Aleksander Żelezniakow
W tym rozdziale
będziemy mówić o niektórych katastrofach, które zdarzyły się na morzu.
Wszystkie te incydenty mają bezpośredni związek z techniką rakietową i jej
historią, co oznacza, że nie można przejść ponad nimi do porządku i stąd nasze
zadanie – zebrać wszystko to, co dotyczy problemu awaryjności rakiet i aparatów
kosmicznych.
W II połowie XX
wieku, głębiny Wszechoceanu wprost kipiały od atomowych okrętów podwodnych z
rakietami balistycznymi na pokładach. I dzisiaj jest ich niemało, ale
nieporównywalnie z tym, co kiedyś było. Naładowane rakietami te podwodne
potwory niosły zagrożenie nie tylko potencjalnemu przeciwnikowi w przypadku
wybuchu wojny, ale i całemu zaludnieniu planety w przypadku jakiejś
nieprzewidzianej okoliczności. I od czasu do czasu coś takiego miało miejsce. A
do tego swoją skalą i możliwymi następstwami katastrofy te przyćmiewały te,
które miały miejsce na lądach.
Żeby opowiedzieć o
tych wszystkich katastrofach, potrzeba by było wiele czasu, nawet gdyby wzięto
pod uwagę tylko te, które są związane z techniką rakietową. Dlatego też
zajmiemy się tylko tymi największymi incydentami związanymi z zatonięciem bądź
uszkodzeniem atomowych rakietowych okrętów podwodnych – w nomenklaturze NATO
oznaczonych jako SSBN. Wspomnę o nich krótko w tym materiale.
Większą część
przytoczonych tutaj informacji zaczerpnąłem z książki N.G. Mormuła „Katastrofy pod wodoj”, którą można uważać za
najbardziej obiektywny zbiór faktów.
Niestety, mowa
będzie tu tylko o zagładzie radzieckich/rosyjskich SSBN. Amerykanów Pan Bóg
kocha. U nich niejednokrotnie dochodziło do kolizji z statkami handlowymi, czy
psuły się im jakieś urządzenia. Zdarzały się inne nieprzyjemności. Ale żaden
(!) z amerykańskich SSBN nie zatonął.[1] Specjalnie podkreśliłem
„rakietowy”, bowiem okręty innego typu u nich też tonęły.
Pierwsza katastrofa – S-80
Dla radzieckiej
floty podwodnej kronika katastrof zaczyna się od zaginięcia okrętu podwodnego S-80
(C-80). Ten SSB[2] zniknął w Morzu Barentsa w
dniu 27.I.1961 roku. Wraz z nim zaginęła jego załoga – wszystkiego 68
marynarzy.
Ten SSB został
zbudowany wg Projektu 613 (wg nomenklatury NATO – Whiskey). Okręty tego
typu budowano w stoczniach Leningradu, Nikołajewa, Gorkim i w Komsomolsku-na-Amurze.
Wszystkiego zbudowano ich 215 sztuk. Wiele z okrętów tego typu zostało potem
doposażonych i przebudowanych – dostosowanych do nowych rodzajów broni. I tak
np. sześć z jednej serii w tej liczbie i S-80 przekształcono w nosicieli
rakiet z Projektu 644.[3]
Od razu po
pojawieniu się informacji o zniknięciu S-80 została powołana państwowa
komisja śledcza do zbadania wszelkich okoliczności pod kierownictwem marszałka
Związku Radzieckiego K.K. Rokossowskiego,
który był w tym czasie generalnym inspektorem MON ZSRR, ale odnaleźć S-80,
jego załogi i przyczyny katastrofy nie udało się ustalić.
Sprawa rozwiązała
się sama po upływie 8 lat. Rybacy prowadzący połowy na Morzu Barentsa
niejednokrotnie meldowali o giną im sieci w pewnym rejonie zaczepiając o jakiś
obiekt. Sprawdzenie przy pomocy hydrolokatorów potwierdziło, że rzeczywiście we
wskazanym rejonie na dnie znajduje się duży metaliczny obiekt, podobny do
okrętu. Ratownicy z Floty Północnej szybko się przekonali, że ów „obiekt” jest
faktycznie okrętem podwodnym. Nurkowanie głębinowe do obiektu pozwoliło na
stwierdzenie, że na dużej głębokości leży na dnie S-80.
