sobota, 10 sierpnia 2024

Katastrofy rosyjskich „atomowców” na morzu

 


Aleksander Żelezniakow

 

W tym rozdziale będziemy mówić o niektórych katastrofach, które zdarzyły się na morzu. Wszystkie te incydenty mają bezpośredni związek z techniką rakietową i jej historią, co oznacza, że nie można przejść ponad nimi do porządku i stąd nasze zadanie – zebrać wszystko to, co dotyczy problemu awaryjności rakiet i aparatów kosmicznych.

W II połowie XX wieku, głębiny Wszechoceanu wprost kipiały od atomowych okrętów podwodnych z rakietami balistycznymi na pokładach. I dzisiaj jest ich niemało, ale nieporównywalnie z tym, co kiedyś było. Naładowane rakietami te podwodne potwory niosły zagrożenie nie tylko potencjalnemu przeciwnikowi w przypadku wybuchu wojny, ale i całemu zaludnieniu planety w przypadku jakiejś nieprzewidzianej okoliczności. I od czasu do czasu coś takiego miało miejsce. A do tego swoją skalą i możliwymi następstwami katastrofy te przyćmiewały te, które miały miejsce na lądach.

Żeby opowiedzieć o tych wszystkich katastrofach, potrzeba by było wiele czasu, nawet gdyby wzięto pod uwagę tylko te, które są związane z techniką rakietową. Dlatego też zajmiemy się tylko tymi największymi incydentami związanymi z zatonięciem bądź uszkodzeniem atomowych rakietowych okrętów podwodnych – w nomenklaturze NATO oznaczonych jako SSBN. Wspomnę o nich krótko w tym materiale.

Większą część przytoczonych tutaj informacji zaczerpnąłem z książki N.G. Mormuła „Katastrofy pod wodoj”, którą można uważać za najbardziej obiektywny zbiór faktów.

Niestety, mowa będzie tu tylko o zagładzie radzieckich/rosyjskich SSBN. Amerykanów Pan Bóg kocha. U nich niejednokrotnie dochodziło do kolizji z statkami handlowymi, czy psuły się im jakieś urządzenia. Zdarzały się inne nieprzyjemności. Ale żaden (!) z amerykańskich SSBN nie zatonął.[1] Specjalnie podkreśliłem „rakietowy”, bowiem okręty innego typu u nich też tonęły.

 

Pierwsza katastrofa – S-80

 

Dla radzieckiej floty podwodnej kronika katastrof zaczyna się od zaginięcia okrętu podwodnego S-80 (C-80). Ten SSB[2] zniknął w Morzu Barentsa w dniu 27.I.1961 roku. Wraz z nim zaginęła jego załoga – wszystkiego 68 marynarzy.

Ten SSB został zbudowany wg Projektu 613 (wg nomenklatury NATO – Whiskey). Okręty tego typu budowano w stoczniach Leningradu, Nikołajewa, Gorkim i w Komsomolsku-na-Amurze. Wszystkiego zbudowano ich 215 sztuk. Wiele z okrętów tego typu zostało potem doposażonych i przebudowanych – dostosowanych do nowych rodzajów broni. I tak np. sześć z jednej serii w tej liczbie i S-80 przekształcono w nosicieli rakiet z Projektu 644.[3]

Od razu po pojawieniu się informacji o zniknięciu S-80 została powołana państwowa komisja śledcza do zbadania wszelkich okoliczności pod kierownictwem marszałka Związku Radzieckiego K.K. Rokossowskiego, który był w tym czasie generalnym inspektorem MON ZSRR, ale odnaleźć S-80, jego załogi i przyczyny katastrofy nie udało się ustalić.

Sprawa rozwiązała się sama po upływie 8 lat. Rybacy prowadzący połowy na Morzu Barentsa niejednokrotnie meldowali o giną im sieci w pewnym rejonie zaczepiając o jakiś obiekt. Sprawdzenie przy pomocy hydrolokatorów potwierdziło, że rzeczywiście we wskazanym rejonie na dnie znajduje się duży metaliczny obiekt, podobny do okrętu. Ratownicy z Floty Północnej szybko się przekonali, że ów „obiekt” jest faktycznie okrętem podwodnym. Nurkowanie głębinowe do obiektu pozwoliło na stwierdzenie, że na dużej głębokości leży na dnie S-80.  

