Krokodyle różańcowe na wyspie Ramree
Jelena Gałanowa
Na liście miast
stanowiących cele atomowych bombardowań znajdowało się Kioto. Ale je oszczędził
sekretarz ds. wojny USA Henry Stimson:
zakochał się w tym starym mieście od czasu, kiedy ze swą żoną spędził tam
miodowy miesiąc.
Historia wojen zna
kolizje, w których kropkę nad „i” nie postawili uczestnicy działań wojennych. Z
jakiejś przyczyny w konflikty pomiędzy ludźmi mieszały się zupełnie inne siły.
One nie tylko sprawiały kłopoty żołnierzom – one, jak się sądzi, dawały nam do
zrozumienia, kto tak naprawdę rządzi na tej planecie…
Ogniem
i deszczem
Takie dziwne wydarzenie
odnotowano jeszcze w odległej Przeszłości. W latach 74-63 p.n.e. toczyła się III
Wojna Mitrydasowska[1],
w czasie której po raz kolejny starły się dwie armie. Jedną dowodził rzymski
generał Lucjusz Licyniusz Lukullus
(ten od wystawnych uczt!) a drugą sam król Mitridates
Eupator. Kiedy wojska były już gotowe do wejścia w kontakt bojowy, z nieba
rozległ się gwiżdżący dźwięk. Żołnierze podnieśli głowy i z przerażeniem
ujrzeli, jak na nich leci płonąca kula. Ona runęła dokładnie w miejsce pomiędzy
dwoma armiami, na pasie ziemi niczyjej, gdzie powinna być stoczona bitwa.
Źródła uważają, że był to nieduży meteoryt o rozmiarach beczki. Żołnierze jednak
uznali to jako znak od bogów i w panice się rozbiegli. Obydwaj wodzowie nie
byli w stanie przywrócić swych wojsk do karności…
A już tak bliżej, to znana
historia o tym, jak to spalił na panewce plan Napoleona wysadzenia Kremla w powietrze. Opuszczając Moskwę,
imperator nakazał swemu marszałkowi Éduardowi
Mortierowi zaminować wszystkie budynki Kremla. W ciągu trzech dób żołnierze
z liczącego 5000 ludzi oddziału Mortiera ryli podkopy i zakładali miny. W nocy
22/23.X.1812 roku, oddział wyszedł z miasta by rozpocząć wysadzanie. Źródła
podają, że plan nie wypalił dlatego, że Mortier pracował w pośpiechu i nie
zdążył przygotować akcji. Jednakże istnieje także inna wersja. Już wysadzono
cztery wieże, część kremlowskiego muru, część Arsenału, spłonęła Granowitaja
Pałata. Ale naraz zaczął się deszcz. I to jaki! Lejące się z nieba strumienie
wody zalały lonty i zupełnie zmoczyły beczki z prochem. I jak tu po tym
wszystkim nie wierzyć w Opatrzność?...
Gdyby tak te nieznane
siły, podobne do opisanych, mogły za każdym razem zapobiegać rozruchom i
śmierci, ich działania mogłyby tylko nas cieszyć. Jednakże czasami to właśnie
one doprowadzają do końca krwawe dzieło, które rozpoczęli ludzie. I z dwóch
przeciwników wybierają one jedną ze stron. Czy zazwyczaj?
Dwie takie zagadkowe
historie miały miejsce w czasie II Wojny Światowej.[2]
Japońcy
– poddajcie się!
Zimą 1945 roku, zażarte
wali toczono w Birmie, na wyspie Ramree. Anglicy wraz z Hindusami próbowali
wyprzeć stamtąd japońskie wojska, które okupywały wyspę od 1942 roku. Przez
kilka dni zaciekłych walk, japoński korpus dywersyjny zdecydował się porzucić
swoje pozycje i połączyć się z silniejszym batalionem. Było ich 1000 ludzi –
ostrzelanych i zaprawionych w bojach w dżunglach żołnierzy. I oni odważnie
ruszyli przez las, ciesząc się z tego, że nieprzyjaciel nie jest w stanie ich
prześladować, bowiem nie znał ich aktualnej pozycji. Tymczasem Anglicy
zacieśniali pierścień okrążenia wokół wroga i ostrzeliwali wybrzeże z morza. Od
czasu do czasu nawoływali Japończyków do poddania się. Ale ci mając nadzieję
przebicia się do swoich ruszyli wprost przez namorzynowe błota. Nieco za późno
zorientowali się, że popełnili błąd. Napadły na nich miliony moskitów i cięło
przeniknąwszy pod odzież. Do komarów dołączyły żmije i pająki. Jadowite
ukąszenia i para wodna ze stojącej wody wywołały u niektórych żołnierzy
początki gorączki.
