Nikołaj W. Maksimienko
W swym życiu niejednokrotnie
przyszło mi spotykać się z tradycjami i zwyczajami różnych narodów. Opowiem wam
o jednym z takich zdarzeń.
„Chińscy
Kazachowie”
W końcu 1962 roku, będący
wtedy technikiem-hydrologiem Ałakulskiej Inspekcji Hydrograficznej, zostałem
oddelegowany do odległego rejonu Obwodu Semipałatyńskiego w celu inspekcji
pomiarowego posterunku wodnego na jednym z dopływów Urdżar. Moją podróż zacząłem
pociągiem, następnie samolotem-kukuruźnikiem, dalej okazją do dyrekcji
sowchozu, a wreszcie 12 km piechotą. Wcześniej tu nie byłem i dlatego musiałem
się orientować w terenie wedle schematu, który zostawili moi poprzednicy.
Przed wyjściem z pociągu zmieniłem
swoje ubranie na owczy półkożuszek i walonki, płaszcz i pantofle włożyłem do
plecaka, w którym jeszcze miałem teodolit i śpiwór. Na dodatek do ogromnego
plecaka niosłem jeszcze trójnóg do teodolitu i sondę.
Z sowchozu wyszedłem w po
południu. Już się zmierzchało, kiedy doszedłem do głębokiego parowu, na drugim
brzegu którego znajdowała się ogromna kopa siana, a za nimi widoczne były kibitki – niskie przenośne domki
Kazachów. To był auł, którego
większość mieszkańców stanowili „chińscy Kazachowie” – jak tu nazywano
Kazachów-repatriantów z Chin. Po rosyjsku oni w ogóle nie mówili.
W
gościnie u nauczyciela
Uprzedzając fakty powiem, że
jak się okazało, że zszedłem ze szlaku i wyszedłem na auł położonego o 3 km od miejsca docelowego. Na stogu siana
zobaczyłem człowieka z widłami, który zrzucał siano w dół, a jakiś drugi
człowiek ładował je na konne sanie. Jeden z Kazachów zobaczył mnie i wskoczył
na konia i podjechał naprzeciwko mnie. Nie dojechał do mnie i jakieś 50 m ode
mnie naraz się zatrzymał i nie patrząc na moje okrzyki, pognał z powrotem.
Do stogu doszedłem kiedy już
było zupełnie ciemno, ale tam już nikogo nie było. Bez względu na mój strach
przed spuszczonymi psami, podszedłem do pierwszej lepszej kibitki, zastukałem do drzwi i wszedłem. Jej mieszkańcy w łamanej
ruszczyźnie wyjaśnili mi, że są „chińskimi Kazachami” i po rosyjsku nie
rozumieją, ale za to pokazali, gdzie mieszka „rosyjski (znaczy: miejscowy)
Kazach” – nauczyciel szkoły podstawowej.
Nauczyciel – mężczyzna pełen
werwy, lat około pięćdziesięciu – mieszkał z żoną, też nauczycielką, w wiejskim
domu, jakie masowo budowano na tych ugorach. W pierwszym pomieszczeniu stała
płyta kuchenna z kipiącym czajnikiem. Zaprowadzono mnie do drugiego
pomieszczenia , w którym na dywanie stał niski stolik, wokół którego leżały
pikowane poduszki, na których usiadłem z gospodarzem.
Sprawa
honoru
Gospodyni przyniosła i
postawiła na stoliku półmisek z boursakami
(kawałkami drożdżowego ciasta przypominającego pączki smażone na oleju) wazę z cukrem
i cukierkami, miejscowe domowe masło, a sama wyszła do drugiej izby. Należy
powiedzieć, że przez cały dzień zjadłem tylko paczkę herbatników kupioną rano
na lotnisku i byłem bardzo głodny. Tak więc rzuciłem się na jedzenie popijając
je słodką kazachską herbatą. Gospodarz okazał się wspaniałym rozmówcą: był on
na bieżąco ze wszystkimi ważnymi wydarzeniami w kraju i za granicą.
Po jakimś czasie do izby
weszła gospodyni i śmiejąc się zaczęła o czymś opowiadać mężowi po kazachsku.
On też się roześmiał, a kiedy kobieta wyszła, zwrócił się do mnie tymi słowami:
- Właśnie opowiedzieli mojej
żonie, że w aule pojawił się jakiś dziwny człowiek: zapewne amerykański szpieg.
Oni ciebie uważają za niego!
Najwidoczniej ten jeździec nie
dojechawszy do mnie zauważył niesiony przeze mnie statyw i miarkę nie wiedział,
co to jest i doszedł do wniosku, że takie wyposażenie może mieć tylko szpieg.
Przestraszył się i uciekł.
Weszła znów gospodyni niosąca
wielką tacę, na którym stał półmisek z dymiącym beszbarmakiem[1]
i butelka wódki. A to wszystko wtedy, gdy mój żołądek był już pełen boursakami i herbatą! Tak to zapoznałem się z kazachskim zwyczajem
narodowym , związanym z przyjęciem gościa.
Nakarmiwszy gościa do oporu –
to mentalny obowiązek każdego Kazacha. To jest sprawa honoru - nakarmić: już to
zaproszonego przyjaciela, już to zwyczajnego podróżnego czy nieoczekiwanego
gościa. A ja byłem kudajy konakiem –
zwykłym wędrowcem.
Źródło – „Niewydumannyje
istorii” nr 35/2021 s. 8-9