środa, 7 sierpnia 2013

Ogniste kule nad Górą Umarłych: mordercze plazmoidy (1)



Siergiej Alieksiejew


Kanczendzonga to masyw górski w Himalajach. Wysokość najwyższego szczytu wynosi 8586 metrów n.p.m. Na niej było tylko 187 alpinistów. W latach 90. zginęło tam 22% alpinistów próbujących pokonać Kanczendzongę… W 1959 roku, radziecka ekspedycja, założywszy antarktyczną stację Mirnyj posłała grupę złożoną z 6 badaczy w głąb interioru Antarktydy w celu dojścia do Południowego Bieguna Magnetycznego. Powróciło tylko dwóch badaczy, obaj w stanie skrajnego wyczerpania. Relacja polarników została natychmiast utajniona, a na informacje o tej ekspedycji nałożono knebel. Jednakże po 40 latach jeden z jej uczestników opublikował wywiad, w którym opowiedział o tym, co tam naprawdę zaszło. Jego opowiadanie rzuciło nieco światła na jeszcze jedno tajemnicze wydarzenie – zagładę grupy Diatłowa przez długi czas bulwersującej umysły uczonych i zwykłych czytelników…


Niezwykłe tragedie


Przed grupą polarników, kierowanych przez doświadczonego badacza Jurija Korszunowa, postawiono zadanie – dojście do Południowego Bieguna Magnetycznego by dokonać tam badań warstw gleby i powietrza. Po trzech tygodniach marszu grupa osiągnęła swój cel i stworzyła obozowisko z namiotów. Zmęczeni daleką drogą, polarnicy postanowili położyć się spać. Jednak nikomu nie udało się zasnąć. Jurij Korszunow wyszedł z namiotu by się nieco przewietrzyć i jako pierwszy spotkał się z tym, czego nie zapomniał do końca życia. Dziwny obiekt, przypominający świecącą kulę parował kilkaset metrów od obozowiska. Wtedy Jurij zawołał kolegów, którzy wyszli ze swych namiotów. W tej samej chwili kula zaczęła się wydłużać i przekształcać w cygaro, a na jego przedniej części zaczęło się formować coś w rodzaju paszczy nieznanego stworzenia.

Fotograf grupy złapał aparat i wyskoczył do przodu w kierunku potwornego cylindra, nie bacząc na ostrzegawcze krzyki kolegów. On nie przestawał szczękać migawką aparatu nawet w czasie, kiedy „cylinder” wyciągnął się i dotknął jego głowy. Po chwili fotograf upadł na śnieg. Jego ciało było przypalone. Członkowie grupy chwycili za strzelby i zaczęli strzelać do tajemniczego obiektu, jednak „cylinder” znikł, przedtem strzeliwszy snopami iskier z miejsc trafień naszymi kulami. Przerażeni polarnicy usiłowali nawiązać łączność radiową z Mirnym, ale w eterze były takie zakłócenia, a na dodatek akurat wybuchła burza śnieżna, która przeciągnęła się na kilka dni. Powrót do bazy był w zasadzie niemożliwy.

W dwa dni później, kiedy grupa zwijała manele by powrócić do bazy, świetlista sferoida pojawiła się ponownie. Polarnicy byli gotowi strzelać. I tak jak poprzednio, stwór wyciągnął się i przepełznął w powietrzu nad głowami dwóch członków ekspedycji, którzy padli martwi. Jeszcze jeden polarnik stojący obok nich zupełnie oślepł i twierdził, że widział „paszczę diabła” umarł w drodze powrotnej…[1] Ta mrożąca krew w żyłach historia była opublikowana na początku XXI wieku w amerykańskim magazynie „National Geographic” wedle Jurija Korszunowa, który wyemigrował do USA.[2]

Ostatni kadr filmu z aparatu fotograficznego Jurija Kriwoniszczenki.
Jedna z hipotez zakłada, że widać na niej świecące kule...

