Od kilku lat zastanawiam się nad
zagadkami Dolnego Śląska. Oglądałem miejsca w Kotlinie Jeleniogórskiej i
otaczających ją górach, gdzie miały być ukryte niemieckie skarby zagrabione w
Polsce i innych krajach najechanych przez nazistowską barbarię. Oglądałem
programy TV poświęcone temu tematowi i osiągnięciom naukowców pracujących dla
Führera. I absolutnie zgadzam się z ich autorami – Niemcy, gdyby im dać więcej
czasu, byliby w stanie zrealizować swe obłąkańcze plany – to oczywiste. Alianci
zacisnęli im pętlę na szyi i przystawili bagnet do gardła. Ale nie zapominajmy,
że niektóre problemy rozwiązywali teoretycznie, a stąd już tylko krok do
rozwiązań technicznych.
A zatem ponawiam pytanie: czy w
Ludwikowicach Kłodzkich miałby znajdować się kosmodrom Hitlera?
Nie zapominajmy, że Niemcy planowali użycie przestrzeni kosmicznej do prowadzenia wojny na całym świecie. I tak sławetny rakietowy bombowiec inż. Sängera byłby w stanie dosięgnąć każdego celu w USA i Kanadzie. Przy czym byłoby to bombardowanie nuklearne a nie konwencjonalne, bo Niemcy bombę atomową już mieli, czego dowodzą grzyby atomowe nad Ohrdruf i Rudden. Nie mieli tylko wektora broni A, który bałby w stanie zanieść ją dostatecznie daleko… NB, naziści pracowali nad wszystkimi rodzajami BMR ABC.
Niemieccy uczeni pracowali także
nad promieniem śmierci – promieniami Słońca skupionymi i wycelowanymi w Ziemię
przy pomocy zwierciadła wklęsłego o powierzchni 8 km². Warunkiem sine qua non było umieszczenie na
orbicie wokółziemskiej stacji załogowej, która operowałaby tym zwierciadłem. Cały
problem polegał na tym, by ją tam zbudować i umieścić. I tu dochodzimy do clou
problemu.
Niemcy posiadali już pociski
rakietowe A-4/V-2, które dolatywały do granic atmosfery ziemskiej i
Kosmosu – tzw. linii Kármána, znajdującej się na wysokości 100 km nad
powierzchnią Ziemi. niestety (a raczej na szczęście) ich payload wynosił ok. 1 tony, a zatem były one całkowicie
nieopłacalne – no chyba żeby niosły głowice A, to wtedy byłoby zupełnie
inaczej. Problem w tym, że ówczesna głowica A miała masę 4 ton i wymagała
specjalnego wektora jakim były amerykańskie bombowce strategiczne B-29
Superfortess.
Jednakże i ten problem mógłby być
usunięty, bowiem ekipa SS-Sturmbannführera
dr. Wernhera von Brauna i gen. dr. Waltera Dornbergera planowała budowę
większych i potężniejszych rakiet, które byłyby odpowiednikiem dzisiejszych
ICBM i SLBM. Odpowiednie próby były dokonane na poligonie rakietowym w Łebie –
Rąbce, i to z powodzeniem.
Jednakże rakiety von Brauna –
Dornbergera były za słabe, by można je było wykorzystać do lotów orbitalnych.
Bombowiec Sängera także. Dlatego też Niemcy zaczęli pracować równolegle nad
dwoma zagadnieniami, a mianowicie – antygrawitacją i chronomocją. Jestem
pewien, że oba te zagadnienia były rozpracowywane na Dolnym Śląsku – w Riese, ale i nie tylko.
Kiedyś rzuciłem myśl, że Niemcy
chcieli wyprodukować – dosłownie
wyprodukować - syntetyczne złoto. W tym celu potrzebne były cyklotrony
do napromieniowania elektronami atomów rtęci. Elektron wnikał do jądra rtęci,
łączył się z jednym z protonów i wskutek czego przekształcał się on w atom
złota. Niby proste, ale potwornie energochłonne. To było jednak coś, co się
udało Japończykom, choć w mikroskali. Hitler jednak cierpiał na manię wielkości
i wszystko co wielkie budziło jego respekt i zachwyt. Dlatego budowa wielkiego
cyklotronu do produkcji złota mogła podziałać na jego wyobraźnię, i dał tej
inwestycji zielone światło. Nie zapominajmy, że Niemcy chcieli pozyskiwać złoto
z wody morskiej, ale że jest tam go tylko 0,01 mg/m³, to rzecz uznano za
nieopłacalną – i słusznie. Tak więc poszukano innego źródła – i wzorem średniowiecznych
alchemików zamierzano wyprodukować je z rtęci. Na szczęście rzecz okazała się
tak droga, że aż nieopłacalna.
