wtorek, 30 czerwca 2015

Syreny: Sześć niewyjaśnionych dźwięków wychwyconych przez NOAA

Lokalizacja źródła dźwięku, sygnału Bloop


Ivan Petricevic 


Czy pamiętacie lato 1997 roku i tajemniczy dźwięk nazwany Bloop? Tak, tak było, kiedy NOAA namierzyła ten dziwny dźwięk, nazwany potem Bloop. (Można to przetłumaczyć jako krótki hałas o niskiej częstotliwości emitowany przez urządzenia elektroniczne – przyp. tłum.). To jest właśnie jeden z tych tajemniczych dźwięków, które odnotowano przez ostatnie lata. Jest ich wiele i wszystkie zostały uznane za „niewyjaśnione” przez NOAA. Dźwięki te zostały wychwycone w ciągu 20 lat prowadzenia podwodnego nasłuchu Pacyfiku. Dźwięk Bloop wydaje się być emitowany przez jakieś zwierzę o wiele częściej, niż to sobie wyobrażamy…  

Źródło tego dźwięku zostało namierzone triangulacyjnie przez naukowców gdzieś na przecięciu się 50°S ze 100°W. Jest to odległy punkt Południowego Pacyfiku, daleko na zachód od południowego przylądka Południowej Ameryki. Bloop jest uważany za najgłośniejszy dźwięk, jaki został kiedykolwiek zarejestrowany pod wodą.

Jest to niezwykle interesujący fenomen, a oto co NOAA ma na ten temat do powiedzenia:
Ten dźwięk  szybko narasta w swej częstotliwości przez około 1 minutę i te wahania mogą być wykryte przez wiele czujników, o zasięgu ponad 5000 km. Specjalista z NOAA – dr Christopher Fox nie wierzy w to, że jest to sygnał stworzony przez człowieka, jak np. okręt podwodny czy bomby, ani także znane zjawiska geologiczne jak wulkany czy trzęsienia ziemi.  inni uczeni zaś sądzą, że dźwięk Bloop jest generowany przez „trzęsienia lodowe” – pękanie krawędzi lodowców, które ma miejsce na Antarktydzie, zaś jeszcze inni uczeni sądzą, że pochodzenie odgłosu Bloop jest nieznane.

Uczeni próbowali i nadal próbują zaoferować nam jakieś wyjaśnienia tych dźwięków, i jedne z nich są jako-tako wytłumaczalne naukowo, ale większość z wychwyconych i zarejestrowanych nie ma żadnego wyjaśnienia i są uważane za wielką tajemnicę nauki.

Sonogram sygnału Bloop

Ale dźwięk Bloop nie jest jedynym dźwiękiem, który przyciąga uwagę i zainteresowanie, bo jest jeszcze więcej dźwięków, które są równie tajemnicze jak Bloop, które trzeba zbadać.

Sonogram sygnału Upsweep

Sygnał Upsweep (dosł.: wznoszący się – przyp. tłum.) po raz pierwszy zarejestrowany w 1991 roku – i zgodnie z badaczami, jest on słyszalny do dnia dzisiejszego, a zlokalizowano go w głębi Południowego Pacyfiku, w okolicach Antarktydy. Sygnał Upsweep jest najsilniejszy na wiosnę i jesienią. Początkowo sądzono, że są to dźwięki wydawane przez wieloryby, ale biolodzy morscy orzekli, że dźwięk ten nie ma charakterystycznych zmian dla waleni i jest w ogóle różny od tych biologicznego pochodzenia. Inni uczeni sądzą, że dźwięk ten ma związek z aktywnością wulkaniczną w regionie, ale nie ma żadnego dowodu na tą tezę, i właściwie nie wiadomo co je powoduje.

Sonogram sygnału Slowdown

Sygnał Slowdown (dosł.: spowolnienie, zwolnienie, zahamowanie – przyp. tłum.) został zarejestrowany w 1997 roku i dźwięk ten był słyszany przez lata. Na początku badań, uczeni namierzyli ten sygnał gdzieś w pobliżu Peru, ale obecnie skłaniają się do tego, że dobiega on gdzieś z Antarktydy. Badacze sądzą, że ma on związek z szybkimi ruchami lodowca, ale to są tylko przypuszczenia. Nie ma żadnego naukowego dowodu na potwierdzenie tych hipotez.

Sonogram sygnału Train

Odgłos Jadącego pociągu został tak nazwany dlatego, że jest podobny do dalekiego odgłosu jadącego pociągu. Sygnał po raz pierwszy zarejestrowano w 1997 roku, ale miejsce z którego dobiegał pozostaje tajemnicą. Uczeni sądzą, że dźwięk ten powstaje wskutek przemieszczania się prądów oceanicznych.

Sonogram sygnału Juliett

Sygnał Julia został odnotowany po raz pierwszy w 1999 roku. Wedle badaczy, dźwięk ten pochodzi z miejsca położonego 2400 km od Peru. Sygnał ten trwa ok. 15 s i może być wyłapany przez każdy czujnik zanurzony w wody równikowej części Pacyfiku. Jest to jeden z najbardziej tajemniczych dźwięków, jaki został zarejestrowany.

Sonogram sygnału Whistle

Sygnał Gwizdek został po raz pierwszy zarejestrowany w 1997 roku i jego źródło zlokalizowano 3700 km od Kostaryki. Źródło tego dźwięku pozostaje wciąż nieznane i uczeni nie mają pojęcia, co go powoduje. NB, ten dźwięk został zarejestrowany tylko przez jeden hydrofon!

Jak sądzicie, co jest źródłem tych niezwykłych dźwięków? Uczeni nie są pewni i mamy całe pole teorii, które usiłują je wyjaśnić, nie mamy żadnych naukowych dowodów, a tylko spekulacje co do natury i pochodzenia tych sygnałów. Czy te dźwięki są wytworem Natury? Czy są one wytworzone przez coś innego? I chociaż wszystkie one są zagadkowe i tajemnicze, to Bloop bije je wszystkie swą niezwykłością. Hipoteza „lodowa” może być łatwo wyłączona ze względu na lokalizację miejsca, z którego ten sygnał wychwycono. A zatem musi to być jakieś zwierzę, które jednak nie mogło być widziane (słyszane raczej) wcześniej.

Miejsce, z którego dopływał ten sygnał Bloop znajduje się mniej więcej w tej części Południowego Pacyfiku na miejscu, w którym H. P. Lovecraft  w swym opowiadaniu „Zew Cthulhu” (1928) umieścił swe podwodne, wielowymiarowe miasto R’lyeh - 47°09’ S - 128°34’ W (Zob. H. P. Lovecraft – „Zew Cthulhu” w zbiorku „Szepczący w ciemności” Warszawa 1992 – przyp. tłum.) Zbieżność? Cóż, nauka pozwoli nam wiedzieć, co się dzieje, wcześniej czy później, do tego czasu, możemy tylko spekulować na temat tych tajemniczych dźwięków.
   

Moje 3 grosze


Jest jeszcze jedna lokalizacja lovecraftowskiego R’lyeh podana przez pisarza, wydawcę i wielbiciela literatury fantasy Augusta Derletha, który podaje jego położenie na 49°51’ S - 128°34’ W. jak widać – obie te lokalizacje znajdują się grubo ponad 2000 km od lokalizacji sygnału Bloop podanej przez uczonych.