W tym samym czasie, na Północnym Uralu grupa narciarzy z Uralskiego Klubu Turystyki z Uralskiego Instytutu Politechnicznego, pod kierownictwem Igora Diatłowa wyruszała na trasę. Uczestnicy tej wyprawy mieli przejść na nartach 350-kilometrową trasę na północy Swierdłowskiej Obłasti i przeprowadzić wejście na górę Ojko-Czakur. W dniu 23 stycznia, grupa pojechała pociągiem ze Swierdłowska do Sierowa, gdzie przybyła 24 stycznia. 1.II.1959 roku, młodzi ludzie zatrzymali się na nocleg na stoku góry Chołatczachl (w przekładzie z mansyjskiego znaczy to Góra Umarłych) nieopodal bezimiennej przełęczy. 12 lutego, grupa powinna była dojść do docelowego punktu swej trasy – wsi Wiżaj, a 15 lutego – powrócić do Swierdłowska. Ale turyści nie powrócili ani tego dnia, ani w następne dni. Ich poszukiwania trwały 10 dni, kiedy wreszcie znaleziono pusty namiot z rozciętą ścianką, zaś poniżej stoku odnaleziono ciała wszystkich dziewięcioro uczestników wyprawy. Niektóre z nich były opalone, a jedna z dziewczyn nie miała gałek ocznych. Zegarki na rękach turystów zatrzymały się na różnych godzinach.[3] Jaki istnieje wspólny mianownik pomiędzy dwoma tragicznymi wydarzeniami, które wydarzyły się mniej więcej w jednym czasie w dwóch różnych miejscach globu?

Igor Diatłow


Wspólne mianowniki


To dziwne, ale nikt i nigdy nie próbował powiązać tych wypadków patrząc na punkty wspólne tych incydentów. Tak np. jak w przypadku z polarnikami, ciała uczestników wyprawy miały analogiczne obrażenia: ciała Jurija Doroszenko i Jurija Kriwoszczenki były opalone, bez jakichkolwiek nawet śladów radiacji czy obecności jakiegokolwiek procesu palenia się. Poziom radioaktywności ich odzieży tylko nieznacznie przekraczał naturalne tło radioaktywne Ziemi. Organy wewnętrzne turystów były uszkodzone, choć nie znaleziono śladów działania z zewnątrz.

I dalej. Zegarki na rękach jednego z uczestników wyprawy Rustiema Swobodina pokazywały godzinę 8:45. Dwa zegarki na rękach Nikołaja Tibo-Briniołja zatrzymały się o 8:14 i 8:39. Co mogło zmusić wskazówki zegarków do zatrzymania się? Być może silne oddziaływanie elektromagnetyczne. Nie można było nawiązać z nimi łączności ze względu na silne zaburzenia w eterze, które zakłócały sygnał powodując faddingi – tak jak w przypadku polarników, którzy usiłowali się dowołać do stacji Mirnyj. Miejscowi mieszkańcy Mansyjczycy twierdzili, że wieczorem dnia 1 lutego, przed śmiercią uczestników wyprawy, widzieli nad miejscem ich obozowania dziwne, świecące kule. Oni nie tylko opisali to zjawisko, ale także go narysowali. Jednakowoż te właśnie rysunki znikły z akt sprawy. Świetliste kule widzieli także ratownicy, ale także i inni mieszkańcy Północnego Uralu, którzy odnotowali ich dziwnie chaotyczne ruchy.

Uwagę śledczych badających sprawę śmierci grupy Diatłowa przyciągnął 33. kadr filmu z aparatu fotograficznego Jurija Kriwoszczenki, zrobionego w krytyczny wieczór. Na tym zdjęciu widoczne są świecące się kule, o których krążyły pogłoski w czasie poszukiwań. Tak samo, jak nie udało się ustalić, jakim narzędziem ścięto gałęzie na wysokości 5 m, z jodeł rosnących nieopodal obozowiska. Gałęzi tych nigdzie nie znaleziono. Ponadto pnie i gałęzie niektórych jodeł były opalone, ale żadnych innych śladów ognia nie znaleziono. Wiele obrażeń organów wewnętrznych, które stały się przyczyną śmierci większości turystów, powstało wskutek działania zewnętrznego. Eksperci doszli do wspólnego wniosku, że miało tam miejsce bardzo silnego oddziaływania (ultra)dźwiękowego lub elektromagnetycznego, którego natury nie udało się im ustalić.


Niebezpieczne sąsiedztwo


Przez wiele lat oba te wydarzenia bulwersowały umysły uczonych i śledczych a także badaczy zjawisk paranormalnych. No i wyjaśnienie tych dwóch wypadków się znalazło. Amerykański fizyk, Ray Christopher zapoznawszy się z okolicznościami śmierci polarników stworzył hipotezę, którą potem eksperymentalnie udowodnił. Zgodnie z jego wywodami, Radiacyjny Pas Ziemi generuje zgęstki plazmy, której zasadniczą formą jest kula. Nazwane przez uczonych plazmoidami, struktury te bytują w Wewnętrznym Pasie Radiacyjnym w odległości 500 – 700 km od powierzchni naszej planety. Słońce w tym przypadku byłoby źródłem – z każdą protuberancją wyrzuca ono masy magnetyczno-plazmowej materii, która w czasie kilku sekund dolatuje do Ziemi mając wpływ na samopoczucie ludzi i zwierząt oraz na wskazania przyrządów. Wszystkie one mają różne struktury i skład, który nie został zbadany do dziś dnia. Niektóre z nich są niewidzialne i efemeryczne, jednakże przybliżając się do powierzchni Ziemi i wpadając w jej pole magnetyczne stają się gęstszymi i widzialnymi.