Operacja
podniesienia wraku skończyła się 24.VII.1969 roku. Z pokładu okrętu
ratowniczego Karpaty na wrak okrętu spuszczono specjalne „kleszcze”
specjalnego urządzenia dźwigowego. Przeniesiono go na płytsze i spokojniejsze
miejsce, a potem za pomocą prowadzonych przez nurków pontonów podnieśli na
powierzchnię. Znowu powołano państwową komisję dochodzeniową, której tym razem
przewodniczył znany podwodnik, bohater Związku Radzieckiego viceadmirał G.I. Szczedrin, która natychmiast
zaczęła dochodzić przyczyn tragedii.
A oto co się udało
ustalić w osiem lat po tragicznych wydarzeniach.
Katastrofa wydarzyła
się w nocy, o godzinie 01:20 MDT, na trawersie Teriberki k./Murmańska. Pogoda
była mroźna, nieco sztormowało. Uzupełniono zapas powietrza do osiągnięcia
wysokiego ciśnienia, okręt zanurzył się w głębinę. Jednakże na klapie
urządzenia do pobierania powietrza do diesli zamarzł lód i nie zamknęła się ona
całkiem. Do kadłuba sztywnego zaczęła się przedostawać woda zaburtowa. W
centrali mogli załatwić ten problem – wystarczyło zamknąć klapę w III
przedziale. Niestety, pomyłkowo nie dostrzegli tego… Zaburtowa woda chlusnęła
do III przedziału, a potem zaczęła przeciekać do V przedziału. Wachtowi z V
przedziału próbowali uratować okręt, ale bezskutecznie. Później znaleziono ich
razem. Jak wykazało dochodzenie, załoga spóźniła się z wyszasowaniem głównego
balastu o 30 sekund i to opóźnienie odebrało życie wszystkim.
Referat na temat
katastrofy S-80 został wygłoszony w KC KPZR. W rezultacie prac komisji
śledczej, we Flotach przeprowadzono techniczne konferencje na wszystkich
poziomach – od marynarza do admirała. Wrak zdecydowano się wydobyć, na
szczęście na jego pokładzie nie było ładunków nuklearnych.
Pechowy K-19 - podwodna
Hiroszima
W 1961 roku doszło
do awarii na pokładzie pierwszego radzieckiego SSBN K-19, w której efekcie
marynarze zaczęli nazywać go „Hiroszima”. To był pechowy okręt, typowy unlucky ship, który zaliczył wszystkie
awarie, jakie tylko były możliwe: kolizje pod i na wodzie, pożar, awaria
atomowej jednostki napędowej, awaria reaktora jądrowego, zwiększenie ciśnienia
w obiegu pierwotnym, przeniknięcie wody zaburtowej do kadłuba sztywnego… Mimo
to okręt przez 30 lat znajdował się na stanie radzieckiej floty podwodnej.
K-19 był okrętem z Projektu 658 (wg nomenklatury NATO - Hotel
I). Jego budowę zaczęto w 1958 roku w stoczni w Północnym
Przedsiębiorstwie Budowy Maszyn w Siewierodwińsku (Zakład nr 402). W
listopadzie 1960 roku został wprowadzony na stan floty. Całkowita wyporność
wynosiła 5300 ton. Załoga składała się ze 104 ludzi. Napęd atomowy. Uzbrojenie:
3 rakiety balistyczne (SLBM) R-13.
Można by
powiedzieć, że zapowiedzią nieszczęść, które spadły na K-19 był symboliczny epizod
przy wodowaniu – tradycyjna butelka szampana nie rozbiła się o kadłub okrętu za
pierwszym razem. Na dodatek jeszcze w czasie budowy K-19, w jego kadłubie
wybuchł pożar, w wyniku którego dwóch specjalistów zostało ciężko poparzonych.