Operacja podniesienia wraku skończyła się 24.VII.1969 roku. Z pokładu okrętu ratowniczego Karpaty na wrak okrętu spuszczono specjalne „kleszcze” specjalnego urządzenia dźwigowego. Przeniesiono go na płytsze i spokojniejsze miejsce, a potem za pomocą prowadzonych przez nurków pontonów podnieśli na powierzchnię. Znowu powołano państwową komisję dochodzeniową, której tym razem przewodniczył znany podwodnik, bohater Związku Radzieckiego viceadmirał G.I. Szczedrin, która natychmiast zaczęła dochodzić przyczyn tragedii.

A oto co się udało ustalić w osiem lat po tragicznych wydarzeniach.  

Katastrofa wydarzyła się w nocy, o godzinie 01:20 MDT, na trawersie Teriberki k./Murmańska. Pogoda była mroźna, nieco sztormowało. Uzupełniono zapas powietrza do osiągnięcia wysokiego ciśnienia, okręt zanurzył się w głębinę. Jednakże na klapie urządzenia do pobierania powietrza do diesli zamarzł lód i nie zamknęła się ona całkiem. Do kadłuba sztywnego zaczęła się przedostawać woda zaburtowa. W centrali mogli załatwić ten problem – wystarczyło zamknąć klapę w III przedziale. Niestety, pomyłkowo nie dostrzegli tego… Zaburtowa woda chlusnęła do III przedziału, a potem zaczęła przeciekać do V przedziału. Wachtowi z V przedziału próbowali uratować okręt, ale bezskutecznie. Później znaleziono ich razem. Jak wykazało dochodzenie, załoga spóźniła się z wyszasowaniem głównego balastu o 30 sekund i to opóźnienie odebrało życie wszystkim.

Referat na temat katastrofy S-80 został wygłoszony w KC KPZR. W rezultacie prac komisji śledczej, we Flotach przeprowadzono techniczne konferencje na wszystkich poziomach – od marynarza do admirała. Wrak zdecydowano się wydobyć, na szczęście na jego pokładzie nie było ładunków nuklearnych.

 

Pechowy K-19 - podwodna Hiroszima

 

W 1961 roku doszło do awarii na pokładzie pierwszego radzieckiego SSBN K-19, w której efekcie marynarze zaczęli nazywać go „Hiroszima”. To był pechowy okręt, typowy unlucky ship, który zaliczył wszystkie awarie, jakie tylko były możliwe: kolizje pod i na wodzie, pożar, awaria atomowej jednostki napędowej, awaria reaktora jądrowego, zwiększenie ciśnienia w obiegu pierwotnym, przeniknięcie wody zaburtowej do kadłuba sztywnego… Mimo to okręt przez 30 lat znajdował się na stanie radzieckiej floty podwodnej.

K-19 był okrętem z Projektu 658 (wg nomenklatury NATO - Hotel I). Jego budowę zaczęto w 1958 roku w stoczni w Północnym Przedsiębiorstwie Budowy Maszyn w Siewierodwińsku (Zakład nr 402). W listopadzie 1960 roku został wprowadzony na stan floty. Całkowita wyporność wynosiła 5300 ton. Załoga składała się ze 104 ludzi. Napęd atomowy. Uzbrojenie: 3 rakiety balistyczne (SLBM) R-13.

Można by powiedzieć, że zapowiedzią nieszczęść, które spadły na K-19 był symboliczny epizod przy wodowaniu – tradycyjna butelka szampana nie rozbiła się o kadłub okrętu za pierwszym razem. Na dodatek jeszcze w czasie budowy K-19, w jego kadłubie wybuchł pożar, w wyniku którego dwóch specjalistów zostało ciężko poparzonych.

Następna awaria okazała się być niemniej poważną. W czasie prób technicznych na okręcie rozszczelnił się pierwotny obieg reaktora. Niestety, organizacja prac była niedokładna i ciśnieniomierze mierzące ciśnienie w obiegu były odłączone. Zanim się zorientowano, czemu one nie działają, dali ciśnienie dwukrotnie przewyższające normę i dopuścili do przeciążenia systemu pierwotnego obiegu. Podobne przypadki wymagają odłączenia i sprawdzenia pierwotnego obiegu. Gdyby to zrobiono, przywrócenie okrętu do pełnej sprawności trwałoby wiele miesięcy. Dlatego całą awarię utajniono. 

