Jako że wakacje blisko, więc spełniam obietnicę jaką dałem wcześniej i udostępniam kolejne opowiadanie hipotetyczne Daniela Laskowskiego na temat wydarzeń, które miały miejsce w 2011 roku w Japonii.
Daniel Laskowski
Kamaishi, 09.III, godz. 18:45 JST
Monotonny szum i
stukot kół zmienił swe natężenie i intensywność. Otworzyłem oczy i spojrzałem
przez okno – w mroku majaczyły pierwsze światła jakiejś miejscowości. Głośnik
zabormotał i w potoku japońskich słów usłyszałem znajome słowo – Kamaishi. A
zatem byłem u celu. Zbliżaliśmy się w zawrotnym tempie. Japońskie koleje –
nawet te peryferyjne – były doskonałe. Jechałem tutaj pociągiem z Tokio z
przesiadką w Hanimaki. Nie wynająłem samochodu, bo nie mogłem się przyzwyczaić
do lewostronnego ruchu, choć przecież mieszkałem w Anglii… Poza tym nie miałem
pojęcia o stanie dróg na wybrzeżu. Ubiegłoroczne tsunami zniszczyło część
infrastruktury, w tym także drogi i torowiska.
Mało brakowało,
abym nie wsiadł do innego pociągu, bo jednocześnie odchodził w kierunku Sapporo.
Spojrzałem na zegarek, byliśmy punktualnie. Pociąg zadudnił na moście. Powoli
wstałem i włożyłem parkę. Sięgnąłem po plecaczek i zarzuciłem sobie na ramię.
Pociąg zaczął zwalniać i po chwili wjechał do miasteczka. Jeszcze chwila i z
sykiem zatrzymał się przy peronie. Otworzyły się drzwi. Kilku Japończyków
wyskoczyło na peron, a ja za nimi i ruszyłem w stronę wejścia, które oznaczał
piktogram. Rzuciłem okiem na świecący informator, na którym na białym tle
widniała nazwa wypisana japońskimi krzaczkami, a poniżej na zielonym pasku
widniały łacińskie litery. KAMAISHI. To była duża stacja węzłowa, której układ
przypominał mi Chabówkę czy Suchą Beskidzką. Tutaj też pociągi zatrzymywały się
na dłużej i zmieniały kierunek jazdy. Odetchnąłem z ulgą. Przy mojej znajomości
japońskiego na pewno bym się nie dogadał z nikim, więc musiałem polegać na
piktogramach, albo na kimś, z kim mógłbym się dogadać po angielsku.
Rozejrzałem się
dookoła. Nie do wiary, ale niemal nie było widać śladów kataklizmu sprzed roku,
który zrujnował Kama-cho! To, co pokazywali w TV przypominało koniec świata
wieszczony przez różnych debilnych pismaków i różnej maści hochsztaplerów. Po
prawej stronie miałem jakąś przetwórnię czy spalarnię śmieci a za nią łańcuch
niewysokich gór przypominających mi słowackie kopce koło Rużemberoka, po lewej
była chyba główna ulica przy której stały niezbyt wysokie bloki. Domki były
zrujnowane, i te ruiny uprzątnięto tworząc puste miejsca. Góry tonęły w mroku i
tylko ich sylwety na tle wygwieżdżonego nieba mówiły o ich obecności.
Za mną usłyszałem
drobne kroki i kobierce świergotanie. Obejrzałem się. Dwie pulchne w swych
zimowych kurtkach, kobiety szły w kierunku wyjścia. Stanowiły szczególnie
dziwną parkę. Obie miały może po dwadzieścia dwa - dwadzieścia pięć lat, i
wyglądały jak amerykańskie dzieci-kwiaty czy hipiski z lat sześćdziesiątych
ubiegłego wieku. Sprawiały takie wrażenie, bo ubrane były całkiem zwyczajnie –
czerwone puchówki, niebieskie dżinsy i turystyczne buty. Tylko na głowach miały
kolorowe, kwiaciate chusty, i dlatego… Było w nich to coś, co zwracało na nie
uwagę. Może zapytam ich o drogę do hotelu?
Odwróciłem się do
nich.
- Przepraszam –
powiedziałem po japońsku, bo to słowo znałem – do you speak English?
Spojrzały po
sobie.
- Yes, we do – odpowiedziały niemal
zgodnym chórkiem.
Odetchnąłem z
ulgą.
- Czy możecie mi
powiedzieć, gdzie jest hotel Sakato i jak do niego dojść?
Ich skośne oczy
zabłysły.
- Oczywiście,
szczególnie że same tam jedziemy. Przed dworcem jest autobus, proszę iść za
nami – odparła starsza i ruszyła przodem.
- To jest poza
miastem – powiedziała druga i energicznym ruchem odrzuciła czarne włosy z
czoła. – Idziemy, bo autobus już czeka.
Autobus w
rzeczywistości był osobowym vanem z logo hotelu na burcie. Kierowca wyszedł z
kabiny i otworzył nam drzwi. Najwidoczniej wysłano go po nas.