Ale wróćmy do lotów kosmicznych i
antygrawitacji. Jak można uzyskać antygrawitację? Najprościej jest dysponować
odpowiednio dużą anty-masą i przy jej pomocy wybić korytarz w grawitacyjnej
studni Ziemi. opisał to już dokładnie H.G.
Wells w swej powieści „Pierwsi ludzie na Księżycu”, w której bohaterowie
lecą na Księżyc w antygrawitacyjnym pojeździe. Ale na Ziemi nie udało się
wytworzyć cavoritu (fantastyczny
materiał antygrawitacyjny) i tak się lecieć nie dało… - a zatem co?
Jest taka powieść sci-fi Stanisława Lema pt. „Astronauci” bodaj czy nie z 1951 roku, w
której mieszkańcy Wenus mający straszną chrapkę na naszą Ziemię zamierzają zgładzić
życie na niej przy pomocy radioaktywnych chmur wystrzelonych ciśnieniem
promieniowania na nasz glob. Potem miała nastąpić druga faza – kolonizacja
Ziemi. Znajdująca się nas Wenus wyrzutnia antygrawitacyjna miała miotać statki
kosmiczne na Ziemię. I to mnie właśnie zastanawia – skąd Lem wytrzasnął ten
pomysł? Czy nie było to czasem jakieś echo hitlerowskich prób z antygrawitacją?
U Lema wyrzutnia ta – tzw. Biała
Kula – działa na zasadzie przyspieszania antycząstek do prędkości 0,99999 c w
celu uzyskania antymasy i co za tym idzie – pola antygrawitacyjnego, które
wybiłoby otwór w studni grawitacyjnej Wenus… Potem wystarczyłoby tylko rozpędzić
statek kosmiczny do dowolnej prędkości ucieczki i voila! – Ziemia należałaby Wenusjan.
Na szczęście to nie jest takie
proste, jako że antymateria ma przeciwny ładunek elektryczny, ale zwyczajną
masę jak zwykła materia. Ta droga wiodła donikąd. Ale czy nazistowscy naukowcy
o tym wiedzieli? W Ludwikowicach najprawdopodobniej budowano potężny cyklotron
zdolny do rozpędzania cząstek i antycząstek do prędkości relatywistycznych. To,
co teraz robi się w CERN przy pomocy GHC. Do tego potrzebne są ogromne ilości
prądu elektrycznego – i dlatego cyklotron wzniesiono w okolicy potężnej
elektrowni termicznej. Na to, że to był cyklotron wskazuje także masywne
okablowanie zdolne do przewodzenia prądu o wysokim napięciu i natężeniu. Już to
bardziej przemawia do mnie niż opowiastki o chłodni kominowej. Zresztą na co
była tam potrzebna? Co miała chłodzić?
No i kolejne zagadnienie –
naziści i Czas. Jest oczywistym, że niemieccy naukowcy pracowali także nad
chronomocją, tj. przemieszczaniem się w Czasie. Oczywiście Hitler i jego
sztabowcy doskonale zdawali sobie sprawę z możliwości, jakie dają podróże w
Czasie. Pomysł nie jest mój, i o ile dobrze pamiętam ukazał go Gerd Burde w swym filmie „Tajemnice III
Rzeszy”. W jego filmie latające spodki były przede wszystkim czasolotami, które
mogłyby przenosić całe desanty SS-manów w inne czasy by przeprowadzać korekty w
historii, oczywiście na korzyść Hitlera i jego akolitów. Szalone? Oczywiście,
ale Hitler znajdując się w sytuacji bez wyjścia łapał się każdej możliwości.
Trudno powiedzieć, na ile udało się im osiągnąć powodzenie. Być może sprawa
chronomocji miała być rozpracowywana teoretycznie w Riese, a właściwie na pewno. Podobnie jak bomby A i ICBM z
głowicami A przeciwko Ameryce i ZSRR.
I o to w tym wszystkim chodziło.
I na szczęście dla świata nie
wyszło…
To, co tu napisałem, to jest jedynie
hipotezą, którą udowodnić można badając rzecz in situ. Niestety, na to nie mam
już ani środków, ani zdrowia. Mam nadzieję, że kogoś to zainspiruje i zacznie
szukać niemieckich archiwów nazistowskich uczonych i pseudouczonych. Ja zaś
tymczasem w najbliższym czasie wrzucę przekład kolejnego fragmentu książki A.
Żelezniakowa na temat tego, co zostawiła nam III Rzesza i jak to wykorzystano. Lektura
ciekawa, bo przedstawia rzecz z drugiej strony Żelaznej Kurtyny.