Nie oglądając się na te wszystkie incydenty, a były jeszcze i inne poza powyżej opisanymi zdarzeniami, okręt wprowadzono na stan Floty Północnej, a w 8 miesięcy potem uczestniczył on w ćwiczeniach na Północnym Atlantyku. 4.VII.1961 roku, dał o sobie znać problem z pierwotnym obiegiem reaktora przeciążonego w czasie prób technicznych. Z powodu ostrego skoku ciśnienia wody i spadku poziomu cieczy, uruchomił się system alarmowy reaktora. W celu schłodzenia reaktora zmontowano naprędce improwizowane chłodzenie stosu atomowego i wejścia specjalistów do strefy wzmożonego promieniowania. To zadanie zostało wykonane, ale jego cena była wysoka. Ośmiu załogantów otrzymało śmiertelną dawkę radiacji i zmarli oni w ciągu tygodnie od dnia powrotu do bazy.  No, ale to było potem, bo na Atlantyku walczyli dzielnie o ocalenie swego okrętu „nie szczędząc swego życia”.

Po naprawieniu awarii, K-19 został z jednym pracującym reaktorem, z przedziałami skażonymi radioaktywnymi gazami i aerozolami. Łączność z brzegiem była niemożliwa ze względu na zniszczenie izolacji anten radiowych. Na szczęście sygnał awaryjny został odebrany przez inne radzieckie okręty uczestniczące w ćwiczeniach, które poszły na pomoc tonącemu okrętowi. Załoga okrętu została ewakuowana, zaś okręt na holu doprowadzony do radzieckich brzegów. Jednak prawda jest taka, że decyzję o holowaniu nie podjęto od razu. Kilka dni radzili – taszczyć do bazy czy zatopić na miejscu? Oceniwszy stan okrętu i systemu chłodzenia postanowiono zaholować okręt do domu. W końcu można było zatopić go gdzieś po drodze. A póki istniała choćby najmniejsza szansa dostarczyć okręt do stoczni remontowej, jeżeli nawet nie do remontu, to chociażby w celu zbadania mechanizmów i wymontowania ich na części zamienne.

Przez sześć dni po awarii, K-19 stał na przystani w Zapadnoj Licie. Po dezaktywacji i prowizorycznym remoncie, okręt znów wszedł w skład Floty Północnej, żeby w przyszłe lata pełnić swą służbę.

Żeby już całkiem zakończyć historię „Hiroszimy” muszę wspomnieć tutaj o jeszcze jednej awarii na jej pokładzie. Zaszła ona w 11 lat od pierwszego incydentu, ale zabrała więcej ofiar w ludziach niż ta z 1961 roku. Zdarzyło się to 24.II.1972 roku, o godzinie 10:23 MDT, na głębokości 120 metrów. Okręt wracał z bojowego patrolu na Północnym Atlantyku. Do powrotu do bazy pozostało im 8 dób.

Pożar rozpoczął się w IX przedziale. Natychmiast do przedziału zaczęto tłoczyć gaszącą ciecz z systemu ppoż., a cały system na całym okręcie został postawiony w stan gotowości. Jednak pożar rozprzestrzeniał się. Trzeba było opuścić IX przedział. Okręt wynurzono. Doszło do automatycznego wyłączenia obu reaktorów. W X przedziale zostało odciętych od reszty okrętu 12 załogantów. Przyszło im tam czekać do dnia 18 marca! Jedyna pomoc jaką otrzymali -  to było powietrze pod średnim ciśnieniem podawane im przez inny system.

Operacja ratunkowa tonącego po raz któryś z kolei K-19 była ogromna. W niej wzięło udział 27 okrętów. Ze stanu załogi 52 marynarzy zostało ewakuowanych przy pomocy kolejki linowej, a 32 helikopterami. Ale 28 podwodniaków spłonęło żywcem. Zginęło także 2 ratowników z okrętów, które przybyły na pomoc – jeden z krążownika Aleksandr Newskij i jeden z okrętu-bazy Magomied Gadżijew. Na K-19 do cna wypaliły się V, VIII i IX przedział.  

Uszkodzony okręt został doholowany do brzegu w dniu 2 kwietnia. No a potem był remont, modernizacja, nowe rejsy i nowe przygody.[4]

 

K-129 i Operation Jennifer

 

Żeby nie naruszyć chronologii w opowiadaniu o awariach i katastrofach we flocie, wrócimy do 1968 roku, kiedy to w wodach Oceanu Spokojnego zaginął jeszcze jeden radziecki SSB bezpowrotnie stracony w lata Zimnej Wojny.