Następna awaria okazała
się być niemniej poważną. W czasie prób technicznych na okręcie rozszczelnił
się pierwotny obieg reaktora. Niestety, organizacja prac była niedokładna i
ciśnieniomierze mierzące ciśnienie w obiegu były odłączone. Zanim się
zorientowano, czemu one nie działają, dali ciśnienie dwukrotnie przewyższające
normę i dopuścili do przeciążenia systemu pierwotnego obiegu. Podobne przypadki
wymagają odłączenia i sprawdzenia pierwotnego obiegu. Gdyby to zrobiono,
przywrócenie okrętu do pełnej sprawności trwałoby wiele miesięcy. Dlatego całą
awarię utajniono.
Nie oglądając się
na te wszystkie incydenty, a były jeszcze i inne poza powyżej opisanymi
zdarzeniami, okręt wprowadzono na stan Floty Północnej, a w 8 miesięcy potem
uczestniczył on w ćwiczeniach na Północnym Atlantyku. 4.VII.1961 roku, dał o
sobie znać problem z pierwotnym obiegiem reaktora przeciążonego w czasie prób
technicznych. Z powodu ostrego skoku ciśnienia wody i spadku poziomu cieczy,
uruchomił się system alarmowy reaktora. W celu schłodzenia reaktora zmontowano
naprędce improwizowane chłodzenie stosu atomowego i wejścia specjalistów do
strefy wzmożonego promieniowania. To zadanie zostało wykonane, ale jego cena
była wysoka. Ośmiu załogantów otrzymało śmiertelną dawkę radiacji i zmarli oni
w ciągu tygodnie od dnia powrotu do bazy. No, ale to było potem, bo na Atlantyku
walczyli dzielnie o ocalenie swego okrętu „nie szczędząc swego życia”.
Po naprawieniu
awarii, K-19 został z jednym pracującym reaktorem, z przedziałami
skażonymi radioaktywnymi gazami i aerozolami. Łączność z brzegiem była
niemożliwa ze względu na zniszczenie izolacji anten radiowych. Na szczęście
sygnał awaryjny został odebrany przez inne radzieckie okręty uczestniczące w
ćwiczeniach, które poszły na pomoc tonącemu okrętowi. Załoga okrętu została
ewakuowana, zaś okręt na holu doprowadzony do radzieckich brzegów. Jednak
prawda jest taka, że decyzję o holowaniu nie podjęto od razu. Kilka dni radzili
– taszczyć do bazy czy zatopić na miejscu? Oceniwszy stan okrętu i systemu
chłodzenia postanowiono zaholować okręt do domu. W końcu można było zatopić go
gdzieś po drodze. A póki istniała choćby najmniejsza szansa dostarczyć okręt do
stoczni remontowej, jeżeli nawet nie do remontu, to chociażby w celu zbadania
mechanizmów i wymontowania ich na części zamienne.
Przez sześć dni po
awarii, K-19 stał na przystani w Zapadnoj Licie. Po dezaktywacji i
prowizorycznym remoncie, okręt znów wszedł w skład Floty Północnej, żeby w
przyszłe lata pełnić swą służbę.
Żeby już całkiem
zakończyć historię „Hiroszimy” muszę wspomnieć tutaj o jeszcze jednej awarii na
jej pokładzie. Zaszła ona w 11 lat od pierwszego incydentu, ale zabrała więcej
ofiar w ludziach niż ta z 1961 roku. Zdarzyło się to 24.II.1972 roku, o
godzinie 10:23 MDT, na głębokości 120 metrów. Okręt wracał z bojowego patrolu
na Północnym Atlantyku. Do powrotu do bazy pozostało im 8 dób.
Pożar rozpoczął się
w IX przedziale. Natychmiast do przedziału zaczęto tłoczyć gaszącą ciecz z
systemu ppoż., a cały system na całym okręcie został postawiony w stan
gotowości. Jednak pożar rozprzestrzeniał się. Trzeba było opuścić IX przedział.
Okręt wynurzono. Doszło do automatycznego wyłączenia obu reaktorów. W X
przedziale zostało odciętych od reszty okrętu 12 załogantów. Przyszło im tam
czekać do dnia 18 marca! Jedyna pomoc jaką otrzymali - to było powietrze pod średnim ciśnieniem
podawane im przez inny system.