Ale najstraszniejsze było przed nimi. W nocy 19
lutego Anglicy patrolujący brzeg, usłyszeli przeraźliwe krzyki od strony
bagien. Potem usłyszeli bezładną strzelaninę. I ponownie krzyki i krzyki. W
nich wyczuwało się taki strach, że wydawało się, że otwarło się Piekło. Słychać
było plusk, bezładne wystrzały… Anglicy zamarli na miejscu ogarnięci paskudnym
strachem. A potem zza zarośli ktoś się pojawił. To był japoński żołnierz –
zmęczony, przerażony i ledwie żywy. On szedł, padał, pełzł i znowu wstawał… Za
nim pokazali się następni, i z bagien wysypali się ci, co przeżyli. I naraz
spod wody wychynęła podłużna paszcza. Krokodyl!!! I to nie jeden! Za każdym
razem potwory atakowały ludzi, których ubywało. Japończycy w panice strzelali
we wszystkie strony, ale krokodyle pojawiały się ciągle i wciąż, chwytając
zębami kolejne ofiary…
Anglicy nie musieli
włączać się do walki, by zmusić przeciwników do poddania się. Zrobiły to za
nich krokodyle różańcowe. Potwory o długości do 5 metrów najwidoczniej poczuły
zapach ludzkiej krwi i pośpieszyły na ucztę. Ta historia weszła do „Księgi
rekordów Guinessa” jako największy atak krokodyli na ludzi.[3]
Wprawdzie źródła
nadmieniają, że gady pożarły 1000 ludzi, ale wielu z nich poległo jeszcze
wcześniej nie będąc w stanie znieść śmiercionośnej atmosfery błot. I tym
niemniej… Jeżeli wróg się nie podda… to na niego posłali krokodyle?[4]
Abandon the ship!
A oto następny przykład,
który przypomina po prostu akt zemsty. Prawdą jest, że wybór obiektów odwetu
może wyzwać sprzeciw – choćby dlatego, że ci, którzy najbardziej zasłużyli na
karę z Niebios, jej uniknęli. Osądźcie zresztą sami.
W dniu 16.VII.1945 roku,
krążownik USS Indianapolis wyszedł z portu San Francisco, w celu
przetransportowania tajnego ładunku. Zwyczajne zadanie dla okrętu w czasie
wojny. Na jego pokład załadowano oplombowane skrzynie i wysłano je na wyspę
Tinian. 26 lipca krążownik wszedł do portu, rozładował ładunek, a potem
popłynął dalej na Filipiny, Guam i Leyte.
Amerykańscy marynarze i
ich dowódca kmdr. Charles McVay nie
mieli pojęcia, co znajdowało się w skrzyniach, które wieźli. Jednakże potem
świat dowiedział się, ze krążownik przewoził „serca” bomb A, które po upływie
kilku dni zostały zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki. O tym ładunku nie wiedzieli
także załoganci japońskiego okrętu podwodnego I-58, który krążył w tych
wodach w poszukiwaniu nieprzyjaciela. Nocą 30 lipca, Japończycy zauważyli jakiś
wrogi okręt. Dowódca rozkazał odpalić torpedy. Z sześciu sztuk w cel trafiły
dwie. Upewniwszy się, że cel został trafiony, I-58 odpłynął w innym
kierunku.
Krążownik USS Indianapolis
Jedna z torped trafiła w
przedział maszynowy. Dowódca krążownika dał rozkaz opuszczenia okrętu. Na
pokładzie było 1197 członków załogi. Zaczęła się panika. Wokół leżeli ranni i
zabici. Żywi próbowali się ratować. Ktoś tam skakał na tratwy ratunkowe, ktoś
tam łapał za kapoki. A okręt tonął szybko przechylając się na burtę. Naraz
podniósł się pionowo, sterem do góry i na oczach ocalałych wsuwał się pod wodę.
Razem z nim zginęło 300 ludzi. Po kilku minutach[5]
krążownik poszedł na dno, a na wodzie unosiło się 900 rozbitków.
Oni byli przekonani, że
ich szybko odnajdą. Dowódca podtrzymywał na duchu członków załogi twierdząc, że
znajdują się na uczęszczanym morskim szlaku. Czas jednak płynął i żaden statek
nie pojawiał się na horyzoncie. Dowódca miał nadzieję, że choć jeden radiogram
SOS, które zdążył wysłać, został przez kogoś przejęty. Nie mogło mu się
pomieścić w głowie, że jego wezwania o pomoc zostały zignorowane z jakichś
zupełnie niepojętych (czytaj: mistycznych) przyczyn. Mało tego: kiedy w
wyznaczonym dniu krążownik nie przybył do miejsca przeznaczenia, tam doszli do
wniosku, że po prostu zmienił kurs…
Oni
przyszli po nasze dusze?