Rakietowy okręt podwodny z napędem diesel-elektrycznym należący do Floty Pacyfiku K-129 z załogą ponad 100 marynarzy i trzema SLBM na pokładzie, wyszedł na patrol bojowy w dniu 27.II.1968 roku, a w 10 dni później łączność radiowa z nim się urwała. Oficjalnie na temat zniknięcia okrętu podwodnego niczego nie powiedziano, zaś na wodach Pacyfiku rozpoczęła się największa i najtajniejsza w historii operacja poszukiwawczo-ratownicza, w której udział wzięło dziesiątki okrętów, statki floty handlowej i rybołówstwa, samoloty i śmigłowce. Ale mimo tego nie udało się znaleźć ani okrętu ani okoliczności katastrofy. Informacje na temat, co się stało z naszym okrętem podwodnym posiadali Amerykanie, ale oni je przemilczeli. W czasie kilku lat stało się jasne, dlaczego tak robili. Nasi przeciwnicy mieli w tym swój interes w tej sprawie. Hydroakustycy z US Navy zarejestrowali huk spowodowany rozwaleniem kadłuba na dużej głębokości w ten dzień, kiedy ta tragedia się wydarzyła – 8 marca. Miejsce katastrofy „zauważyły” także amerykańskie satelity zwiadowcze.[5]

Co właściwie stało się z K-129, tego nie udało się ustalić. Niektórzy specjaliści – szczególnie nasi – uważają, że radziecki SSB zatonął wskutek kolizji z amerykańskim okrętem podwodnym USS Swordfish. Być może i tak było, chociaż wielu w to wątpi. Zdjęcia, które wykonano w 1968 roku przy pomocy kamer na głębinowych aparatach, jasno pokazują uszkodzenia dwóch wyrzutni rakietowych. Tylko trzecia rakieta okazała się nieuszkodzona. Tak więc stało się wiarygodne, że to rakiety stały się przyczyną zatonięcia okrętu. A zatem udało się ustalić przyczynę tragedii, śledztwo zamknięto, ci którzy nie zginęli na K-129 dożywają swych dni i wszystko wróciło do normy. A teraz trzeba opisać to, co później działo się wokół zatopionego okrętu.

Należy nadmienić, że kiedy radzieckie służby ratownicze przerwały poszukiwania zaginionego okrętu, US Navy i CIA przystąpiły do tajnej operacji wydobycia wraka pod kryptonimem Jennifer, której celem było odnalezienie i podniesienie K-129 z dna oceanu. Jej cel był oczywistym – mieć dostęp do radzieckich rakiet balistycznych, szyfrów, kodów, systemów łączności dowodzenia, technologii budowy korpusu sztywnego, itd. Gwoli sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że nie była warta skórka za wyprawkę. W momencie zagłady okrętu większość węzłów środków bojowych była zdjęta i nie stosowana w nowych typach uzbrojenia. Co zaś tyczy szyfrów i kodów, to po stwierdzeniu zaginięcia okrętu wszystkie one zostały zmienione w całej flocie.

Operacja Jennifer zasługuje tutaj na detaliczne opisanie, co na Zachodzie zrobiono dwa dziesięciolecia temu. Są także publikacje po rosyjsku. Nie takie pełne, jak w anglosaskiej literaturze, ale wystarczające by przedstawić pewne niuanse tego wydarzenia, które ukazały się przez te lata. Dla mnie jako technika najbardziej interesującym jest fakt zbudowania specjalnego statku RV Glomar Explorer w celu podniesienia wraku okrętu podwodnego z pięciokilometrowej głębiny. Większość szczegółów technicznych Czytelnik może uzyskać czytając o operacji podniesienia wraka K-141 Kursk w 2001 roku. Tylko, że podnoszono go z głębokości ok. 100 metrów[6] i dokonano tego z wielkim trudem. Zaś Amerykanie zdecydowali się na podniesienie wraku z głębiny 50 razy większej! 

Zaprojektowanie i budowa Glomar Explorera ciągnęły się przez pięć lat, zaś samo poszukiwanie i podniesienie z dna K-129 przebiegła w 1974 roku, trwała 40 dni  i kosztowała 0,5 mld US$. W środku lata wrak został podniesiony. Prasa zagraniczna szumnie podała informację o skutecznie zakończonej operacji podniesienia wraku radzieckiego okrętu podwodnego. Jednakże informacje te były niejednokrotnie sprzeczne. Wedle jednych, tuż pod powierzchnią wrak przełamał się w rufowej części, która ponownie zatonęła. Wedle innych udało się wydobyć wszystkie trzy części wraku.[7]  

Kropkę w sprawie tragedii K-129 została postawiona w październiku 1992 roku, kiedy dyrektor CIA – Robert Gates w czasie spotkania z Borysem Jelcynem  przekazał rosyjskiemu prezydentowi materiały dotyczące tej dawnej katastrofy. Gates poinformował prezydenta, że we wraku znaleziono zwłoki 6 członków załogi. Trzech z nich miało dokumenty wystawione na nazwiska: Wiktora Łochowa, Władimira Kostiuszenko i Walentina Nosaczewa. Wszyscy oni w chwili śmierci mieli po 20 lat. Pozostałych nie udało się zidentyfikować. Marynarzy pochowano według naszego rytuału. Amerykanie sfilmowali ceremonię ich pogrzebu, gdybyśmy mieli zamiar oskarżyć ich o zbezczeszczenie ich szczątków.  