Doleciawszy do Ziemi plazmoidy zatrzymują się w jej jonosferze. Jednakże od czasu do czasu one opuszczają się do tych niższych warstw atmosfery wzdłuż linii pola magnetycznego, często w miejscach zwanymi „strefami patogennymi”. Są to tereny, na których pole magnetyczne jest niestabilne i spotkanie z nimi doprowadza człowieka do śmierci, bowiem stając się gęstymi, plazmoidy posiadają możliwość wpływania na odległość na organizmy istot żywych. Przykładem na taki zgubny wpływ plazmoidu na ludzi mogą być wewnętrzne obrażenia ciał członków grupy Diatłowa, które przyprawiły ich o śmierć.

Należałoby także dodać, że pod koniec zimy 1959 roku astrofizycy odnotowali silne energetyczne wyrzuty plazmy ze Słońca i burze magnetyczne. Obserwatorzy w rozlicznych zakątkach planety widzieli te wybuchy nieuzbrojonym okiem, co mówi o wysokiej mocy i intensywności protuberancji słonecznych. A m.in. góra Chołatczachl i tereny do niej przyległe mają silne i niestabilne pole magnetyczne, które okazuje się być swoistym tunelem dla słonecznych plazmoidów. No i polarnicy jak i członkowie grupy Diatłowa padli ofiarami podobnej „rozumnej anomalii”.[4]

Na pniach drzew widoczne magiczne znaki Mansyjczyków

Grupa Diatłowa stawia namiot. Zdjęcie wykonano w dniu 1.II.1959 roku, około godziny 17.00

Namiot grupy Diatłowa. Od lewej - poszukiwacz Jurij Koptiełow. Zdjęcie wykonane przez ratownika Wadima Brusnicyna w dniu 26 lub 28.II.1959 roku


Żeby nie zginąć…


Aktualnie astrofizycy rekomendują ludziom powstrzymywanie się od podróżowania w czasie silnej aktywności słonecznej i nade wszystko unikania miejsc z niestabilnym polem magnetycznym, włączając do tego wypady do lasu czy wycieczkę w góry, które mogą zakończyć się śmiercią.

Aby nie zginąć w kolejnej podróży uczeni radzą sprawdzenie bezpieczeństwa wyznaczonej trasy – w Internecie istnieje wiele stron zawierających informacje o miejscach na naszej planecie z niestabilnym polem magnetycznym i co za tym idzie możliwej obecności plazmy słonecznej, która – niestety – niesie ze sobą nie tylko błogosławioną, ale także niszczącą energię.


Moje 3 grosze


No i wszystko jasne – i polarników i członków grupy Diatłowa skasowały słoneczne plazmoidy, które wyładowały na nich swoją energię i w rezultacie przyprawiły ich o śmierć. Jednakże coś tu jest za łatwe i za proste, jak na tak skomplikowaną sprawę. Jestem upierdliwym staruchem, i kilka rzeczy mi tutaj nie gra. Zacznę od samego źródła, czyli relacji Jurija Korszunowa, którą zamieszczono na łamach „National Geographic Magazine” gdzieś koło roku 2000. Poszukałem w Internecie i nie znalazłem ani słowa na ten temat. Owszem – na stronie Encyclopedia of Safety - http://survincity.com/2011/02/pole-death-why-did-the-expedition-to-the-south/, gdzie w artykule pt. „Śmierć na Biegunie. Dlaczego ekspedycja polarna zginęła w tajemniczych okolicznościach?” autorstwa I. Gusiewa, który pierwej puścił tą informację na łamach „Interesting Newspaper. Incredible” nr 2/2013, (a co postaram się przełożyć w najbliższym czasie i opublikować na tym blogu) znalazłem powtórzenie tej relacji zawartej w materiale, który masz Czytelniku przed sobą. Poszukałem także pisma „Interesting Newspaper. Incredible” i nie znalazłem takowego. A to potwierdza moje podejrzenia, że cała historia jest wyssana z palca jakiegoś oszusta…