Osobiście nie łączę tych dwóch spraw – już prędzej R’lyeh mogłoby znajdować się gdzieś w miejscu, gdzie Jules Verne umieścił swoją Wyspę Lincolna – na 34°57’ S - 150°30’ W, czy Wyspę Tabor (Marii Teresy) na 37° S - 151°13’ W (wedle danych z 1843 roku) lub 36°50’ S - 136°39’ W (wedle pomiarów z 1983 roku) Dzisiaj są tam tylko mielizny – od 1 do 9 m głębokości, ale wcale nie oznacza to, że w połowie XIX wieku nie było tam wysp, które zapadły się wskutek już to jakiegoś kataklizmu (trzęsienie ziemi, wybuch wulkanu) już to pod swym własnym ciężarem, jak tzw. gujoty – pisałem już na ten temat na łamach „Nieznanego Świata”.

A zatem przedwieczny Cthulhu czy istoty z Y’ha-nathlei położonego gdzieś obok Devil’s Reef nieopodal miasta-widma Innsmouth, MS, mogą być istotami z krwi i kości będące w rzeczywistości Morskim Ludem – Syrenami? (Zob. H. P. Lovectraft – „Widmo nad Innsmouth”) Z jednej strony jest to możliwe, boż Syreny istnieją naprawdę – jak twierdzą niektórzy kryptozoolodzy, a z drugiej strony mogą to być Przybysze z Kosmosu, którzy osiedlili się we Wszechoceanie i stamtąd prowadzą obserwację nas, mieszkańców planety Ziemia.


Opinie z KKK


Czasem zastanawiam się, jak bardzo dziwne i tajemnicze wyda się nasze działanie, gdy inne naczelne rozwiną swój wachlarz możliwości na Ziemi. My nadal pewnie na niej będziemy, być może będzie nas więcej niż dwa rodzaje (domniemywa się, że w ciągu tysiąca lat stworzą się dwie odmiany ludzi - wysocy i niscy), i być może uwarunkujemy się geograficznie (nawet kosmicznie, wg wzoru Diuny F. Herberta) do tego stopnia, by stworzyć podgatunki. Co dalej? Być może dalsza dywersyfikacja, a jeśli tak, to czemu by nie i chlup - do wody? Jeśli zajdą w naszej kulturze zmiany pozwalające na auto-podrasowywanie, ów podrasowani ludzie będą nowym pokoleniem nowego podgatunku stworzonego do rozprzestrzenienia się na nowe terytoria, choć o powiązanych z tym celach nie śmiem dalej napomykać.

Tacy ludzie mogą być protoplastami nowej kultury i z czasem odłączyć się, wyjąć spod zwierzchnictwa swych stwórców. O ile nie będzie to nieuzasadnione, taka kultura będzie zachowana dla celów poznawczych, i kto wie... może kolejni dzierżawcy Ziemi będą kiedyś zaskoczeni odkryciem nowej kategorii ludzi, której genezy nie będą w stanie uzasadnić ani wyjaśnić...

Wypływając na szersze wody, czy panspermia nie ma właśnie takiej formy? Stworzyciele tworzą stworzycieli, a potem lawina się toczy?

Niekiedy też zastanawiam się nad tym, jaka jest historia lub możliwa genealogia obecnych zjawisk, np. duchów. Dużo mówi się o matrixie, teorii symulacji, o płaszczyznowości naszej egzystencji, o teoriach świadomości, ale jakby to było być duchem i rozumieć to, czego nie można zrozumieć jako człowiek? Jak to byłoby być kosmitą i wiedzieć to, czego nie wiedzą ludzie? Na ten przykład, lecę dronem w celu wykonania zadania służbowego, ta planeta od zawsze była i jest domem mego gatunku, a ci na dole niczego nie rozumieją, tak bardzo nie rozumieją. Albo kiedy indziej - naturą mej egzystencji jest przenikać światy, dyrygować pozycją w przestrzeni i zawiadywać informacją, a ci twardzi nie rozumieją niczego, tak bardzo nie rozumieją niczego. Ani początku, ani tego, jak zaczęli wyznawać swoje poglądy, ani gdzie się mylą, ani nawet co myśleć. Biorą pierwsze lepsze zasłyszane, ponieważ szukając tylko to znajdują u siebie. Jeszcze inaczej - a co, gdybyśmy to my byli ślepi, a wszyscy niemożliwi patrzyli i byli obecni? Obecni tam, obecni tu, obecni bardziej od nas, błądzących w swych życiach i umysłach? Co, jeśli nasz świat, nasze 100%, byłoby zaledwie 1% dla tych, których ze śmiechem niedowiarka zaczynamy poznawać? (Smok Ogniotrwały)

Zgadzam się całkowicie z tezą, że znamy lepiej powierzchnię Księżyca, niż Wszechocean naszej własnej (czy tak naprawdę własnej?) planety. I wciąż pozostawiam otwartym pytanie, czy jesteśmy tu sami? Odpowiedź brzmi – NIE. Poza nami mogą (ale nie muszą) egzystować inne istoty, z którymi dzielimy Ziemię, a nie zapominajmy, że cała nasza działalność, z której jesteśmy tak dumni, zawiera się na ok. 1/4 powierzchni planety. A gdzie pozostałe¾3/4? Co się dzieje w głębinach Błękitnego Kosmosu, których prawie nie znamy? Na to na razie odpowiadają tylko pisarze sci-fi i bajkopisarze. Wodni Ludzie mogą istnieć – ale ich cywilizacja na pewno nie będzie kalką naszej cywilizacji. Obawiam się, że w tym właśnie przypadku rację miał Stanisław Lem pisząc w „Inwazji z Aldebarana” o rozumnych istotach wykorzystujących do swych celów inne – mniej rozumne – istoty, które zresztą sami stworzyli. Dlatego też uważam, że wcale nie jest takim nonsensem stwierdzenie, że foki są ulubionymi pieskami Syrenek, a delfiny ich posłańcami i służącymi. Ten ktoś, kto to powiedział był być może bardzo blisko prawdy… (Daniel Laskowski)   


Przekład z j. angielskiego – Robert K. Leśniakiewicz © 

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Mgła nad jeziorem Wostok



Wiktor Miednikow


Na jednej z wysepek Antarktyki znajduje się spłachetek trawy w kształcie dwumetrowej litery „M”. Tą literę kilka lat temu zrobił pewien polski uczony z ekskrementów pingwinów na cześć swej ukochanej Magdy.

Wydawałoby się, że epoka wielkich odkryć geograficznych została już za nami, stała się już historią. Na Ziemi nie ma już białych plam. Za pomocą satelitów został narysowany „portret” planety z dokładnością do 1 metra. Czasami uda się odkryć w zabitej dechami leśnej głuszy Amazonii jakąś rzeczułkę ukrytą pod nieprzeniknionym dla kosmicznych „oczu” dywanem konarów drzew. I naraz w II połowie XX wieku na Ziemi znaleziono ogromne jezioro, swymi rozmiarami przypominające Ładogę. Nie odkryto je wcześniej dlatego, że jest nakryte 4-kilometrowym pancerzem lodowym! To jest jezioro Wostok/Vostok na Antarktydzie – największe odkrycie geograficzne XX wieku, i jedna z największych zagadek wieku bieżącego.