 

K-219 – ogień na pokładzie

 

Po tragedii K-129 na przestrzeni 18 lat radziecka flota był „zabezpieczony” przed katastrofami. Wszystkie incydenty jakie miały wtedy miejsca choć pociągały ofiary w ludziach, nie spowodowały straty okrętu. „błogosławiony okres” zakończył się w październiku 1986 roku, w pięć miesięcy po katastrofie w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej. Wtedy to w gazetach pojawiło się doniesienie agencji TASS:

Rankiem 3 października na pokładzie radzieckiego rakietowego atomowego okrętu podwodnego z jądrowymi pociskami międzykontynentalnymi na pokładzie, w rejonie oddalonym o 1000 km na północny-wschód od Bermudów, w jednym z przedziałów wybuchł pożar. Załogi okrętu podwodnego i podeszłych mu na pomoc radzieckich okrętów zabrały się za likwidowanie skutków pożaru. Na pokładzie okrętu podwodnego są poszkodowani. Zginęło trzech załogantów. Komisja specjalistów w Moskwie przeanalizowała złożoność sytuacji. Komisja doszła do wniosku, że niebezpieczeństwo wybuchu atomowego ze strony uzbrojenia okrętu i skażenia radioaktywnego otaczającego go środowiska nie ma.

W ciągu dwóch dni na łamach „Prawdy” i „Izwiesti” można było przeczytać następującą kontynuację tej historii:

W dniach 3 - 6. października załoga naszego okrętu podwodnego i licznych radzieckich okrętów walczyła o zabezpieczenie okrętu. Mimo tych wszystkich wysiłków, uratować się go nie udało. 6 października o godzinie 11:03 zatonął on na dużej głębokości. Załogę ewakuowano na towarzyszące mu okręty. Dalszych strat w ludziach, poza tymi co zginęli 4 października, nie ma. Okoliczności, które doprowadziły do utraty okrętu są wciąż wyjaśniane, ale bezpośrednią przyczyną jest szybkie przedostanie się wody zaburtowej do wnętrza okrętu. Reaktor został wyłączony. Wedle wniosku specjalistów nie ma zagrożenia wybuchem atomowym czy skażenia środowiska.  

I chociaż o awarii okrętu podwodnego doniesiono od razu – oto co znaczy głasnost’ – to szczegóły katastrofy stały się wiadome o wiele później.

A zdarzyło się, co następuje. W jednej z wyrzutni rakietowych miała miejsce ucieczka utleniacza i eksplozja. W rezultacie czego powstał pożar w IV przedziale rakietowym, i ognia nie udało się zlokalizować. On rozprzestrzenił się na cały okręt. Część załogi przytruła się oparami paliwa i produktami spalania. Dowódca okrętu rozkazał opuścić IV przedział i przejść do V, zaś trzech marynarzy wyniesiono stamtąd w ciężkim stanie i nieprzytomnych. Wkrótce oni umarli. Okręt się wynurzył i podłączono mu energię elektryczną z drugiego generatora. Pożar w IV przedziale nie gasł, bez względu na zalewanie wodą. Ponadto doszło do krótkiego spięcia i wyłączyła się awaryjna ochrona prawego reaktora. Sygnalizatory na tablicy kontrolnej wskazywały, że dwie kompensujące kratownice nie doszły do wymaganego dolnego położenia.

Trzeba było spróbować opuścić je ręcznie, w przeciwnym razie w każdej minucie reaktor mógł się włączyć. Nie trzeba było czegokolwiek skomplikowanego. Wystarczyło znaleźć miejsce, w które należało podłączyć specjalny klucz i przekręcić go do oporu. Jednakże do przedziału trzykrotnie posyłano ekipy awaryjne – za każdym razem one wracały z niczym. Sytuację uratował doświadczony marynarz Siergiej Preminin, który samotnie wszedł do przedziału i wkrótce zameldował o ukończeniu pracy. Wszyscy odetchnęli z ulgą – nic już nie zagrażało. Ale zdarzyło się nieprzewidziane – wskutek pożaru nastąpiło rozerwanie systemu podawania powietrza pod ciśnieniem i to powietrze dostało się do wszystkich przedziałów. Podwodniacy walczący z pożarem od razu poczuli się tak jak w nurkującym samolocie.

