Lidia P. Pietrowskaja
Miałam wtedy siedem lat. Był
zwyczajny, słoneczny, letni dzień. Ludzie zajmowali się swoimi sprawami. I
naraz ziemia się zatrzęsła!
Zadzwoniły szyby w oknach,
zaszczekały psy, zakrzyczały domowe ptaki. Na ulicy zrobiło się mrocznie, a od
strony miasta Bałaszowa (Obwód Saratowski, N 51°34’31” –
E 043°09’55”)
podniosły się płomienie na pół nieba. Ludzie wybiegli na ulicę. Wszyscy pytali
jeden drugiego:
- Co to takiego? Znowu wojna?
Uczepiłam się ojcowej ręki – tylko
tak uważała się za bezpieczną. Ojciec długo patrzył na ognistą łunę, a potem
uspokoił wszystkich:
- Nie! To nie jest wojna! To jest podobne, ale w Bałaszowie eksplodowała
cysterna z benzyną.
Mieszkaliśmy jakieś 70 km od
Bałaszowa. We wrześniu ludzie pojechali tam na zakupy dla uczniów szkoły i przy
okazji rozpytywali miejscowych o wybuch, ale nikt niczego nie wiedział, i
żadnego wybuchu – jak mówili – nie było.
- W latach 1953-1954 na saratowskich stepach my prowadziliśmy testy bomby
atomowej.
Byłam po prostu w szoku. To
znaczy, że widziałam jeden z takich wybuchów. Przez tyle lat wszystko było
utajnione!
A co z ludźmi? Przecież oni
wciąż mieszkali w niebezpiecznej, skażonej strefie – i nadal mieszkają. Niczego
im nie powiedzieli o niebezpieczeństwie prób nuklearnych…
Źródło – „Niewydumannyje
Istorii”, nr 35/2021, s. 15.
Przekład z rosyjskiego - ©R.K.F.
Leśniakiewicz