Operacja ratunkowa
tonącego po raz któryś z kolei K-19 była ogromna. W niej wzięło
udział 27 okrętów. Ze stanu załogi 52 marynarzy zostało ewakuowanych przy
pomocy kolejki linowej, a 32 helikopterami. Ale 28 podwodniaków spłonęło
żywcem. Zginęło także 2 ratowników z okrętów, które przybyły na pomoc – jeden z
krążownika Aleksandr Newskij i jeden z okrętu-bazy Magomied Gadżijew. Na K-19
do cna wypaliły się V, VIII i IX przedział.
Uszkodzony okręt
został doholowany do brzegu w dniu 2 kwietnia. No a potem był remont,
modernizacja, nowe rejsy i nowe przygody.[4]
K-129 i Operation Jennifer
Żeby nie naruszyć
chronologii w opowiadaniu o awariach i katastrofach we flocie, wrócimy do 1968
roku, kiedy to w wodach Oceanu Spokojnego zaginął jeszcze jeden radziecki SSB
bezpowrotnie stracony w lata Zimnej Wojny.
Rakietowy okręt
podwodny z napędem diesel-elektrycznym należący do Floty Pacyfiku K-129
z załogą ponad 100 marynarzy i trzema SLBM na pokładzie, wyszedł na patrol
bojowy w dniu 27.II.1968 roku, a w 10 dni później łączność radiowa z nim się
urwała. Oficjalnie na temat zniknięcia okrętu podwodnego niczego nie
powiedziano, zaś na wodach Pacyfiku rozpoczęła się największa i najtajniejsza w
historii operacja poszukiwawczo-ratownicza, w której udział wzięło dziesiątki
okrętów, statki floty handlowej i rybołówstwa, samoloty i śmigłowce. Ale mimo
tego nie udało się znaleźć ani okrętu ani okoliczności katastrofy. Informacje
na temat, co się stało z naszym okrętem podwodnym posiadali Amerykanie, ale oni
je przemilczeli. W czasie kilku lat stało się jasne, dlaczego tak robili. Nasi przeciwnicy
mieli w tym swój interes w tej sprawie. Hydroakustycy z US Navy zarejestrowali
huk spowodowany rozwaleniem kadłuba na dużej głębokości w ten dzień, kiedy ta
tragedia się wydarzyła – 8 marca. Miejsce katastrofy „zauważyły” także
amerykańskie satelity zwiadowcze.[5]
Co właściwie stało
się z K-129, tego nie udało się ustalić. Niektórzy specjaliści – szczególnie
nasi – uważają, że radziecki SSB zatonął wskutek kolizji z amerykańskim okrętem
podwodnym USS Swordfish. Być może i tak było, chociaż wielu w to wątpi.
Zdjęcia, które wykonano w 1968 roku przy pomocy kamer na głębinowych aparatach,
jasno pokazują uszkodzenia dwóch wyrzutni rakietowych. Tylko trzecia rakieta
okazała się nieuszkodzona. Tak więc stało się wiarygodne, że to rakiety stały
się przyczyną zatonięcia okrętu. A zatem udało się ustalić przyczynę tragedii,
śledztwo zamknięto, ci którzy nie zginęli na K-129 dożywają swych dni
i wszystko wróciło do normy. A teraz trzeba opisać to, co później działo się
wokół zatopionego okrętu.
Należy nadmienić,
że kiedy radzieckie służby ratownicze przerwały poszukiwania zaginionego
okrętu, US Navy i CIA przystąpiły do tajnej operacji wydobycia wraka pod
kryptonimem Jennifer, której celem
było odnalezienie i podniesienie K-129 z dna oceanu. Jej cel był
oczywistym – mieć dostęp do radzieckich rakiet balistycznych, szyfrów, kodów,
systemów łączności dowodzenia, technologii budowy korpusu sztywnego, itd. Gwoli
sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że nie była warta skórka za wyprawkę. W
momencie zagłady okrętu większość węzłów środków bojowych była zdjęta i nie
stosowana w nowych typach uzbrojenia. Co zaś tyczy szyfrów i kodów, to po
stwierdzeniu zaginięcia okrętu wszystkie one zostały zmienione w całej flocie.