Niestety, uratować Preminina nie udało się. I tak został w przedziale, z którego nie mógł się już wydostać. Natomiast okręt powoli, ale nieprzerwanie pogrążał się w głąb oceanu. Załoga została wyewakuowana na inne radzieckie jednostki. Dowódca pozostał w centrali wraz z dziewięcioma załogantami, by do końca walczyć o życie okrętu. Jednak przyszło im opuścić okręt. K-129 zatonął i do dziś dnia leży na dnie na pięciokilometrowej głębokości.

W celu wyjaśnienia przyczyn katastrofy powołano specjalną komisję pod kierownictwem członka Biura Politycznego KC KPZR – L.N. Zajkowa. Ale jakąkolwiek byłaby praprzyczyna awarii, w dalszym ciągu i dowódca i załoga popełnili wiele błędów, bowiem nie byli w stanie zlokalizować pożar, dopuszczając do jego rozprzestrzenienia się i zagazowanie całego wnętrza okrętu trującym dymem. Taki to wniosek przedstawiła na koniec komisja.


Tragedia Komsomolca

 

7.IV.1989 roku, zatonął okręt podwodny K-278 Komsomolec. Na stan Floty Wojennej ZSRR wciągnięto go w 1984 roku. Na uzbrojenie okrętu wchodziła 1 jądrowa torpeda[8], kilka konwencjonalnych torped i uzbrojenie rakietowe. Poza tym do jego zadań zaliczało się badanie kompleksu naukowo-technicznych i oceanograficznych problemów.[9]

O tym okręcie – jedynym z serii[10] - powstały mity, choć wiele z nich nie przystawało do rzeczywistości. Ze wszystkich legend miejskich o tym okręcie można się zgodzić tylko z jedną – okręt ten był najgłębiej zanurzającym się na świecie. Należy doń do dziś dnia nie pobity rekord zanurzenia – 1000 m. Eksperyment ten przeprowadzono w dniu 5.VIII.1984 roku. Jak później wspominał oficer nawigacyjny okrętu kapitan 3 rangi[11] Aleksandr Borodinnacisk był tak silny, że koję wygięło w łuk. Hydroakustyk, który słuchał zanurzenia okrętu z ubezpieczającego okrętu podwodnego wspominał: Z tego wszystkiego omal nie zszarzałem na twarzy… Było takie skrzypienie, takie zgrzytanie konstrukcji… Ale tytanowy okręt wytrzymał i wiernie służył przez następnych pięć lat, póki nie nastąpił ten sądny dzień.

Okręt wracał z autonomicznego rejsu na niedużej głębokości. Na pokładzie znajdowała się druga załoga pod dowództwem kapitana 1 rangi[12] Jewgienija Alieksiejewicza Wanina. Ojczyste brzegi były na wyciągnięcie ręki…

Pierwszy sygnał alarmowy odezwał się o godzinie 11:03 MDT, kiedy to na pulpicie wachtowego mechanika pojawił się sygnał: TEMPERATURA W VII PRZEDZIALE POWYŻEJ 70 STOPNI. Ogłoszono natychmiast alarm przeciwawaryjny. Gorączkowo wskazywano na objęty płomieniami przedział: „Siódemka! Siódemka!...”

Po 11 minutach od wybuchu pożaru okręt wypłynął na powierzchnię. Podniesiono peryskop. Przez peryskop widziano, jak para wali z rejonu VII przedziału, a przeciwradiolokacyjne gumowe pokrycie wypuczyło się i spływa z lekkiego tytanowego kadłuba jak pończocha.

Tymczasem ogień z VII przedziału przeszedł do VI, a to oznaczało, że pomiędzy nimi rozszczelniła się gródź. Ponadto kiedy okręt był w pozycji wynurzonej, pożar pojawił się w V przedziale. Pożar uporczywie przemieszczał się z rufy na dziób, zmuszając ludzi do cofania się krok za krokiem. O godzinie 13-tej wg czasu moskiewskiego, na okręcie pojawiły się pierwsze ofiary: dwóch marynarzy nie udało się uratować – lekarz stwierdza zgon miczmana[13] S. Bondarija i marynarza W. Kulipina – obaj zatruci dymem. A po trzech godzinach stało się jasnym, że należy natychmiast ewakuować marynarzy z pokładu okrętu.