Pod przykryciem służb specjalnych


Istnienie tego jeziora, jak i innych podlodowych jezior, było przepowiedziane przez znanego uczonego A. P. Kapicę jeszcze w latach 1955-1957, ale uważa się, że samo odkrycie miało miejsce stosunkowo niedawno, bo w 1996 roku. Jezioro odkryli rosyjscy polarnicy. Swoja nazwę ma ono od rosyjskiej stacji polarnej Wostok, która znajduje się 4 km wyżej na lodowej caliźnie nad powierzchnią zbiornika wodnego. Badania i sondaż sejsmiczny wykazały, że jezioro to ma ogromne rozmiary: długość – ok. 250 km, szerokość – ok. 50 km, głębokość – ponad 1200 m, powierzchnia – ok. 16.000 km². Jest ono całkowicie odcięte od kontaktu ze słońcem i powietrzem, wiatrami i życiem na powierzchni czterokilometrowej grubości lodu, znajduje się ono w izolacji od 14 MA. Jednak temperatura wody z jest w nim wysoka i wynosi +10°C, co świadczy o jakimś podziemnym źródle ciepła.

[Na temat takich właśnie podziemnych jezior i ich wykorzystania pisał swego czasu Kim Stanley Robinson w powieści pt. „Antarktyka” (Warszawa 1999), którą Czytelnikom polecam – uwaga tłum.]

Równolegle do rosyjskich uczonych, badania jeziora Wostok prowadzili Amerykanie. Otrzymane dane z satelitów amerykańskich wskazywały na to, że nad powierzchnią wód jeziora istnieje kopuła wolnej od ludu przestrzeni o wysokości mniej więcej 800 m. Poza tym w jego zachodniej części została odnotowana silna anomalia magnetyczna. I tu zaczyna być ciekawie. W lutym 2000 roku dalszą kontynuację amerykańskiego programu badawczego naraz zamknięto, i wszyscy cywilni specjaliści zostali z niego wycofani. Kierownictwo projektu zostało zlecone rządowej agencji – Narodowej Agencji Bezpieczeństwa – NSA.

Do rosyjskiej stacji Wostok przybył nowy kontyngent specjalistów, z którymi przybył także ultra-drogi sprzęt najnowszej generacji. A wszystko to działo się w najgłębszej tajemnicy…

Po pewnym czasie, po tych wydarzeniach, z australijskiej stacji Casey wystartowały dwie turystki ekstremalne z zamiarem przejścia kontynentu w poprzek na nartach. Kiedy szły one po powierzchni lodowej pokrywy jeziora, nieopodal nich wylądował samolot USAF i jakieś „osoby w mundurach” kazały im wejść na pokład twierdząc, że przybyły je ratować. Najciekawsze było to, że dziewczyny miały środki łączności i nie wzywały pomocy. Wiadomo natomiast, że w czasie marszu te dziewczyny powiedziały przez telefon satelitarny, rodzinie i przyjaciołom, że po powrocie opowiedzą im o czymś najzupełniej niewiarygodnym. Jednakże powróciwszy do domu, one niczego nikomu nie opowiedziały, nie dawały wywiadów, zaś konferencje prasowe nigdy nie dochodziły do skutku. Od tego czasu wszelkie prace w rejonie jeziora Wostok są prowadzone pod gryfem najwyższej tajności.


Supergłęboki odwiert


Jedyną jawną informacją są prace nad supergłębokim odwiertem 5G-1 prowadzonymi przez rosyjskich polarników. Celem podstawowym tego głębokiego wiercenia w lodach było uzyskania rodowego rdzenia – cylindrycznego kawałka lodu – będącego przekrojem przez lądolód, którego zbadanie dałoby możliwość ustalenia klimatu naszej planety przez ostatnie 420.000 lat. Ale kiedy w 1996 roku odwiert sięgnął poziomu 3539 m, zaczął się lód – jak wynikało z jego składu chemicznego i izotopowego oraz krystalograficznej struktury – będący zamarzniętą woda jeziora. Wiercenie z 1999 roku doszło do głębiny 3623 m, a potem nieoczekiwanie zatrzymano je w odległości 120 m od przypuszczalnej powierzchni jeziora – na żądanie zagranicznych organizacji ekologicznych (za którymi oczywiście stały państwowe struktury, którym nie pasowały priorytety Rosji w tym zakresie). Ekolodzy wskazywali na wykorzystywanie nafty, freonu i etylenoglikolu do wierceń i jakoby możliwość ich dostania się w wody jeziora, co mogło naruszyć jego unikalny ekosystem. Stwierdzenia rosyjskich specjalistów, że metoda ta jest bezpieczna i była już stosowana na Grenlandii przedstawione na 26. konsultacyjnym posiedzeniu SCAR w Madrycie w 2003 roku pozostały bez echa. Tak więc przyszło specjalistom z Sankt-Petersburskiego Instytutu Górnictwa opracować nową ekologiczną technologię i w 2006 roku wiercenia wznowiono.



„Kostka cukru” dla dziennikarzy 


W dniu 5.II.2012 roku, na głębokości 3769,3 m uczeni ukończyli wiercenie i dotarli do powierzchni podlodowego jeziora. W dniu 10.IV.2013 roku otrzymano pierwszy rdzeń lodowy z lodu z jeziora o długości 2 m. znaleziono w nim nieznane wcześniej nauce gatunki bakterii, które uzyskiwały energię z reakcji oksydacyjnych, a nie z organicznych związków chemicznych i zdolnych do egzystencji w ekstremalnych warunkach środowiskowych – w tym w podlodowych oceanach księżyców Jowisza (Europa, Ganimedes i Callisto) czy Saturna (Enceladus)

W lipcu 2013 roku, dzięki nowoczesnym metodom metagenomiki uczonym udało się wyróżnić ponad 3500 gatunków różnych żywych organizmów zamieszkujących jezioro. Ale odpowiedzi na mnogie pytania mogą być udzielone w sezonie 2014-2015 roku, kiedy polarnicy zaczną badać głębiny jeziora spuszczając w nie sondy.

Ważności tych prac nie można nie ocenić i wydaje się, że cały ten hałas wokół 5G-1 jest robiony sztucznie. To jest właśnie taka „kostka cukru” rzucana światowym mediom po to, by odciągnąć ich uwagę od tego, co robią na jeziorze Wostok Amerykanie. A prace te są przykryte grubą warstwą tajemnicy.


Podziemna cywilizacja


Co się ukrywa w głębinach Ziemi pod jeziorem Wostok? Rosyjskie i amerykańskie satelity zwiadowcze niejednokrotnie odnotowywały starty UFO spod wody w rejonie Antarktyki. Istnieje hipoteza o istnieniu pod kontynentem, a dokładniej w rejonie jeziora Wostok ogromnej pustej przestrzeni – a dokładniej – całego systemu jaskiń połączonych z oceanem podwodnymi tunelami. Oczywiście te podziemne pustki mają warunki sprzyjające życiu, bo mają one geotermalne czy inne źródła ciepła.

