piątek, 12 stycznia 2018

Trzy zagadkowe wydarzenia



Z Milošem Jesenským badamy tajemnicze zdarzenia

Zawsze, kiedy myślę nad początkami mojego zainteresowania się zagadkami, to najpierw wracam wspomnieniami do książkowych przygód Alfreda Hitchcocka i trzech badaczy. W czasie, kiedy miałem tyle lat co chłopcy z Rocky Beach, ale żadnych możliwości by przeżywać ich przygody, dodawałem do nich dalsze – swoje własne. I entuzjazm dla tajemniczych wydarzeń inspirowanych najbardziej znaną z trójki tego chłopca, czy to była szepcząca mumia, zielony duch czy zaginiony skarb, przetrwał do dziś. Dlatego przedstawiam twórczą odmianę oryginalnych opowieści Roberta Arthura z jedną zasadniczą różnicą – jeden poszukiwacz i trzy przypadki.

Alfred Leblanc przyjmuje gratulacje po locie Bleriotem XI

Przypadek zagubionych aeronautów

- Wznosimy się?
- Nie! Przeciwnie! Zniżamy się!
- Ba, jeszcze gorzej panie Leblanc! Spadamy!
- Mój Boże! Wyrzućmy balast!
- Już wysypaliśmy ostatnie worki!
- Balon sie wznosi?
- Nie!
Wtedy rozległ sie mocny głos.
- Wyrzucić wszystko co jest ciężkie!... Wszystko! I polegajmy na łasce Bożej!

Podobne słowa, które tutaj przytaczam ze wstępu do najbardziej znanej książki znanego pisarza Juliusza Verne’a, a które rzeczywiście rozległy się w dniu 4.X.1909 roku, około godziny wpół do drugiej po południu nad górzystą krainą w okolicach Zázrivej na słowackiej Orawie.

Skąd jednak się wtedy znalazł nad Orawą balon?

Odpowiedź na to pytanie udzieli nam plan lotu zamieszczony w IV edycji najstarszej lotniczej imprezy świata – zawodów balonowych Coupe Aeronautique sponsorowanych przez właściciela „New York Heralda”, milionera i działacza sportowego Gordona Benetta (1841-1918). Pomiędzy jego uczestnikami znajdziemy także słynnego francuskiego aeronautę Alfreda Leblanca (1869-1921), który wraz z Jacquesem Delebecquem, w dniu 3.X.1909 roku, o godzinie 15:00, zajęli miejsce w koszu pod balonem Ille de France, by wraz z ostatnimi uczestnikami zawodów wystartowali do odległościowego lotu z szwajcarskiego miasteczka Schlieren k./Zurychu. Przygotowania do odlotu były spektakularne. Tameczna fabryka musiała wyprodukować 44.000 m³ wodoru, którym przy pomocy długiego na kilometr gazociągu wypełniono wszystkie balony. Na starcie stanęło 17 załóg z 8 krajów świata. Mimo padającego ulewnego deszczu przyszło się z nimi pożegnać 400.000 widzów, którzy dali brawa, kiedy jako pierwszy wzniósł się belgijski balon Utopia i nie przestali, póty nie wystartował ostatni szwajcarski balon Helvetia ze zwycięzcami z poprzednich zawodów płk Theodorem Schaeckiem i Paulem Ambrusterem.

Przeglądając zapiski z przeszłości wiemy, że w tych zawodach zwyciężyli Edgar W. Mix i Andre Roussel na pokładzie balonu America II, który po przeleceniu 1121,11 km wylądował w okolicach Warszawy. Ostatni nie mieli już takiego szczęścia, chociaż ich wyniki też zasługują na podziw. Alfred Leblanc wraz z Jacquesem Delebecquem skończyli zawody jako drudzy, po przeleceniu 817,17 km, przy czym ich przymusowe lądowanie miało miejsce – jak już wiemy – w okolicach Zázrivej. To tam w czasie silnego wiatru balon roztrzaskał się o szczyt góry Kozinec. Dostępne źródła opisują, jak Ille de France leciał z południa nad osadą Plešivá w kierunku północy w kierunku osady Kozinská. Po uderzeniu w ziemię, obaj aeronauci wyskoczyli z kosza, z którego wysypały się wszelkie przyrządy, broń i notatki, poczym odciążony balon się wzniósł i znikł w obłokach.

