwiaty czy hipiski z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Sprawiały takie wrażenie, bo ubrane były całkiem zwyczajnie – czerwone puchówki, niebieskie dżinsy i turystyczne buty. Tylko na głowach miały kolorowe, kwiaciate chusty, i dlatego… Było w nich to coś, co zwracało na nie uwagę. Może zapytam ich o drogę do hotelu?
Odwróciłem się do nich.
- Przepraszam – powiedziałem po japońsku, bo to słowo znałem – do you speak English?
Spojrzały po sobie.
- Yes, we do – odpowiedziały niemal zgodnym chórkiem.
Odetchnąłem z ulgą.
- Czy możecie mi powiedzieć, gdzie jest hotel Sakato i jak do niego dojść?
Ich skośne oczy zabłysły.
- Oczywiście, szczególnie że same tam jedziemy. Przed dworcem jest autobus, proszę iść za nami – odparła starsza i ruszyła przodem.
- To jest poza miastem – powiedziała druga i energicznym ruchem odrzuciła czarne włosy z czoła. – Idziemy, bo autobus już czeka.

Autobus w rzeczywistości był osobowym vanem z logo hotelu na burcie. Kierowca wyszedł z kabiny i otworzył nam drzwi. Najwidoczniej wysłano go po nas.
- Pani Yuka Sinoda i Sima Anasara – uśmiechnął się do nich, musiał je już dobrze znać – oraz pan…
Przedstawiłem mu się. Wolałem, żeby nie kaleczył sobie języka wymawiając moje imię i nazwisko. Japończycy nie znają litery „L” i zawsze mieli problem wymawiając moje nazwisko. O „Ś” nawet nie wspominam, bo to oczywiste…
Odetchnął z ulgą.
- Arigato – odpowiedział z ukłonem i wskazał mi miejsce, a potem wsiadł za kierownicę i uruchomił silnik. Ruszyliśmy.

Miasto przez które przejeżdżaliśmy było wielkości Nowego Targu, ale o wiele schludniejsze i czystsze. Ale pozostały tylko trwałe budowle betonowe – mniejsze domki pochłonęło morze. Nie zabawiliśmy w nim długo, bo wyjechaliśmy z dworca, a potem skierowaliśmy się na główną ulicę, którą przejechaliśmy dwieście może trzysta metrów. Skręciliśmy w lewo i wjechaliśmy na most, a następnie wjechaliśmy na drogę numer cztery, która jechaliśmy wzdłuż szpaleru jednopiętrowych domów. Po chwili skręciliśmy znów w lewo i pojechaliśmy drogą numer dwieście czterdzieści dwa. Po lewej stronie mieliśmy widok na miasto, które pozostało na dole, po prawej mieliśmy szary mur oporowy, który chronił je przed osuwiskami. A potem wjechaliśmy w las. W chwilę później skręciliśmy w lewo przed wjazdem do tunelu i zjechaliśmy z głównej drogi.
- Jeszcze chwila – powiedziała Sima – i będziemy na miejscu.
I faktycznie, po jakimś kwadransie dotarliśmy do niewysokiego, piętrowego budynku ze stali, szkła i betonu. Obok niego był parking, na którym stało kilka aut. Nasz kierowca podjechał pod wejście i zatrzymał się. Wyskoczył z szoferki i otworzył nam drzwi.
- Witam w Dai Eight Chiwari – powiedział z ukłonem.
- To jest hotel Sakato? – zapytałem, bo wydawało mi się, że będzie to w mieście i większe.
- Tak, sir. To jest hotel Sakato, a Dai Eight Chiwari to nazwa tego kompleksu wypoczynkowego i zarazem leśnego obszaru chronionego.
- OK., rozumiem – mruknąłem i podniosłem swój plecak. Yuka i Sima skorzystały z uprzejmości kierowcy, który przyniósł je do recepcji.

Dostałem pokój numer osiem. Trzeba było pójść na piętro. Obie Japonki zostały moimi sąsiadkami spod dziewiątki. Weszliśmy na piętro i od razu znaleźliśmy swoje numery. Wszedłem do swojego pokoju i rzuciłem plecak na podłogę. Po chwili ktoś zaskrobał w drzwi. Otworzyłem je i zobaczyłem Yuki i Simę.
- W zasadzie kobiecie nie wolno wchodzić do pokoju mężczyzny, ale pan nie jest Japończykiem, więc ta reguła nie ma zastosowania – rzekła Yuka.
Parsknąłem śmiechem.
- Zabawne zwyczaje – powiedziałem – ale skoro już jesteście, to proszę.
Weszły i rozejrzały się po pokoju.
- No, nawet dość przytulnie – odezwała się Sima – podeszła do łóżka i poklepała po pościeli, a potem po zagłówkach. Tymczasem Yuka obejrzała dokładnie lampy i obrazy.
- Halo, o co chodzi? – zapytałem zdumiony tą rewizją – czego panie szukacie.
- Pluskiew – odparła Sima – u mnie czysto.
- U mnie też – odrzekła Yuka.
Tego było za wiele.
- Kim wy jesteście? – zapytałem podnosząc nieco głos.
- Jesteśmy oficerami JXSDF – powiedziała Sima machając mi przed nosem jakąś legitymacją napisaną krzaczkami, i równie dobrze mógł to być kwit od pralni czy z biblioteki. – I ma pan pozdrowienia od profesora Milczarka, aha i jeszcze pan profesor przesyła panu prezencik – podała mi paczkę.

Wziąłem ją i machinalnie położyłem na stoliku przy łóżku.
- No proszę – pomyślałem – JXSDF. Legendarne Japońskie Siły Samoobrony Przed Obcymi Zagrożeniami! Więc to jednak prawda, one naprawdę istnieją, a nie tylko w filmach o Godzilli i innych potworach!...
- Gdyby pan nas potrzebował, to jesteśmy za ścianą – rzekła Sima z kpiarskim uśmiechem. – Ale proszę nie wyobrażaj sobie za wiele, chociaż…
- Dobrej nocy – Yuka wypchnęła ją na korytarz – ona tak zawsze, niech się pan nie przejmuje! – dodała, i obie wyszły wyraźnie rozbawione.



A ja usiadłem na łóżku nielicho zdumiony, bo tego się nie spodziewałem.   Zostałem sam. 

CDN.

(Foto. G.Szewczyk)