Istnieje hipoteza, że 14-15 MA temu Antarktyda była kwitnącym kontynentem, wolnym od lodu. I to właśnie tam powinno się szukać legendarnej Atlantydy. To właśnie tam żyła potężna cywilizacja Atlantów, której rozwój przewyższał naszą o kilka rzędów wielkości. Jednak pewnego razu doszło do wojny pomiędzy Atlantami a drugą supercywilizacją Ariów, w czasie której używano BMR w skali całej planety.

W jej rezultacie zmieniło się nachylenie ziemskiej osi, przebiegunowanie, erupcje superwulkanów i supertsunami doprowadziły do zagłady wszystko, co żyło na kontynentach. Przeżyło niewielu ludzi i cofnęli się oni do stanu pierwotnego. Cywilizacja została odrzucona na miliony lat wstecz, zaś Atlantyda przekształciła się w Antarktydę – królestwo zimy.

Jednakże część Atlantów zdołała ukryć się pod ziemią, uchroniwszy swoją cywilizację. Ale z tymi, którzy pozostali na powierzchni oni nie chcieli mieć niczego wspólnego. Tylko w latach 40. hitlerowcom udało się nawiązać kontakt z nimi jakimś sposobem.

W 1941 roku, Niemcy zdesantowali się na Antarktydzie, na Ziemi Królowej Maud i złożyli tam swoją stację Oazis. Terytorium to anektowano u Norwegii i nazwano Neuschwabenland – Nową Szwabią. Ale oczywiście jeszcze wcześniej, niemieckie okręty podwodne znalazły podziemne tunele wiodące do przystani podziemnych miast Atlantów. Jak nazistom udało się pozyskać sympatię „bogów” nie wiadomo, ale bezsprzecznym faktem jest, że Niemcom pozwolono osiedlić się w Antarktyce, ale także podzielili się z nimi swymi niektórymi technologiami. Wiadomym jest, że Niemcy stworzyli i wypróbowywali swoją supertajną „broń odwetową” V-7 – ponaddźwiękowe dyskoplany poruszane przy pomocy rakietowych, czy nawet jądrowych silników. A po pokonaniu hitlerowskich Niemiec, okrętami podwodnymi zwieziono najbardziej cenne archiwa III Rzeszy i to właśnie tutaj znalazł spokojną przystań niejeden z nazistowskich wodzów.

W styczniu 1947 roku, USA postanowiły spróbować zniszczenia Nowej Szwabii, organizując ekspedycję pod kryptonimem High Jump, pod dowództwem adm. Richarda Byrda. W operacji wzięło udział 13 okrętów US Navy – w tym lotniskowiec, lodołamacze, zbiornikowce i okręt podwodny. Lotnicze środki transportowe posiadały 15 samolotów transportowych, samoloty dalekiego rozpoznania, helikoptery i latające łodzie (hydroplany). Ciekawy jest kadrowy zestaw tej ekspedycji. Było tam 25 pracowników naukowych i… 4500 żołnierzy USMC, żołnierzy i oficerów. Operacja wojskowa była zaplanowana na 6-8 miesięcy, ale już po trzech tygodniach eskadra porzuciła brzegi Antarktydy. Adm. Byrd w swym meldunku napisał, że na Lodowym Kontynencie starli się z tak silnym przeciwnikiem, że odeprzeć go US Army nie była w stanie. Wedle słów admirała, amerykańska flotylla poniosła straty wskutek ataku „latających talerzy”, które wyskakiwały spod wody i literalnie rozstrzeliwały okręty.

Od tego czasu nikt nie usiłuje dostać się do podziemi Atlantydów. Czy jest możliwy nowy kontakt? Czas pokaże.


Moje 3 grosze


Jakoś mi się nie chce wierzyć w te wszystkie cudowności opisywane przez autora w końcowych akapitach. Jako sceptyk wolę sądzić (nie wierzyć) w to, że Niemcy faktycznie byli na Antarktydzie i poszukiwali tam Atlandytów, ale tylko dlatego, że taki był rozkaz SS-Reichsführera Heinricha Himmlera i samego Hitlera. To akurat wpisuje się w działania SS, które zmierzały do wyciągnięcia z Przeszłości wszystkiego, co mogło się przydać III Rzeszy w Przyszłości. Niemieckie wyprawy archeologiczne rozpełzły się na wszystkie kontynenty – w tym na Antarktydę, więc nie ma co tutaj robić z tego dodatkowej sensacji. Nie sądzę, by coś tam znaleźli, poza minerałami i lodem, które same w sobie już stanowiły pewne bogactwo naturalne. Ale chyba nawet nie znaleźli śladów po Atlantydach, bo zostały one starte przez ruch lodowców i to bardzo dokładnie. A co do tuneli – owszem, takowe istnieją, ale są tylko kanałami spływu wody spod topniejących lodowców.

Mówiąc krótko – Niemcy nie mogli tam znaleźć niczego bez ciężkiego sprzętu i nade wszystko metod poszukiwawczych z końca XX i początków XXI wieku.

Co zaś do wyprawy adm. Byrda, to miała ona za zadanie wykurzenie Niemców z Nowej Szwabii. To brzmi rzeczywiście wiarygodnie, ale mam pytanie: czy wzięto jakichś jeńców? Czy przejęto jakichś naukowców? Jeżeli tak, to co się z nimi stało? Co się stało z zabitymi w trakcie tych działań? Gdzie ich pochowano? Czy wrzucono ich do oceanu? Co się stało w niemieckimi instalacjami na Antarktydzie? Zniszczono je czy przejęto? Na te pytania nie ma odpowiedzi i o ile wiem, to nikt ich nie zadał. Tak więc sprawa jest nadal otwarta.


Głos z KKK


Czyż Nowej Szwabii nie upatrywano we wnętrzu Ziemi? Admirał Byrd z kolei to postać w woalu kontrowersji, bowiem relacja z jego udziałem nie koniecznie wyzwala odczucie realizmu sytuacji, choć sensacyjności odmówić jej nie można.
Z jednej strony wiadomo, że krzyżowanie informacji, mieszanie ich z faktami do poziomu fałszu graniczącego z prawdą to zabieg dezinformacyjny, z drugiej zaryzykować można domysłem, iż w przypadku zaawansowanych cywilizacji wszystko to, co wyśmiewamy dzisiaj jako zbyt fantastyczne, jest dla nich przeżytkiem i historią, ale zastanowić się trzeba, czy takie 'kąsanie' strzępami informacji czy okruchami plotek to droga do czegoś innego, niż zwyczajne poszerzanie horyzontów.
Poszerzenie świadomości odbywa się dzięki szerokim horyzontom, ale obecnie jesteśmy na etapie krakenów za końcem lądów i przepaścią na skraju wód oceanów. Tam mieszkają smoki, a co sami dorzucimy, będzie nas straszyć do samego rana, gdy w końcu wyczerpani siądziemy przy łóżku rozkopanego myślami umysłu i zorientujemy się, że 'warto było', ale tylko raz, bo inaczej wszystko jest do kitu...
Siedząc na miejscu, które wyznacza mu siedzisko krzesła czy fotela, arcysceptyk powie, że wszystko można zmyślić, łatwowierny powie, że nie można temu zaprzeczyć, a ja powiem, że poczekam na dalsze rewelacje. Już teraz wychwycić można krzyżowanie wątków, zestaw domniemań, rewelacji a'la oskarżenia, itp.
Jest pewien poziom czy scena informacji, która bardziej przypomina młyn do mielenia infogeeków niż infoserwis dla ciekawych. Im więcej tekstu kryje się pod hasłem: 'według mnie lub tego, co pewnie jest prawdą', tym mniej wartościowy dany zestaw informacji w ostatecznym rozrachunku.
Jak odparować konstruktywne informacje? Przez rozcieńczenie ich dezinformacją i podgrzanie uczuciami. Warto patrzeć na to, jak dana informacja rezonuje w nas, jaki efekt przynosi, co uzyskujemy dzięki niej dla nas. Choć prawdą jest, że i wyśniona scena ma pożyteczny wpływ, a z drugiej strony nie wszystko można sprawdzić osobiście, jednak stałe elementy z podobnej otoczce czarów i mitów to danie, które kiedyś na szczęście przeje się każdemu.
Nie skreślam w całości, ale wkładam na półkę gdzieś na strychu. (Smok Ogniotrwały)