Kilka lat temu, do redakcji „Early Aviators” zgłosił się nasz rodak z Orawy – Pan Eugen Kralčak, który w swym liście uzupełnił tą suchą, encyklopedyczną relację swym interesującym świadectwem, w którym swoimi słowami opisuje rodzinne wspomnienia:

Drodzy Przyjaciele!

Nazywam się Eugen Kralčak i mieszkam we wsi Presel’any. Urodziłem się w wiosce Zázrivá na północy Słowacji na obszarze Orawy. Mój stryj Ondrej Kralčak (1900-1978) wspominał mi, kiedy miałem 17 lat, że jak miał on osiem lat, to widział przelot balonu „Ille de France“ nad naszą wioską Zázrivá. Balon przeleciał ponad osadą Plešivá, nad miastem Žiar, w kierunku na osadę Kozinská i niedaleką górę Kozinec, który był jego ostatnią fazą zawodów i miejscem lądowania balonu. Ondrej Kralčak pamiętał, jak załoga podczas przelotu krzyczała do ludzi kopiących ziemniaki na polu słowa „reta, reta“, a z balonu wisiały liny, a jedna przeszła po ramionach kobiety, która była zgięta, kiedy kopała ziemniaki. Balon widziało więcej ludzi, bowiem leciał nisko i znikł z widoku za górą Črchlą, tak że stryj nie widział samego momentu przyziemienia i opuszczenia kosza przez załogę. Balon ten był dla ludzi wielkim wydarzeniem, bo jeszcze czegoś takiego nie widzieli. Stryjek obserwował, jak balon leciał wprost na Kozinec, który znajduje się za osadą Kozinská. Tam zatrzymał się w bukowym lesie, ale po chwili wiatr go porwał i balon znikł w chmurach. Wtedy góra ta nie była porośnięta lasem, jak teraz. Pasterz Oláh z pobliskiego szałasu w lesie znalazł rozrzucone różne przedmioty, dokumenty i sprzęt w tym pistolety i przekazał je miejscowemu notariuszowi. Węgierskie gazety w tym czasie informowały, że miejscowi okradli baloniarzy, ale to było kłamstwo. Alfred Leblanc i jego towarzysz potem pojechali pociągiem do Francji.

Także o tych zawodach pisze Alfred Leblanc o szczęśliwym zakończeniu i o tym, że wkrótce się szczęście doń uśmiechnęło. Niemal w rok po tych wydarzeniach, tym razem już na pokładzie samolotu Bleriot XI pobił on rekord prędkości przelotu wynoszący 109,8 km/h.

Ale to już inna historia.


Załoga Apolla-10, która usłyszała muzykę Wszechświata...