- Pani Yuka
Sinoda i Sima Anasara – uśmiechnął się do nich, musiał je już dobrze znać –
oraz pan…
Przedstawiłem mu
się. Wolałem, żeby nie kaleczył sobie języka wymawiając moje imię i nazwisko.
Japończycy nie znają litery „L” i zawsze mieli problem wymawiając moje
nazwisko. O „Ś” nawet nie wspominam, bo to oczywiste…
Odetchnął z ulgą.
- Arigato – odpowiedział z ukłonem i
wskazał mi miejsce, a potem wsiadł za kierownicę i uruchomił silnik.
Ruszyliśmy.
Miasto przez
które przejeżdżaliśmy było wielkości Nowego Targu, ale o wiele schludniejsze i
czystsze. Ale pozostały tylko trwałe budowle betonowe – mniejsze domki
pochłonęło morze. Nie zabawiliśmy w nim długo, bo wyjechaliśmy z dworca, a
potem skierowaliśmy się na główną ulicę, którą przejechaliśmy dwieście może
trzysta metrów. Skręciliśmy w lewo i wjechaliśmy na most, a następnie
wjechaliśmy na drogę numer cztery, która jechaliśmy wzdłuż szpaleru
jednopiętrowych domów. Po chwili skręciliśmy znów w lewo i pojechaliśmy drogą
numer dwieście czterdzieści dwa. Po lewej stronie mieliśmy widok na miasto,
które pozostało na dole, po prawej mieliśmy szary mur oporowy, który chronił je
przed osuwiskami. A potem wjechaliśmy w las. W chwilę później skręciliśmy w
lewo przed wjazdem do tunelu i zjechaliśmy z głównej drogi.
- Jeszcze chwila
– powiedziała Sima – i będziemy na miejscu.
I faktycznie, po
jakimś kwadransie dotarliśmy do niewysokiego, piętrowego budynku ze stali,
szkła i betonu. Obok niego był parking, na którym stało kilka aut. Nasz
kierowca podjechał pod wejście i zatrzymał się. Wyskoczył z szoferki i otworzył
nam drzwi.
- Witam w Dai
Eight Chiwari – powiedział z ukłonem.
- To jest hotel
Sakato? – zapytałem, bo wydawało mi się, że będzie to w mieście i większe.
- Tak, sir. To jest hotel Sakato, a Dai Eight
Chiwari to nazwa tego kompleksu wypoczynkowego i zarazem leśnego obszaru
chronionego.
- OK., rozumiem –
mruknąłem i podniosłem swój plecak. Yuka i Sima skorzystały z uprzejmości
kierowcy, który przyniósł je do recepcji.
Dostałem pokój
numer osiem. Trzeba było pójść na piętro. Obie Japonki zostały moimi sąsiadkami
spod dziewiątki. Weszliśmy na piętro i od razu znaleźliśmy swoje numery.
Wszedłem do swojego pokoju i rzuciłem plecak na podłogę. Po chwili ktoś
zaskrobał w drzwi. Otworzyłem je i zobaczyłem Yuki i Simę.
- W zasadzie
kobiecie nie wolno wchodzić do pokoju mężczyzny, ale pan nie jest Japończykiem,
więc ta reguła nie ma zastosowania – rzekła Yuka.
Parsknąłem
śmiechem.
- Zabawne
zwyczaje – powiedziałem – ale skoro już jesteście, to proszę.
Weszły i
rozejrzały się po pokoju.
- No, nawet dość
przytulnie – odezwała się Sima – podeszła do łóżka i poklepała po pościeli, a
potem po zagłówkach. Tymczasem Yuka obejrzała dokładnie lampy i obrazy.
- Halo, o co
chodzi? – zapytałem zdumiony tą rewizją – czego panie szukacie.
- Pluskiew –
odparła Sima – u mnie czysto.
- U mnie też –
odrzekła Yuka.
Tego było za
wiele.
- Kim wy
jesteście? – zapytałem podnosząc nieco głos.
- Jesteśmy
oficerami JXSDF – powiedziała Sima machając mi przed nosem jakąś legitymacją
napisaną krzaczkami, i równie dobrze mógł to być kwit od pralni czy z
biblioteki. – I ma pan pozdrowienia od profesora Milczarka, aha i jeszcze pan
profesor przesyła panu prezencik – podała mi paczkę.
Wziąłem ją i
machinalnie położyłem na stoliku przy łóżku.
- No proszę –
pomyślałem – JXSDF. Legendarne Japońskie Siły Samoobrony Przed Obcymi Zagrożeniami!
Więc to jednak prawda, one naprawdę istnieją, a nie tylko w filmach o Godzilli
i innych potworach!...
- Gdyby pan nas
potrzebował, to jesteśmy za ścianą – rzekła Sima z kpiarskim uśmiechem. – Ale
proszę nie wyobrażaj sobie za wiele, chociaż…
- Dobrej nocy –
Yuka wypchnęła ją na korytarz – ona tak zawsze, niech się pan nie przejmuje! –
dodała, i obie wyszły wyraźnie rozbawione.
A ja usiadłem na
łóżku nielicho zdumiony, bo tego się nie spodziewałem. Zostałem sam.
CDN.
(Foto. G.Szewczyk)