Istnieje jeszcze jedna możliwość. Pisząc wraz z dr Milošem Jesenským nasze prace na temat Księżycowej Jaskini natrafialiśmy na podobnie ślepe uliczki. Istnieje tutaj pewna analogia do relacji dr Antonína Horáka, bo obie te historie zostały opublikowane w USA po przybyciu do nich obu autorów. Obie są sensacyjne i mówią o rzeczach niezwykłych. Przypomina mi to twórczość ex-majora GRU Wiktora Suworowa, który po ucieczce na Zachód zaczął pisać swe sensacyjno-historyczne (dokładnie w takiej kolejności) książki na temat historii i służb specjalnych ZSRR. I co ciekawe: o ile jego pierwsze książki, w których przeprowadził analizę początków II Wojny Światowej, są dość wiarygodne i solidnie udokumentowane, o tyle następne stanowią już wyraźnie „dzieła” pisane na zamówienie swych nowych panów z MI5 czy CIA i nie są już w ogóle wiarygodne, jak np. „Lodołamacz”. Do czego zmierzam – otóż każdy, kto w czasach tzw. komuny wyjechał na Zachód i odmówił powrotu, musiał czymś się wkupić swym nowym panom i opiekunom. Wiem jak to wyglądało, bo sam rozmawiałem w uciekinierami, którzy powracali po latach obijania się po obozach azylanckich w Austrii czy Szwecji w czasie których byli maglowani przez pracowników wszystkich wywiadów i kontrwywiadów USA i NATO, by się im przypodobać i dostać azyl polityczny pletli trzy po pięć byle co (stąd później szły idiotyczne wyobrażenia Amerykanów o Polsce i Polakach), byle tylko ich zadowolić i uzyskać azyl w dolarowym raju… Ci, którzy byli niewiarygodni czy nie mieli przebicia – albo wracali do domu z nosem na kwintę, albo wegetowali gdzieś nielegalnie na Zachodzie. Dlatego teraz sądzę, że te historie są też pochodnymi długich dziennych i nocnych rozmów niedokończonych…

Kolejna sprawa – rysunki tajemniczych BOL-i znikły z akt sprawy zagłady ekspedycji Diatłowa. Pytania, które należałoby postawić brzmi: czy one w ogóle tam były? Jeżeli tak, to kto miał interes w tym (i dlaczego) by one znikły? Oczywiście sugeruje to, że maczała w tym palce Armia Radziecka – a właściwie kontrwywiad GRU, albo KGB. Jeżeli tak, to mamy do czynienia z ich zabawkami, a nie plazmoidami czy UFO w ogóle. Nie było żadnych UFO czy plazmoidów – a jakieś testy np. rakiet czy innych pojazdów należących do radzieckich sił powietrznych. I to zamyka sprawę – pisałem o tym już wcześniej.

No i wreszcie plazmoidy. Nie wyobrażam sobie zgęstków plazmy, które nie dość że pochodzą od słońca, to jeszcze wchodzą w gęste warstwy atmosfery i dokonują w niej dziwnych spustoszeń. Najpierw temperatura: powierzchnia fotosfery słonecznej ma 5000-6000°C. Pytanie: jak zachowa się atmosfera po wejściu w nią takiego kłębu gazu rozgrzanego do tak wysokiej temperatury? Czy coś takiego nie skończyłoby się eksplozją?

Po drugie – światło. Taki kłąb rozgrzanego gazu świeciłby bardzo jasno – jak Słońce, ergo musiałby być widoczny na wiele godzin przed wtargnięciem w atmosferę Ziemi czy w pasach radiacji Van Allena - Wiernowa. A tego się nie obserwuje… Nie mówiąc już o tym, że takie „słoneczka” latałyby od Bieguna do Bieguna – magnetycznego oczywiście, a każdy spadek na Ziemię musiałby się odbywać właśnie tam…

I wreszcie gdyby tak było, jak sugeruje autor, to musiałbym nad Jordanowem widywać UFO codziennie i conocnie, a przynajmniej mieć „falę” UFO co 11 lat, bo nasze miasto – podobnie jak Maków Podhalański i Sucha Beskidzka – znajdują się na anomalii grawi-magnetycznej, która tworzy swego rodzaju bąbel w polu magnetycznym Ziemi. Owszem, NOL-e obserwowało się od czasu do czasu, ale "UFO-flapu" tu nigdy nie było…[5]

No, ale to są moje obiekcje. Mogę nie mieć w ogóle racji i rzeczywiście tych ludzi zabił kontakt ze słonecznymi plazmoidami. Teraz wypowiedzą się fachowcy, a dokładniej sędzia śledczy, który też zajmował się tą sprawą…


CDN.



[2] Tu i dalej podkreślenia tłumacza.
[4] Hipotezę UFO = plazmoidy słoneczne rozwinął i uzasadnił w swych pracach Krzysztof Piechota.