Tekst i ilustracje – „Tajny XX wieka” nr 51/2014, ss.6-7
Przekład z j. rosyjskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©  

niedziela, 28 czerwca 2015

Chupacabra atakuje Czelabińsk?

Tajemnicza Chupacabra z Czelabińskiej Obłasti...


Igor Nikitin


Mieszkańcy Czelabińskiej Obłasti pozostają w niepewności – aktualnie nieznany drapieżnik zabija zwierzęta domowe i, sądząc ze wszystkiego, wypija z nich krew. Co to za zagadkowy wampir?


Ptaki, świnie, króliki, kozy…


W październiku bieżącego roku (2014), w jednym z gospodarstw w Czelabińskiej Obłasti było 13 kaczek. Pewnego ranka, ich gospodarz znalazł 10 z nich martwych i pozbawionych krwi. Niemal w tym samym czasie, mieszkańcy sąsiedniej farmy stracili kilka świń – chrumcie leżały w swych boksach z przegryzionymi do kości szyjami. Następnego dnia podobnie straszną śmiercią padło jeszcze kilka loszek. W ściance chlewa znaleziono nieduży otwór, a na ziemi gospodarze znaleźli dziwne ślady, które trudno było przypisać jakiemukolwiek znanemu nauce zwierzęciu.

Jak by na to nie patrzeć, podobne rzeczy zdarzały się tu często. Tego lata (2014 r.) w ten sposób pewne gospodarstwo straciło kilkadziesiąt królików. W sąsiedztwie nieznany drapieżnik zabił całe stado kóz, a w czasie kilku nocy – kilka świń.


Niezwykły apetyt


Ale powróćmy kilka lat w Przeszłość.

W 2011 roku, w jednym z gospodarstw nieznany drapieżnik zadusił 60 królików. Ich właściciele twierdzą, że pies zawsze czujnie reagujący na wszystkich obcych w okolicy, w tą noc nie szczekał, a w następne kilka dni zachowywał się bardzo dziwnie – siedział w budzie i nie wytknął nawet z niej nosa, jakby się czegoś bał…

W sierpniu 2011 roku, właścicielka dużej ptasiej fermy z przerażeniem odkryła, że wszystkie 115 przepiórek jest martwych. Gardła ptaków były przegryzione, a krew wypita co do kropli. Pies w tym przypadku także nie reagował. Zaś we wrześniu tego samego roku, odniosły straty także inne gospodarstwa.

Tak samo były zaduszone i wyssane króliki, wszystkie ptaki domowe i nawet kilka owiec. Być może działał tam nie jeden, ale kilka wampirów? Ale jeżeli mowa jest o jednym, to odznaczał się on nieprawdopodobnym apetytem.

[To można objaśnić tym, że krew jako pokarm nie jest zbyt wartościowa, i dlatego ten drapieżnik – czymkolwiek jest – musiał wypić jej dużo, by się nasycić – uwaga tłum.]

...i jej ofiary - zwierzęta domowe...


Polowanie na ludzi?


Według słów poszkodowanych hodowców, nieznany drapieżnik jest bardzo sprytny, zręczny i silny. On po prostu wyrywa drzwi z zawiasów, zrywa skoble, rozrywa klatki i przegryza się przez grube ściany z desek. Przy czym nikt go nie widział i dlatego wszyscy skłaniają się do myśli, że w Czelabińskiej Obłasti szaleje wszystkim znana (a dokładniej mówiąc - nieznana) Chupacabra.

Miejscowi leśnicy i weterynarze są w rozterce. No bo z jednej strony z ich doświadczenia zawodowego wynikałoby, że sprawcą tych wszystkich masakr jest po prostu ryś. Z drugiej strony, ryś nie pogardziłby mięsem swych ofiar i na pewno by się nim pożywił nie ograniczając się do wypicia samej krwi. Do tego ten „przestępca” praktyce wszędzie pozostawia kłaczki swej sierści, ale żaden z myśliwych nie jest w stanie nawet w przybliżeniu zidentyfikować jej właściciela. Mogą powiedzieć tylko tyle, że i ślady i sierść należą do krótko-ogoniastego, kota z tajgi. W każdym wypadku, niebezpieczeństwo wydaje się być tak duże, że miejscowi zaczęli przewozić dzieci do szkoły i przywozić je po lekcjach, obawiając się, że nieznany drapieżnik zacznie polowanie na ludzi.


Inwazja wilków czy nie?


Interesujące, że napady zagadkowej Chupacabry na czelabińskie gospodarstwa zaczęły się dosyć dawno, bo jeszcze w latach 40. XX wieku. Najpierw po II Wojnie Światowej tutaj był organizowany w szczerym polu kołchoz składający się z niewielkiej owczej fermy, skromnego stada krów i kilkuset gęsi. I pewnego zimowego poranka kołchoźnicy odkryli, że w nocy zabito i pozbawiono krwi wszystkie gęsi – co do jednej. Wtedy pomyślano o wilkach, ale dlaczego wilki nie zjadły ani jednej gęsi, a tylko wypiły ich krew? Wilki ze swej natury nie są wampirami. Wtedy mało kto o tym myślał, ale nie jest wykluczone, że to właśnie była pierwsza – ale nie ostatnia – wizyta Chupacabry w Czelabińskiej Obłasti.

[U nas w Polsce mieliśmy w 2007 roku podobną sprawę na Pomorzu Zachodnim, gdzie w dziwny sposób zginęło kilka ptaków domowych i królików, ale rychło się okazało, że za tym tajemniczym wydarzeniem stał zwyczajny rosomak. Sprawę swego czasu badała GBNOL z Poznania – uwaga tłum.]


Tekst i ilustracje – „Tajny XX wieka” nr 51/2015, s. 3

Przekład z j. rosyjskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©         

sobota, 27 czerwca 2015

Meteoryty i tektyty pod Basztą


W dniu wczorajszym, w jordanowskim MOK miało miejsce spotkanie z kosmicznymi „gośćmi” albo z „sondami kosmicznymi dla ubogich” – z zagadkowymi meteorytami i jeszcze bardziej tajemniczymi tektytami. Prelekcje prowadziło dwóch prelegentów: mgr Andrzej Kotowiecki – emerytowany prawnik, podróżnik i zawołany meteorytolog z Wadowic, członek-założyciel Polskiego Towarzystwa Meteorytowego, aktualnie współpracownik University of Bangalore w Indiach i inż. Robert K. Leśniakiewicz – tłumacz i popularyzator wiedzy. Obaj prelegenci związani są z miesięcznikiem „Nieznany Świat”, w którym publikują swe materiały. Tematem prelekcji był najpierw Meteoryt Tunguski, którego 107 rocznica spadku ma miejsce w dniu 30 czerwca br. i tektyty, tajemnicze kawałki szkła, którego pochodzenie jest spowite woalem tajemnicy.