SSGN Komsomolec miał na swym pokładzie kapsułę ratowniczą, która mogła uratować całą załogę, w której mogłaby ona czekać na przybycie statków i okrętów ratowniczych i dlatego nazywano ją „Arką Noego”. Ale niestety, załoga nie zdążyła z niej skorzystać. Kapsułę przygotował dowódca działu przeżywalności i dwóch marynarzy. Część załogi była już na górze – na górnym pokładzie i centrali. Dowódca zszedł na dół by zobaczyć, jak idą przygotowania. Przy szybkim wynurzaniu zamknęli górny luk kapsuły, by nie dostała się do niej woda. Niestety, woda i tak się tam dostała zmniejszając zapas jej pływalności. Tak więc w kapsule znalazło się pięciu ludzi, a okręt zaczął stopniowo tonąć.

Ci wszyscy, którzy nie dostali się do kapsuły ratunkowej, znaleźli się w lodowatej wodzie, skąd podniesiono ich na pokład statku-bazy Aleksiej Chłobystow. Od tego czasu żywych pozostało tylko 26 załogantów.

W sumie w katastrofie Komsomolca zginęło 42 ludzi, z których czterech – w czasie pożaru, a pozostali zmarli wskutek utonięcia lub wychłodzenia organizmu.

Wyznaczono komisję do zbadania przyczyn tej katastrofy i składała się ona z 15 członków. Podstawą jej działalności stała się rekomendacja przyjęcia pilnych czynności w czterech aspektach:

·        Polepszenia projektowania okrętów;

·        Podwyższenia jakości techniki;

·        Polepszenia wyszkolenia załóg, i…

·        … polepszenia wyszkolenia służb poszukiwawczo-ratowniczych i środków ratunkowych.

Zacytowałem te cztery punkty z referatu komisji państwowej, aby zwrócić na nie uwagę Czytelnika. Sądząc z tego wszystkiego wychodzi na to, że żaden z tych czterech punktów w ciągu następnych lat nie był zrealizowany. No bo jak można wyjaśnić jeszcze jedną tragedię, która wydarzyła się 12.VIII.2000 roku. Kosztowała ona życie 118 załogantów, z których wielu można było uratować,  gdyby choć ostatni punkt został potraktowany serio.

 

K-141 Kursk – stalowa trumna

 

Katastrofa w Morzu Barentsa wywołała w swym czasie wiele hałasu. W ciągu kilku dni z zapartym tchem śledził ją cały świat. I tak naprawdę do końca nie udało się wyjaśnić przyczyn katastrofy SSGN K-141 Kursk z 24 skrzydlatymi jądrowymi pociskami rakietowymi na pokładzie. Tutaj podam Czytelnikowi tą wersję, którą nam podsunięto.[14] 

Tego fatalnego dnia nawodne i podwodne jednostki Floty Północnej uczestniczyły w ćwiczeniach. Zadaniem okrętu podwodnego Kursk przeprowadzenie skrytego podejścia i strzelanie torpedowe do wybranych celów. Wszystko zdarzyło się, kiedy okręt zajął pozycję i przygotowywał się do wystrzelenia torpedy. Jedna z torped okazała się być zdefektowana i w czasie ładowania odpaliła jej głowica bojowa. Kadłub okrętu został uszkodzony i Kursk osunął się w głębinę. W momencie uderzenia kadłuba o dno, eksplodował cały zapas torped, który zmiął w harmonijkę kilka przedziałów okrętu wraz z tymi, którzy się w nich znajdowali.[15]  

Awaria miała szybki przebieg i jak widzimy, jej opis zmieścił się w jednym akapicie. O ileż więcej miejsca zajęło jej naświetlenie w mediach i wyjaśnienie jej przyczyny tego co zaszło.

O tym, co zaszło, poinformowano po dwóch dniach. Do tego dowództwo Floty Północnej usiłowało pomniejszyć skalę katastrofy. Mówiło się tylko o tym, że okręt podwodny Kursk legł na dnie, trwa operacja ratunkowa, z marynarzami nawiązano kontakt i na pokład podawane jest powietrze. A tak naprawdę to wszystko było wrednym kłamstwem.

v dlatego, że o tym iż okręt poszedł na dno nie wiedzieli w dowództwie przez kilka godzin. Dopiero kiedy w określonym terminie nie nawiązała łączności radiowej z dowództwem, to tam trochę się tym zaniepokoili, chociaż źródła zagraniczne już informowały o wybuchach zarejestrowanych w Morzu Barentsa.

v okrętu szukano długo i namierzono dopiero po upływie kilku dób.

v choć odnaleziono okręt, nie prowadzono ŻADNYCH prac ratowniczych. Nie było żadnych środków do przeprowadzania robót głębokościowych w rosyjskiej flocie. W tym czasie wszystko, co posiadaliśmy zostało po prostu rozsprzedane.

v nie było ŻADNEJ łączności z załogą. Hydroakustycy wprawdzie słyszeli jakieś odgłosy, ale nie mieli żadnej gwarancji, że pochodziły one z wraku okrętu i należały do innego źródła.

v nie podawano w ogóle powietrza na wrak.