Operacja Jennifer zasługuje tutaj na detaliczne opisanie,
co na Zachodzie zrobiono dwa dziesięciolecia temu. Są także publikacje po
rosyjsku. Nie takie pełne, jak w anglosaskiej literaturze, ale wystarczające by
przedstawić pewne niuanse tego wydarzenia, które ukazały się przez te lata. Dla
mnie jako technika najbardziej interesującym jest fakt zbudowania specjalnego
statku RV Glomar Explorer w celu podniesienia wraku okrętu podwodnego z
pięciokilometrowej głębiny. Większość szczegółów technicznych Czytelnik może
uzyskać czytając o operacji podniesienia wraka K-141 Kursk w 2001 roku.
Tylko, że podnoszono go z głębokości ok. 100 metrów[6] i dokonano tego z wielkim
trudem. Zaś Amerykanie zdecydowali się na podniesienie wraku z głębiny 50 razy
większej!
Zaprojektowanie i
budowa Glomar Explorera ciągnęły się przez pięć lat, zaś samo
poszukiwanie i podniesienie z dna K-129 przebiegła w 1974 roku, trwała
40 dni i kosztowała 0,5 mld US$. W
środku lata wrak został podniesiony. Prasa zagraniczna szumnie podała
informację o skutecznie zakończonej operacji podniesienia wraku radzieckiego
okrętu podwodnego. Jednakże informacje te były niejednokrotnie sprzeczne. Wedle
jednych, tuż pod powierzchnią wrak przełamał się w rufowej części, która
ponownie zatonęła. Wedle innych udało się wydobyć wszystkie trzy części wraku.[7]
Kropkę w sprawie
tragedii K-129 została postawiona w październiku 1992 roku, kiedy
dyrektor CIA – Robert Gates w czasie
spotkania z Borysem Jelcynem przekazał rosyjskiemu prezydentowi materiały
dotyczące tej dawnej katastrofy. Gates poinformował prezydenta, że we wraku
znaleziono zwłoki 6 członków załogi. Trzech z nich miało dokumenty wystawione
na nazwiska: Wiktora Łochowa, Władimira Kostiuszenko i Walentina Nosaczewa. Wszyscy oni w
chwili śmierci mieli po 20 lat. Pozostałych nie udało się zidentyfikować.
Marynarzy pochowano według naszego rytuału. Amerykanie sfilmowali ceremonię ich
pogrzebu, gdybyśmy mieli zamiar oskarżyć ich o zbezczeszczenie ich szczątków.
K-219 – ogień na pokładzie
Po tragedii K-129
na przestrzeni 18 lat radziecka flota był „zabezpieczony” przed
katastrofami. Wszystkie incydenty jakie miały wtedy miejsca choć pociągały
ofiary w ludziach, nie spowodowały straty okrętu. „błogosławiony okres”
zakończył się w październiku 1986 roku, w pięć miesięcy po katastrofie w
Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej. Wtedy to w gazetach pojawiło się
doniesienie agencji TASS:
Rankiem 3 października na
pokładzie radzieckiego rakietowego atomowego okrętu podwodnego z jądrowymi pociskami międzykontynentalnymi na pokładzie, w
rejonie oddalonym o 1000 km na północny-wschód od Bermudów, w jednym z
przedziałów wybuchł pożar. Załogi okrętu podwodnego i podeszłych mu na pomoc
radzieckich okrętów zabrały się za likwidowanie skutków pożaru. Na pokładzie
okrętu podwodnego są poszkodowani. Zginęło trzech załogantów. Komisja
specjalistów w Moskwie przeanalizowała złożoność sytuacji. Komisja doszła do
wniosku, że niebezpieczeństwo wybuchu atomowego ze strony uzbrojenia okrętu i
skażenia radioaktywnego otaczającego go środowiska nie ma.