Mgr Andrzej Kotowiecki...

Najpierw Robert Leśniakiewicz przedstawił krótką historię spadku i badań nad Tunguskim Ciałem Kosmicznym, które mogło być – w świetle 80 hipotez kanonicznych – meteorytem, asteroidą, kometą, statkiem kosmicznym, miniaturową czarną dziurą, odłamkiem gwiezdnego białego karła… Poza tym przedstawił on zagadkowe wydarzenia i obiekty kosmiczne z nimi związane w erze przedsputnikowej, tj. do października 1957 roku, kiedy to obserwowano dziwne „sputniki” latające na orbicie wokółziemskiej, w tym obserwacje dr A. Mrkosa i prof. S. Bożicza – a chodzi o słynnego Czarnego Księcia zwanego Czarnym Rycerzem czy Czarnym Baronem, którego tradycja wiąże z Tunguskim Ciałem Kosmicznym. Być może był to statek kosmiczny jakichś Kosmitów krążący po dziwnej orbicie – ze wschodu na zachód, a nie odwrotnie, jak to jest przyjęte u nas…








...i jego zbiory...

W drugiej części Andrzej Kotowiecki przedstawił nam najbardziej znane meteoryty, które spadły na terytorium naszego kraju i świata, ich wielkość i klasyfikację. Następnie podzielił się ze słuchaczami niezwykłą wiedzą na temat tektytów, które są najbardziej tajemniczymi obiektami tego rodzaju znajdowanymi na Ziemi. Wyglądają one jak kawałki krystalicznego szkliwa i ich wiek wynosi od 65 do 1,6 mln lat. wiele rzeczy przemawia za tym, że szkliwo to powstało w warunkach wysokiej próżni, zerowej grawitacji i wysokich temperaturach, a zatem tylko w kosmosie, poza Ziemią... W związku z tym wysuwa on hipotezę o tym, że są to szczątki stacji kosmicznych zbudowanych przez cywilizacje zamieszkujące Ziemię zanim pojawiła się nasza cywilizacja po straszliwych kosmicznych wojnach opisanych w starohinduskich poematach o bogach i bohaterach. Andrzej Kotowiecki przedstawił także część swych zbiorów meteorytów i tektytów, w których znalazły się także odłamki trinitytu (minerału powstałego wskutek próbnego testu jądrowego Trinity na Jordana de Muerte, NM, w dniu 16.VII.1945 roku. Jego radzieckim odpowiednikiem jest czarnobylit, materiał powstały ze stopienia się paliwa jądrowego z piaskiem i betonem we wnętrzu uszkodzonego reaktora w Czarnobylskiej EJ. 






...meteorytów i tektytów


Prelekcja trwała prawie trzy godziny, i była bardzo interesująca, szczególnie dla amatorów astronomii, a także ludzi ciekawych świata. 

A kto nie był, niech żałuje...
   

środa, 24 czerwca 2015

Focza przygoda

Ten tekst Pani Jadwigi Kowalskiej można potraktować jako ciąg dalszy moich reportaży z podróży uczonych na Hel i do helskiego Fokarium. Ja już tam chyba nie pojadę, ale bardzo się cieszę, że są młodzi ludzie, którym można powierzyć bałtyckie foki i inne zwierzęta, a zatem:  

Gajbasar - "o wszystkim i o niczym" : Focza przygoda: Mama powiedziała - „Dopiero co wróciła a już kombinuje jak tam wrócić”. W końcu coś napiszę. Nie było mnie w domu dwa tygodnie a ...

I zadrżały domy…



Oleg Fajg


Dnia 24.I.1978 roku radziecki sztuczny satelita Ziemi należący do Morskiego Systemu Wywiadu i Określania Celów Kosmos-954 z jądrowym zasilaniem na pokładzie spadł na terytorium Kanady. Na szczęście obyło się bez ofiar.

W dniu dzisiejszym historia ufokatastrofy w Kecksburgu, PA, jest doskonale znaną. Między innymi zainteresował się tą zagadką sprzed niemal pół wieku amerykański ufolog Stan Gordon. Opracowawszy i zbadawszy wiele informacji, doszedł on do tej wersji tych dalekich wydarzeń…

Lokalizacja Kecksburga na mapie Pensylwanii

Rekonstrukcja trajektorii lotu UFO z Kecksburga


Operatywność wojskowych


Wieczorem, dnia 9.XII.1965 roku, w głębi lasu otaczającego półkolem miasteczko Kecksburg, PA, rozległ się przenikliwy gwizd, który przeszedł w gromowy ryk i zakończył się głuchym uderzeniem. Od niego zatrzęsły się ściany domów i zakołysały żyrandole. Wkrótce przed siedzibą burmistrza zebrała się gromada przerażonych tym mieszkańców miasteczka. Burmistrz i szeryf polecili ludziom się rozejść wyjaśniając, że na las spadła rakieta i wkrótce powinno przybyć wojskowi specjaliści ze specjalistycznym sprzętem. I rzeczywiście, w pół godziny później przyleciały dwa helikoptery z komandosami, którzy szybko okrążyli fragment lasu zwany Curve Ravine od strony miasta i przylegającej doń szosy międzystanowej. Potem przybyło kilka ciężarówek i autobusów. Tak zaczęła się operacja ewakuacji zagadkowego obiektu.

I sam Gordon, i inni badacze zwrócili uwagę na zadziwiającą operatywność, z jaka wojsko odizolowało teren przylegający do miejsca spadku nieznanego obiektu. Jednakże żaden z nich nie wyciągnął żadnego wniosku z tego dziwnego faktu.

Tak wyglądała katastrofa tego UFO...


Świadkowie z „meteorytowej drogi”


Swoje dochodzenie w sprawie ufokatastrofy w Kecksburgu, Stan Gordon rozpoczął od tradycyjnych poszukiwań najbardziej wiarygodnych świadków naocznych i tutaj natknął się na różne wersje przebiegu wydarzeń. Nie wiedzieć czemu, większość mieszkańców Kecksburga niczego nie widziała i nie słyszała, a o lądowaniu „niebiańskiego żołędzia” w Curve Ravine dowiedziała się z mediów. Do tego, kiedy do Kecksburga przybyli reporterzy z głównych gazet krajowych i dziennikarze ze stolicy, mogli oni dostać relacje z pierwszej ręki. Spektrum poglądów był bardzo szeroki – od przekonania, że z nieba nic nie spadło, aż do opisu wyrzucenia „małych, zielonych ludzików” – LGM - z otwartego „niebiańskiego żołędzia”.

W gruncie rzeczy, sam termin „niebiański żołądź” sądząc ze wszystkiego powstał jak zwykle, chociaż nikt nie widział tego, co spadło w Curve Ravine. W materiałach Project Blue Book spotykamy jedynie terminy „aparat”, „agregat” czy „obiekt w ramach dochodzenia”.