Przypadek tajemniczej muzyki z Kosmosu  


W złych czasach w roku 1903 mój dziadek Štefan Čerňan z babcią Anną podobnie jak tysiące rodaków wyjechali z Vysokiej n./Kysucou za chlebem do USA. Zamieszkali w Chicago, a w rok później urodził się Andrej Štefan Čerňan – mój ojciecopowiedział swego czasu astronauta Eugene Anrew Cernan (1934-2017). Do swego słowackiego pochodzenia przyznawał się do ostatniej chwili swego życia. Ale to akurat było znane przez całe dziesięciolecia, natomiast niektóre epizody z jego życia połączone z zawodem astronauty były do niedawna wielką niewiadomą. Przykładem jest przypadek tajemniczej a okropnej muzyki z Kosmosu.
To wydarzyło się w czasie lotu Apollo-10 po wokółksiężycowej orbicie, w dniu 22.V.1969 roku, kiedy to trzyosobowa załoga złożona z Thomasa T. Stafforda, Eugene’a A. Cernana i Johna W. Younga usłyszała nad odwrotną stroną Księżyca mimo braku łączności z Ziemią, jakąś „niewyjaśnioną muzykę“. Niedawno odtajnione zapisy z pokładu modułu dowództwa przekazują zdumione i zaskoczone reakcje astronautów na „nieziemski skuczący dźwięk z ich słuchawkach“. Nagrania zawierają także dyskusję załogi o tym, czy mają o tym zameldować do MCC w Houston po tym, jak wyjdą z radiowego cienia, albo to przemilczą. „Kosmiczna muzyka“ była ewidentnie niewyjaśniona przez nich, ale stanowi zagadkę także dzisiaj.
- Czy słyszycie ten gwiżdżący dźwięk?pyta jeden z nich, prawdopodobnie Stafford.
Young zgadza się, że słyszy.
- To brzmi jakoś tak jak jakaś muzyka z Wszechświata.
- No, ale to jest jakaś okropna muzykaspontanicznie zareagował Cernan.
Zapis ten NASA zarchiwizowała aż do 2008 roku, kiedy został on ujawniony i pokazany w jednym z odcinków serialu dokumentalnego Science Channel pod tytułem „Niewyjaśnione akta NASA“. Były astronauta i członek załogi Apollo-15Alfred M. Worden potem skomentował to tak:
- Członkowie załogi Apollo-10 byli uczuleni na te dźwięki, które mieli usłyszeć. Logika mi mówi, że jeżeli było tam coś nagrane, to znaczy że było.
I jak dotąd ekspertom nie udało sie wyjaśnić pochodzenia zagadkowych dźwięków. Skoro Księżyc nie ma swego własnego pola magnetycznego czy atmosfery interferującej z radiem, to nie ma żadnego wyjaśnienia tego rodzaju.
Nieco dosadniej by mogły wskazywać na to słowa samego Eugene’a Cernana, który w parę lat później, po zakończeniu lotu Apollo-17 w jednym z wywiadów oznajmił, że w czasie pobytu na Księżycu zetknął się z zadziwiającymi zjawiskami, o których publiczność nie była powiadomiona. W tej rozmowie powiedział on dosłownie:
- Być może Księżyc mógłby nam coś powiedzieć o istnieniu prastarej cywilizacji, która nie znajduje się na Ziemi. Ani także na Księżycu, ale gdzieś w naszej Galaktyce.
Ronald Evans, jego kolega z misji Apollo-17, potwierdził to stwierdzenie, kiedy przyznał iż NASA ma mnóstwo zdjęć, które amerykańscy astronauci wykonali na Księżycu, ale które wciąż znajdują się w szafach pancernych.

Zapytajmy: do kiedy?


Dr M. Jesensky na tle  tajemniczego kościoła w Ludrovej

Przypadek tajemniczego kościoła 


Na wieko pada drobny deszcz. Sześciu mężczyzn niosących trumnę i odzianych w kolczugi idzie powolnym krokiem na czele smutnego konduktu. Bojowa chorągiew i płaszcze przyozdobione czerwonymi krzyżami furkoczą na wietrze. Celem ich podróży jest nieodległy kamienny kościółek otoczony murem. Czeka w nim ksiądz machający kadzielnicą i otwarte wejście do krypty obok ołtarza. Jest rok Pański 1230 a my jesteśmy świadkami pogrzebu templariuszowskiego rycerza. Witamy w kościele p.w. Wszystkich Świętych na peryferiach Rużemberoku na Liptowie.