W ciągu dwóch dni
na łamach „Prawdy” i „Izwiesti” można było przeczytać następującą kontynuację
tej historii:
W dniach 3 - 6.
października załoga naszego okrętu podwodnego i licznych radzieckich okrętów
walczyła o zabezpieczenie okrętu. Mimo tych wszystkich wysiłków, uratować się
go nie udało. 6 października o godzinie 11:03 zatonął on na dużej głębokości.
Załogę ewakuowano na towarzyszące mu okręty. Dalszych strat w ludziach, poza
tymi co zginęli 4 października, nie ma. Okoliczności, które doprowadziły do
utraty okrętu są wciąż wyjaśniane, ale bezpośrednią przyczyną jest szybkie
przedostanie się wody zaburtowej do wnętrza okrętu. Reaktor został wyłączony.
Wedle wniosku specjalistów nie ma zagrożenia wybuchem atomowym czy skażenia
środowiska.
I chociaż o awarii
okrętu podwodnego doniesiono od razu – oto co znaczy głasnost’ – to szczegóły katastrofy stały się wiadome o wiele
później.
A zdarzyło się, co następuje.
W jednej z wyrzutni rakietowych miała miejsce ucieczka utleniacza i eksplozja.
W rezultacie czego powstał pożar w IV przedziale rakietowym, i ognia nie udało
się zlokalizować. On rozprzestrzenił się na cały okręt. Część załogi przytruła
się oparami paliwa i produktami spalania. Dowódca okrętu rozkazał opuścić IV
przedział i przejść do V, zaś trzech marynarzy wyniesiono stamtąd w ciężkim
stanie i nieprzytomnych. Wkrótce oni umarli. Okręt się wynurzył i podłączono mu
energię elektryczną z drugiego generatora. Pożar w IV przedziale nie gasł, bez
względu na zalewanie wodą. Ponadto doszło do krótkiego spięcia i wyłączyła się
awaryjna ochrona prawego reaktora. Sygnalizatory na tablicy kontrolnej
wskazywały, że dwie kompensujące kratownice nie doszły do wymaganego dolnego
położenia.
Trzeba było
spróbować opuścić je ręcznie, w przeciwnym razie w każdej minucie reaktor mógł
się włączyć. Nie trzeba było czegokolwiek skomplikowanego. Wystarczyło znaleźć
miejsce, w które należało podłączyć specjalny klucz i przekręcić go do oporu.
Jednakże do przedziału trzykrotnie posyłano ekipy awaryjne – za każdym razem
one wracały z niczym. Sytuację uratował doświadczony marynarz Siergiej Preminin, który samotnie
wszedł do przedziału i wkrótce zameldował o ukończeniu pracy. Wszyscy
odetchnęli z ulgą – nic już nie zagrażało. Ale zdarzyło się nieprzewidziane –
wskutek pożaru nastąpiło rozerwanie systemu podawania powietrza pod ciśnieniem
i to powietrze dostało się do wszystkich przedziałów. Podwodniacy walczący z
pożarem od razu poczuli się tak jak w nurkującym samolocie.
Niestety, uratować
Preminina nie udało się. I tak został w przedziale, z którego nie mógł się już
wydostać. Natomiast okręt powoli, ale nieprzerwanie pogrążał się w głąb oceanu.
Załoga została wyewakuowana na inne radzieckie jednostki. Dowódca pozostał w
centrali wraz z dziewięcioma załogantami, by do końca walczyć o życie okrętu.
Jednak przyszło im opuścić okręt. K-129 zatonął i do dziś dnia leży na
dnie na pięciokilometrowej głębokości.
W celu wyjaśnienia
przyczyn katastrofy powołano specjalną komisję pod kierownictwem członka Biura
Politycznego KC KPZR – L.N. Zajkowa.
Ale jakąkolwiek byłaby praprzyczyna awarii, w dalszym ciągu i dowódca i załoga
popełnili wiele błędów, bowiem nie byli w stanie zlokalizować pożar,
dopuszczając do jego rozprzestrzenienia się i zagazowanie całego wnętrza okrętu
trującym dymem. Taki to wniosek przedstawiła na koniec komisja.