Jedno, w czym zbiegały się wszystkie relacje mieszkańców Kecksburga, to tylko to, że katastrofa rzeczywiście miała miejsce. dlatego też, jak tylko dziennikach radiowych oznajmiono, że w okolicach Kecksburga miało miejsce lądowanie UFO, zaś odcinek międzystanowej szosy, którą miejscowi nazwali „meteorytowa droga” (ze względu na mknące po niej samochody jak meteoryty) zapełnił się ciekawskimi. To właśnie byli ci naoczni świadkowie kecksburgskiego incydentu, którzy widzieli jedynie konwój wojskowych ciężarówek wywożących coś z leśnego masywu…

...a tak onże sam... (rekonstrukcja)


Wnioski z Błękitnej Księgi


Gordon uważa, że tymczasowy punkt dowodzenia operacją znajdował się w pożarowym depo, zaś na polu fasoli postawiono specjalne centrum łączności. Jego schemat ukazuje relacja miejscowego farmera Hey’a, którego grunty leżały pomiędzy leśnym cyplem a międzystanową szosą. Wojskowi zainstalowali w jego domu punkt radiotelefonicznej łączności i mając namiary z wieży ppoż., organizowali przeczesywanie okolicznych pól i skrajów lasu z przyrządami przypominającymi dość dokładnie saperskie wykrywacze min.

Wszystkie drogi wiodące do farmy Hey’a i do Kecksburga były zamknięte przez żandarmerię (MP), która zabezpieczała także wszelkie prace poszukiwawcze. Jednak kilku korespondentów widziało przez lornety pracę na tych miejscach saperów z wykrywaczami min. To było dziwne, wszak na własne pytanie Gordona Dowództwa Wojsk Inżynieryjno-Saperskich USA, gdzie udały się jednostki wojsk saperskich specjalnego przeznaczenia, DWI-S odrzucało swoje uczestnictwo w podobnych operacjach. Tedy Gordon znalazł pośród mieszkańców Kecksburga emerytów, którzy wyjaśnili, że owszem – operację przeprowadzały wojska lądowe, ale wśród nich znajdowali się oficerowie USAF.

Między innymi, w jednym z rozdziałów Blue Book znajduje się krótki odsyłacz do grupy specjalistów złożonej z trzech osób dowodzących w Kecksburgu, będących z 662. Eskadry Wywiadu Radiolokacyjnego znajdującej się w Pittsburgh AFB, PA. W krótkim raporcie do kierownika Projektu policja stanowa twierdziła, ze w lesie nie znaleziono niczego, zaś na niebie ludzie widzieli meteoryt, który oczywiście spłonął w atmosferze i nie doleciał do Ziemi.


„Ognista kropla”


I eksperckie wnioski Blue Book, i wywody późniejszych badaczy takich jak: autor książek o UFO Frank Edwards, konspirolog Gerald Hains, internetowy poszukiwacz Leonard David, były kierownik aparatu Białego Domu John Podesta i prezes kanału fantastyki naukowej Sony Sci-Fi Bonny Hammer, są jedynymi opisującymi wydarzenia w Kecksburgu.

Tego grudniowego wieczoru wielu mieszkańców Kecksburga i jego okolic, widzieli na niebie ognistą kulę zostawiającą za sobą dymny ślad. Rozsypywała ona iskry i płonące odłamki leciał na wysokości kilku kilometrów, od czasu do czasu zwalniająca i rozsypująca we wszystkie strony płonące fragmenty. A do tego „meteor” zmieniał kierunki lotu, obejmowały go płomienie i słychać było głuche wybuchy. Nad kecksburskim lasem od „bolidu” oderwała się „ognista kropla”, która spadła na ziemię, zaś sam „bolid” po raz któryś zmienił kierunek lotu i poleciał w kierunku pn-zach. Po kilku sekundach ziemia drgnęła od uderzenia, a z miejsca impaktu podniósł się słup niebieskawego dymu…

Po upływie kwadransa zaczęły się telefony od strwożonych mieszkańców do biura szeryfa, do miejscowej rozgłośni radiowej w pobliskim Greensburgu, redakcji gazet i nawet FBI. Ktoś tam opowiadał o zderzeniu na niebie dwóch meteorytów, ktoś widział płonący samolot, a nawet katapultowanych lotników pod płonącymi spadochronami.

Radziecka ASM Kosmos-96 i...


Odyseja „kecksburskiego żołędzia”


Następnym etapem swego dochodzenia, Gordon poświęcił marszrucie ewakuacji „niebiańskiego żołędzia”. Udało mu się znaleźć żołnierza z ochrony Lockbourne AFB, OH. On doskonale pamiętał, jak w dniu 10.XII.1965 roku przyjechał do nich konwój z jakimś masywnym ładunkiem. Po zatankowaniu i zmiany kierowców wczesnym rankiem on dowiedział się, że konwój ten wyjechał do Wright-Patterson AFB w Dayton,  OH.

Należy dodać, że Wright-Patterson AFB  jest uważana przez ufologów za centrum badań „pozaziemskich artefaktów”, a ich dawni i dzisiejsi pracownicy lekko zapracowują sobie na wiarygodnych badaczy UFO. Dlatego też Gordon szybko znalazł niejakiego Mayrone’a opowiadającego, jak to przez kilka dni po incydencie w Kecksburgu, jego zakład materiałów budowlanych otrzymał od bazy lotniczej Wright-Patterson zlecenie na partię „cegieł antyradiacyjnych”. Specjalne, dwustronne glazurowane, dwuwarstwowe brykiety posłużyły – według słów Mayrone’a – do budowy ochronnego sarkofagu wokół obiektu, który przywieziono specjalnym konwojem. Na terenie bazy na ładunek cegieł czekali ludzie w białych kombinezonach ochronnych.

Wewnątrz hangaru Mayrone ujrzał zalany jaskrawym światłem obiekt w kształcie dzwonu o rozmiarach 3 x 3 m. Był on owinięty jakąś metaliczną folią jakby z miedzi czy brązu, która miejscami była pokryta plamami jakby sadzy. Mayrone podszedł do robotnika z palnikiem acetylenowym, który opowiedział ciekawskiemu budowlańcowi, że nijak nie może rozciąć pokrywę kokonu, żeby dostać się do środka. Wcześniej bezskutecznie próbował on zrobić to przy pomocy silnych kwasów i diamentowej piły…

Wychodząc Mayrone obejrzał się i ujrzał… małe ciało przykryte całunem. Spod tkaniny wysuwała się brązowa ręka jak u jaszczurki z trzema palcami.  


Katastrofa ASM - Automatycznej Stacji Międzyplanetarnej  


Wiele wniosków Gordona zgadza się z wnioskami ekspertów z Blue Book. Przede wszystkim musimy wspomnieć zdumiewającą operatywność wojskowych. Odnosi się wrażenie, że wojskowi z USAF śledzili to UFO i dokładnie wiedzieli kiedy i gdzie spadnie. No i oczywiście doskonale wiedzieli, co leci na niebie Pensylwanii!