Minęły dwie doby.
Marynarze pozostawali w wodzie – bez żywności, wody, pod palącymi promieniami
słońca. Niektórzy już mieli halucynacje.[6]
I wtedy pojawiły się one… - Rekiny! – rozległ się czyjś okrzyk. Na nieszczęście
to nie była halucynacja. Marynarze miotali się w wodzie, oglądali się wokoło: -
Oto widać ich płetwy. Przyszli po nasze dusze… Ludzie krzyczeli, uderzali
rękami w wodę w nadziei odgonienia drapieżników, choć wiedzieli, ze to niczego
nie da. Naraz ktoś machnął rękami i znikł pod wodą. Po sekundzie fale zabarwiła
krew. I się zaczęło… Wkrótce woda, w której znajdowali się ludzie zamieniła się
w krwawy bulion.
Gdybyśmy powiedzieli, że
marynarzy ogarnął strach – to jakbyśmy niczego nie powiedzieli. – To było
najgorsze piekło – powiedział potem jeden z ocalonych. – Za co, dlaczego? –
krzyczeli niektórzy przeklinając Boga, który przed śmiercią urządził im taką
jatkę. A rekiny systematycznie wciąż wyrywały kolejne ofiary. Po pewnym czasie
się nażarły i pozostawiły ludzi w spokoju – na jak długo?
Czwartego dnia rozbitkowie
myśleli już tylko o jednym – żeby wreszcie umrzeć. I naraz usłyszeli
dobiegający z góry odgłos silników samolotu. Ludzie zaczęli machać rękami i
krzyczeć. Uratowani…[7]
Pilot od razu zawiadomił
sztab o znalezionych ludziach i zaczęła się operacja ratunkowa. Po kilku
godzinach na miejsce przybył hydroplan, a w ślad za nim dwa duże okręty:
niszczyciel i statek szpitalny. Ratownicy pracowali tam przez całą noc. Udało
się uratować 316 ludzi – 1/3 z tego stanu załogi, która była tam jeszcze 4 dni
wcześniej…
Wśród żywych pozostał
kmdr. McVay, któremu potem przyszło bronić się przed sądem, kiedy wytoczono mu
proces o utratę ludzi i okrętu. Osądzono go, potem oczyszczono z zarzutów,
jednakże członkowie rodzin poległych przysyłali doń gniewne listy. W 1968 roku,
już w stanie spoczynku, zastrzelił się z pamiątkowego pistoletu. Zrehabilitowano
go dopiero pośmiertnie.
A oto obaj piloci, którzy
zrzucili bomby A na otwarte miasta japońskie, zostali awansowani do wysokich
stopni i zmarli w spokojnej starości. Żaden z nich nie był ciągany po sądach. I
wcale tego nie ukrywali: - Jak ojczyzna dałaby im jeszcze raz taki rozkaz, to
oni by go wykonali…
Źródło – „Tajny XX wieka”
nr 25/2018, ss. 10-11
Przekład z rosyjskiego -
©R.K.F. Leśniakiewicz
[1] Wojna
rzymsko-pontyjska.
[2]
NB, takim przykładem dziwnych interwencji są zamachy na Adolfa Hitlera, których było około 42 i z których żaden – z różnych
przyczyn – nie doszedł do skutku…
[3]
Niektórzy historycy twierdzą, że Brytyjczycy i Hindusi po prostu wymordowali
jeńców japońskich w odwet za ich okrucieństwa wobec Birmańczyków, a ich ciała
rzucono krokodylom na pożarcie.
[4]
Niektórzy zoolodzy sądzą, że krokodyle wzięły odgłosy strzelaniny na odgłosy
walk godowych krokodyli różańcowych i popłynęły by wziąć w niej udział.
Natknęły się na ludzi i skorzystały z okazji…
[5]
Dokładnie po 12 minutach.
[6]
Wedle późniejszych zeznań ocalałych, widzieli oni w wodach oceanu jakieś
tajemnicze, przemieszczające się szybko światła czy wielkie świetliste obiekty
przypominające ich okręt, tyle że pod wodą. Wszystko to przywodziło na myśl
obserwacje USO czy UAO.
[7] Był to
samolot patrolowo-bombowy PV-1 Ventura.