Tragedia Komsomolca
7.IV.1989 roku,
zatonął okręt podwodny K-278 Komsomolec. Na stan Floty
Wojennej ZSRR wciągnięto go w 1984 roku. Na uzbrojenie okrętu wchodziła 1
jądrowa torpeda[8],
kilka konwencjonalnych torped i uzbrojenie rakietowe. Poza tym do jego zadań
zaliczało się badanie kompleksu naukowo-technicznych i oceanograficznych
problemów.[9]
O tym okręcie –
jedynym z serii[10]
- powstały mity, choć wiele z nich nie przystawało do rzeczywistości. Ze
wszystkich legend miejskich o tym okręcie można się zgodzić tylko z jedną –
okręt ten był najgłębiej zanurzającym się na świecie. Należy doń do dziś dnia
nie pobity rekord zanurzenia – 1000 m. Eksperyment ten przeprowadzono w dniu
5.VIII.1984 roku. Jak później wspominał oficer nawigacyjny okrętu kapitan 3
rangi[11] Aleksandr Borodin – nacisk
był tak silny, że koję wygięło w łuk. Hydroakustyk, który słuchał
zanurzenia okrętu z ubezpieczającego okrętu podwodnego wspominał: Z tego wszystkiego omal nie zszarzałem na
twarzy… Było takie skrzypienie, takie zgrzytanie konstrukcji… Ale tytanowy
okręt wytrzymał i wiernie służył przez następnych pięć lat, póki nie nastąpił
ten sądny dzień.
Okręt wracał z
autonomicznego rejsu na niedużej głębokości. Na pokładzie znajdowała się druga
załoga pod dowództwem kapitana 1 rangi[12] Jewgienija Alieksiejewicza Wanina. Ojczyste brzegi były na
wyciągnięcie ręki…
Pierwszy sygnał
alarmowy odezwał się o godzinie 11:03 MDT, kiedy to na pulpicie wachtowego
mechanika pojawił się sygnał: TEMPERATURA W VII PRZEDZIALE
POWYŻEJ 70 STOPNI. Ogłoszono natychmiast alarm
przeciwawaryjny. Gorączkowo wskazywano na objęty płomieniami przedział:
„Siódemka! Siódemka!...”
Po 11 minutach od
wybuchu pożaru okręt wypłynął na powierzchnię. Podniesiono peryskop. Przez
peryskop widziano, jak para wali z rejonu VII przedziału, a
przeciwradiolokacyjne gumowe pokrycie wypuczyło się i spływa z lekkiego
tytanowego kadłuba jak pończocha.
Tymczasem ogień z
VII przedziału przeszedł do VI, a to oznaczało, że pomiędzy nimi rozszczelniła
się gródź. Ponadto kiedy okręt był w pozycji wynurzonej, pożar pojawił się w V
przedziale. Pożar uporczywie przemieszczał się z rufy na dziób, zmuszając ludzi
do cofania się krok za krokiem. O godzinie 13-tej wg czasu moskiewskiego, na
okręcie pojawiły się pierwsze ofiary: dwóch marynarzy nie udało się uratować –
lekarz stwierdza zgon miczmana[13] S. Bondarija i marynarza W.
Kulipina – obaj zatruci dymem. A po trzech godzinach stało się jasnym, że należy
natychmiast ewakuować marynarzy z pokładu okrętu.
SSGN Komsomolec
miał na swym pokładzie kapsułę ratowniczą, która mogła uratować całą załogę, w
której mogłaby ona czekać na przybycie statków i okrętów ratowniczych i dlatego
nazywano ją „Arką Noego”. Ale niestety, załoga nie zdążyła z niej skorzystać.
Kapsułę przygotował dowódca działu przeżywalności i dwóch marynarzy. Część
załogi była już na górze – na górnym pokładzie i centrali. Dowódca zszedł na
dół by zobaczyć, jak idą przygotowania. Przy szybkim wynurzaniu zamknęli górny
luk kapsuły, by nie dostała się do niej woda. Niestety, woda i tak się tam
dostała zmniejszając zapas jej pływalności. Tak więc w kapsule znalazło się
pięciu ludzi, a okręt zaczął stopniowo tonąć.