A właśnie wtedy na wokółziemskiej orbicie zepsuł się radziecki aparat kosmiczny Kosmos-96. Ta masywna ASM przeznaczona była do badań Wenus i po awarii weszła jak raz w gęste warstwy atmosfery prawie nad kontynentem północnoamerykańskim, rozpadając się nad Południowo-wschodnią Kanadą, w dniu 9.XII.1965 roku. Zgadzają się tu nie tylko data i miejsce, ale także sam kształt aparatu przypominający dzwon albo wielkiego żołędzia.

Nie muszę chyba mówić, że ocalałe fragmenty tej ASM wywołały wielkie zainteresowanie NASA. Poza tym radziecki aparat był wyposażony w nowy generator radioizotopowy i mógł doprowadzić do radioaktywnego skażenia atmosfery i gruntu w miejscu upadku.

Gordon i ufolodzy odrzucają zdecydowanie tą wersję wydarzeń, jednakże astronom Bob Schmidt z Pittsburga w polemice z „niezależnymi badaczami” przywodzi ten fakt, że jego koledzy z NASA pod koniec 1965 roku badali otrzymany skądinąd fragment dziobowego stożka spadłej „rosyjskiej rakiety”.
W zasadzie pokrywające się miejsce i czas upadku Kosmosu-96, który wszedł w atmosferę nad Kanadą o godzinie 03:18 w nocy – na 13 godzin przed katastrofy pod Kecksburgiem. Rzecz w tym, że awaria ta zaczęła się od odłączenia paneli baterii słonecznych i następującym potem rozpadem ASM na mniejsze fragmenty. Jeden z nich – bardziej aerodynamiczny dziobowy przedział – zdołał wykonać kilka obrotów wokół Ziemi i wyhamowawszy wpadł do kecksburgskiego lasu 9 grudnia.

A do tego pokrywające ją napisy w języku rosyjskim i cyrylicą, wpółzatarte w czasie przelotu przez atmosferę mogły być wzięte za „hieroglify Kosmitów”.



...tajemnicze niemieckie urządzenie "bell-jar" zwane "dzwonem" wyprodukowane podobno w laboratoriach na Dolnym Śląsku w ostatnich dniach II Wojny Światowej...


Moje 3 grosze


Rzecz ciekawa, bo obiekt, który spadł w okolicach Kecksburga dość dokładnie przypomina osławioną (i tyle razy obśmianą) konstrukcję Der GlockeDzwon, która łączy ze sobą cechy pojazdu latającego w przestrzeni – także kosmicznej – i straszliwej broni. Ile w tym prawdy? – tego nie wie nikt. 

Ale powyższy materiał daje do myślenia przede wszystkim tym, którzy piszą na temat ufokatastrof i wojny w kosmosie. Jakże te wszystkie tu opisane fakty pasują do tego, co miało miejsce na polskim wybrzeżu w dniu 21.I.1959 roku, kiedy to do basenu portowego nr 4 wpadł nieznany obiekt latający, który mógł być ni mniej ni więcej ale amerykańskim satelitą łączności 1958 Zeta z programu SCORE. Był to pierwszy satelita telekomunikacyjny… W pracy pt. „UFO i Kosmos” (Tolkmicko 2010) przeprowadziłem dowód na to, że to właśnie dlatego mógł on być zestrzelony przez Rosjan, co doprowadziło kilku historyków do histerii… - jako że nie wyobrażali sobie, by pociski rakietowe klasy ziemia – przestrzeń kosmiczna mogły istnieć w późnych latach 50. i wczesnych latach 60. XX wieku.

W świetle powyższego, całkiem możliwe jest to, że Amerykanie chcieli się odegrać i uszkodzili na orbicie Kosmos-96, a potem czekali tylko na jego spadek na terytorium USA czy Kanady. Resztę znamy, bo jest podobna do historii z Roswell, Maury Island, Laredo/Aztec, Spitzbergenu czy Gdyni: przyjechało wojsko, zebrało wszystkie szczątki i…

I naraz pojawiły się pogłoski o UFO, które dziwnym trafem uległo tam katastrofie. Mistrz Lucjan Znicz-Sawicki nazywa to celowanym rykoszetem: spadają najzupełniej ziemskie aparaty kosmiczne, ale gmin jest przekonany o tym, że są to uszkodzone UFO, ergo USA posiada technologie Kosmitów, które może różnie wykorzystać. Pospólstwo się z tego cieszy, wojsko też się cieszy, bo nikt nie będzie dochodził, co naprawdę przykrywa ta Legenda i wszyscy są zadowoleni: pismacy mają o czym pisać, media mają swoją sensację – wszak to dowód na istnienie Innych, służby mają przykrywkę dla swych niecnych poczynań, a gawiedź ma igrzyska, a wszyscy przekonanie o tym, że Ameryka jest największym, najwspanialszym, najsilniejszym krajem świata i tylko ona jest godna go reprezentować w Kosmosie. To przekonanie cały czas wylewa się choćby z kinowo-telewizyjnej produkcji Hollywood. Wystarczy obejrzeć sobie amerykańskie filmy i seriale sci-fi o tematyce Kontaktu z Obcymi…

Wszystko wskazuje na to, że wszystko tam, w Pensylwanii, rozgrywało się wedle scenariusza opracowanego i wykorzystanego już w 1947 roku w Nowym Meksyku – oczywiście z pewnymi istotnymi modyfikacjami.

I wszyscy są szczęśliwi.


Uwagi z KKK


Czytając o tej relacji z prób dostania się do ów pojazdu przy pomocy kwasów itp. odniosłem silne wrażenie, że akurat ta część jest mocno... naciągana. Według mnie takie operacje mają już klauzulę tajności i nawet swobodne rozmowy pracowników ze sobą nawzajem są zakazane. Jakoś nie wierzę, że po tylu latach nie wdrożono podobnej procedury, albo że podobny dialog się zwyczajnie odbył. Pasuje mi to najbardziej do treści wymyślonej przez jakiegoś 'artystę', bowiem ta fabuła skacze po tych samych falach, jeśli mogę się tak wyrazić i być zrozumianym. Jest coś, co daje podobne odczucie - lektura powieści s-f. Opis faktologiczny niesie inny ładunek i jest to dla czytelnika s-f jasne. (Smok Zorzakowy)

Mnie to od początku do końca pachnie humbugiem. Albo czymś jeszcze gorszym, bo celowym oszustwem. Takim, jak to kiedyś nazwałeś „UFO-matactwem”. Pomyślmy – coś spada w las, to coś zabiera wojsko i dowozi do swej bazy – tyle fakty. To jest oczywiste, bo wielu to widziało, ale teraz zaczyna się legenda: jakiś budowlaniec widział dziwny obiekt w hangarze, a żeby było ciekawiej, to do tego jakiegoś gadoludka, który był dokładnie przykryty celtą, ale widać było jego rękę czy łapę trójpazurną, a więc gadzią… A ten materiał, którego nie można było przeciąć diamentową piłą? Nie przypomina to innej bajeczki o UFO z Roswell? Metal, który się sam regeneruje i wraca do poprzedniego kształtu. No i obowiązkowo hieroglify – a już najlepiej AurekBesh… Osobiście uważam, że to jednak było twarde lądowanie tego Kosmosa, do którego w celach komercyjnych dorobiono legendę o UFO-katastrofie. (Daniel Laskowski)  

Tekst i ilustracje – „Tajny XX wieka” nr 50/2014, ss. 6-7
Przekład z j. rosyjskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©