Tym niemniej jeszcze przez kilka dni wciskano wszystkim ciemnotę, że podwodniacy żyją i przedsięwzięte są wszelkie środki by ich uratować. I na koniec – po upływie tygodnia wszystkich ich uznano za zmarłych.

Po upływie roku okręt został podniesiony, a marynarzy pogrzebano.

 

K-159 - na dno zamiast na żyletki…

 

K-141 nie stał się ostatnim rakietowym atomowcem, który znalazł swój koniec na dnie morza. W trzy lata później w sierpniu 2003 roku, w Morzu Barentsa w czasie holowania z bazy na miejsce utylizacji z powodu zwyczajnego niechlujstwa zatonął atomowy okręt podwodny K-159. I chociaż na jego pokładzie nie było rakiet, reaktory były wyłączone, a na pokładzie była jedynie szkieletowa załoga, to katastrofa kosztowała życie 10 ludzi. To tyle podał Aleksandr Żelezniakow. Jest jeszcze jeden dziwny wypadek.

 

Tajemnica zagłady AS-12 „Łoszarik”

 

Do tego wszystkiego należałoby dodać ostatnią katastrofę atomowego okrętu podwodnego. W roku 2019 i znów na Morzu Barentsa. W dniu 1 lipca doszło do katastrofy tajemniczego okrętu podwodnego z napędem atomowym AS-12 znanego jako Łoszarik. Nazwa stanowi zbitkę dwóch rosyjskich słów: łoszad’ (koń) i szarik (kulka). Postać z komiksu dla dzieci. AS-12 miał być nowatorską konstrukcją, z którą Flota wiązała wielkie nadzieje. Być może ma on związek z atomowym podwodnym dronem z Projektu Neptun. Przyczyną zagłady Łoszarika podobno był pożar, który wybuchł w jednym z przedziałów okrętu. Szczegóły Czytelnik znajdzie na stronach: https://wszechocean.blogspot.com/2019/07/atom-na-dnie-morza.html i https://wszechocean.blogspot.com/2019/08/katastrofa-oszarika-cd.html     

I to na razie wszystko. Trwa wojna na Ukrainie i Rosjanie ostatnio stracili konwencjonalny okręt podwodny B-237 Rostow nad Donem – na szczęście klasy Kilo z napędem diesel-elektrycznym. Na Morzu Czarnym nie ma rosyjskich atomowców z rakietami na pokładach, więc na razie nie ma poważniejszego zagrożenia z tej strony... 

 

(Fragment książki pt. „Tajny rakietnych katastrof”, wyd. Jauza-EKSMO, Moskwa 2004)

Przekład z rosyjskiego - ©R.K.Fr. Sas - Leśniakiewicz    



[1] Amerykanie stracili dwa SSN – USS Scorpion (SSN-589) w 1968 i USS Thresher (SSN-593) w 1963.

[2] Dieslowski rakietowy okręt podwodny.

[3] Okręty tego Projektu wyposażono w wyrzutnie pocisków manewrujących i dlatego przekształcono je w SSG. 

[4] Nakręcono o nim film pt. „K-19: The Widowmaker”, reż Kathryn Bigelow, USA 2002.

[5] Wrak został ostatecznie namierzony i zlokalizowany przez okręt zwiadowczy NSA i CIA USS Halibut. Stwierdzono, że rozpadł się on na trzy części leżące nieopodal siebie.

[6] Dokładnie 108 metrów.

[7] Na temat tej katastrofy powstał film pt. „Azorian – Rising of the K-129”, reż. Michael White, (USA 2010)

[8] Inne źródła podają 2 torpedy typu HWT-65.

[9] Tak naprawdę Komsomolec był okrętem zwiadu radioelektronicznego i hydroakustycznego wykonującym zadania dla Morskiej Brygady GRU.

[10] Klasa Mike obejmowała dwa takie okręty.

[11] Polski odpowiednik: komandor-podporucznik (major w wojskach lądowych).

[12] Polski odpowiednik: komandor (pułkownik w wojskach lądowych).

[13] Polski odpowiednik: starszy bosman sztabowy (starszy sierżant sztabowy wojsk lądowych).

[15] Wyjaśnienie jest całkowicie niewiarygodne – eksplozja 10-12 głowic bojowych torped musiałaby rozmieść okręt w proch i pył, tymczasem wrak był w jednym kawałku…