Ten wczesnogotycki kościół jest uważany za najstarszy w historycznym regionie Liptowa, a jego wiek zapowiada mnóstwo zagadek i legend, które się z nim wiążą. Jego powstanie datuje się na XIII wiek, a wedle twierdzeń starszej generacji historyków, może on mieć związek z pobytem Templariuszy na Słowacji. W roku 1230 miał w czasie wizytacji zamku Templariuszy na nieodległym szczycie góry Mních zginąć wysoki dostojnik templariuszowski – Johann Gottfried von Herberstein. Rycerz ten został ciężko ranny, kiedy wraz z miejscowymi Rycerzami Świątyni wyprawił się przeciwko zbójom, którzy właśnie napadli i obrabowali pątników na trakcie. Wedle tradycji, miał on być pochowany w najbliższym kamiennym kościele, a był to prawie kościół p.w. Wszystkich Świętych w Ludrovej, w dzielnicy Kúty. O tym sensacyjnym wydarzeniu z przeszłości opublikował tamtejszy proboszcz – niejaki Jakub Šeliga, który na przełomie XVIII i XIX stulecia działał w Rużemberoku. Miał on do dyspozycji dokument z archiwum rodziny Herbersteinów, który niestety do dnia dzisiejszego się nie zachował.

Relację o pochowanym templariuszowskim rycerzu potwierdził także inny z miejscowych duchownych, który był znany ze swej uczoności. Štefan Nikolaj Hýroš (1813-1888) domniemywał, że pozostałości cielesne Gottfrieda leżą razem z wielkim skarbem w podziemiach pod ołtarzem kościoła. Wejście do niego miał jeszcze za czasów fra Hýroša pokazywać „nagrobny kamień z całkiem zatartymi literami”, który jednak do dnia dzisiejszego się nie dochował. Tajemnej krypty do dziś dnia jeszcze nikt nie odkrył, chociaż jest tam nowsza posadzka. Jednakże tę w latach 60-tych ubiegłego stulecia zrobili po prostu tak, że nowe flizy położyli na stare płyty posadzki nie próbując nawet dociec, co kryje się pod nimi.

Jednakże krypta oczywiście znajduje się pod budynkiem kościoła i nie wiadomo, co w niej możemy odkryć. Wiele wskazówek podają nam miejscowe legendy o podziemnym korytarzu wiodącym do kościoła z pobliskiej góry Mních. Mówi się tedy o pewnym myśliwym, którego pies wbiegł do nory i długo nie wracał, a jego ujadanie słychać było długo pod podłogą kościoła Wszystkich Świętych. Psa w końcu znaleziono po dwóch dniach kilka kilometrów dalej. Poza tym w czasie topnienia śniegów można było zaobserwować dobrze widoczny pas ciągnący się przez pola, który mógłby być odwzorowaniem na powierzchni ziemi podziemnego korytarza.

Kościół Wszystkich Świętych w Ludrovej jest z całą pewnością tajemniczą budowlą, zaś jego lokalizacja wykazuje związki z astronomią. Jak to zbadali słowaccy astronomowie Vladimír Karlovský i Eva Stopková w dzień letniego przesilenia zachodzące Słońce świeci prosto w południowe podłużne okno. A kiedy jeszcze nie była rozbudowana nawa kościelna, to Słońce w czasie zimowego przesilenia zachodząc świeciło dokładnie we wschodnie okno. Poza tym na oknach wszędzie występuje symbol TRIPLICE CINTA[1] oznaczający poświęcone miejsce, w tym przypadku na niebie. Na podłużnym południowym oknie widocznym jest symbol Słońca.

V. Karlovský i E. Stopková w tym kontekście wspominają, że symbol TRIPLICE CINTA należy prawdopodobnie do Templariuszy, a w swym studium pt. „Astronomiczna orientacja kościołów na Słowacji” piszą o fascynującej projekcji, jaka znajduje się w ludrovskim kościele:

 W Ludrovej światło padające z okien świątyni ukazuje religijne i być może i historyczne wydarzenia. Światło z okien na południowej stronie świątyni świeci w czasie zimowego przesilenia na dolną część obrazu w nawie na tzw. Tryptyk. Znaczenie religijne jest takie, że ma to miejsce w czasie przedpołudniowej mszy w godzinach 9 – 10 i w azymucie 142 - 157°. Możemy zatem powiedzieć, że światło z okien świątyni zaczyna dotykać obrazu Tryptyku około dnia 1 grudnia wg kalendarza juliańskiego, co było początkiem Adwentu. Przesilenie zimowe w kalendarzu juliańskim przypada na dzień 14 grudnia. Z tego wynika, że Słońce świeciło na tryptyk przez cały Adwent praktycznie aż do samego końca juliańskiego roku. Jeżeli zwykła łacińska msza trwała 2, 2 i ½ godziny w zależności od trwania homilii, to światło z południowych okien rozjaśniał świątynię. 

Wedle analiz obydwojga astronomów jest ciekawe to także, że oświetlenie obrazu donatora kościoła także może wskazywać na templariuszowskie pochodzenie, stanowi fascynujący wniosek:

Światło przy wschodzie Słońca z wschodniego okna pada na obraz donatora kościoła w azymucie 112 - 113° w dniu 31 października wg kalendarza gregoriańskiego, co jest bliskie w czasie dnia 1 listopada, czyli świętu Wszystkich Świętych. W juliańskim kalendarzu w czasie powstania kościoła chodziło o datę 21 października, a to jest święto św. Urszuli. Jeszcze raz Słońce świeci na obraz donatora około dnia 1 lutego kalendarza juliańskiego, tj. w święto św. Brygidy Szwedzkiej. Sam obraz donatora bardzo przypomina do reliefu Templariusza z groty Simonetti w Osimo (Włochy) albo do obrazu portugalskiego księcia Henryka Żeglarza. Był on Wielkim Mistrzem zakonu Chrystusowego, który został przekształcony w zakon Templariuszy w Portugalii. Obraz donatora znajduje się naprzeciwko postaci Templariusza bez buzdyganu. Ten się mu przyda prawie we wskazanych tu dniach, kiedy świeci nań Słońce przy wschodzie ze szczerby nowego wschodniego okna. W rzeczywistości wspomniana szczerbina okna rzuca szeroki promień słoneczny tak, że oświetla napis obok obrazu donatora.   

Obrazy, o których mowa, są interesujące nawet bez tych wszystkich astronomicznych ciekawostek. Freski, które zdobią wnętrze kościoła pokazują nie tylko życie i mękę Jezusa Chrystusa i ukrywają wiele zagadek. Nikt np. nie wyjaśnił wyczerpująco, dlaczego na obrazie Ostatniej Wieczerzy Jezus jest pokazany w dwóch postaciach, tak że wokół stołu zgromadzonych jest czternaście postaci. Na ścianach znajdują się malunki, które akademicy uważają za konsekracyjne krzyże, namalowane przy poświęceniu kościoła, ale nie trzeba zbyt wiele fantazji, by nawet laik mógł rozpoznać templaryjską symbolikę.[2]

Na wzmiankę zasługuje także i to, że na północnej ścianie nawy kościoła znajduje się fragment najstarszego fresku, który obrazuje św. Juraja (Jerzego) zabijającego smoka. Z malunku pozostał jedynie fragment końskiego łba, kopii i smoka, co jednak pozwala nam na identyfikację jednego z najsłynniejszych wzorów średniowiecznych rycerzy, któremu hołdowali członkowie rycerskich zakonów, w tym także Templariusze.

Tak więc wydaje się, że samotny gotycki kościół na obrzeżach Rużemberoka stale skrywa niejedną zagadkę…


Przekład ze słowackiego - ©R.K.F. Leśniakiewicz        
           



[1] Prastary symbol w kształcie trzech kwadratów przedzielonych znakiem krzyża lub kwadratu z ośmioma przekątnymi symbolizujący Człowieka i jego miejsce pomiędzy Niebem a Ziemią, albo – w najstarszej wersji – pępek świata – Omfalos (Wikipedia)