Ci wszyscy, którzy
nie dostali się do kapsuły ratunkowej, znaleźli się w lodowatej wodzie, skąd
podniesiono ich na pokład statku-bazy Aleksiej Chłobystow. Od tego czasu
żywych pozostało tylko 26 załogantów.
W sumie w
katastrofie Komsomolca zginęło 42 ludzi, z których czterech – w czasie pożaru,
a pozostali zmarli wskutek utonięcia lub wychłodzenia organizmu.
Wyznaczono komisję
do zbadania przyczyn tej katastrofy i składała się ona z 15 członków. Podstawą
jej działalności stała się rekomendacja przyjęcia pilnych czynności w czterech
aspektach:
·
Polepszenia projektowania okrętów;
·
Podwyższenia jakości techniki;
·
Polepszenia wyszkolenia załóg, i…
·
… polepszenia wyszkolenia służb
poszukiwawczo-ratowniczych i środków ratunkowych.
Zacytowałem te
cztery punkty z referatu komisji państwowej, aby zwrócić na nie uwagę
Czytelnika. Sądząc z tego wszystkiego wychodzi na to, że żaden z tych czterech
punktów w ciągu następnych lat nie był zrealizowany. No bo jak można wyjaśnić
jeszcze jedną tragedię, która wydarzyła się 12.VIII.2000 roku. Kosztowała ona
życie 118 załogantów, z których wielu można było uratować, gdyby choć ostatni punkt został potraktowany
serio.
K-141 Kursk – stalowa trumna
Katastrofa w Morzu
Barentsa wywołała w swym czasie wiele hałasu. W ciągu kilku dni z zapartym
tchem śledził ją cały świat. I tak naprawdę do końca nie udało się wyjaśnić
przyczyn katastrofy SSGN K-141 Kursk z 24 skrzydlatymi
jądrowymi pociskami rakietowymi na pokładzie. Tutaj podam Czytelnikowi tą
wersję, którą nam podsunięto.[14]
Tego fatalnego dnia
nawodne i podwodne jednostki Floty Północnej uczestniczyły w ćwiczeniach. Zadaniem
okrętu podwodnego Kursk przeprowadzenie skrytego podejścia i strzelanie
torpedowe do wybranych celów. Wszystko zdarzyło się, kiedy okręt zajął pozycję
i przygotowywał się do wystrzelenia torpedy. Jedna z torped okazała się być
zdefektowana i w czasie ładowania odpaliła jej głowica bojowa. Kadłub okrętu
został uszkodzony i Kursk osunął się w głębinę. W momencie uderzenia kadłuba o dno,
eksplodował cały zapas torped, który zmiął w harmonijkę kilka przedziałów
okrętu wraz z tymi, którzy się w nich znajdowali.[15]
Awaria miała szybki
przebieg i jak widzimy, jej opis zmieścił się w jednym akapicie. O ileż więcej
miejsca zajęło jej naświetlenie w mediach i wyjaśnienie jej przyczyny tego co
zaszło.
O tym, co zaszło,
poinformowano po dwóch dniach. Do tego dowództwo Floty Północnej usiłowało
pomniejszyć skalę katastrofy. Mówiło się tylko o tym, że okręt podwodny Kursk
legł na dnie, trwa operacja ratunkowa, z marynarzami nawiązano kontakt i na
pokład podawane jest powietrze. A tak naprawdę to wszystko było wrednym
kłamstwem.
v dlatego, że o tym iż okręt poszedł na dno nie wiedzieli w dowództwie przez kilka godzin. Dopiero kiedy w określonym
terminie nie nawiązała łączności radiowej z dowództwem, to tam trochę się tym
zaniepokoili, chociaż źródła zagraniczne już informowały o wybuchach
zarejestrowanych w Morzu Barentsa.
v okrętu szukano długo i namierzono dopiero po upływie kilku dób.
v choć odnaleziono okręt, nie prowadzono ŻADNYCH prac ratowniczych. Nie było żadnych środków do
przeprowadzania robót głębokościowych w rosyjskiej flocie. W tym czasie wszystko,
co posiadaliśmy zostało po prostu rozsprzedane.
v nie było ŻADNEJ łączności z załogą.
Hydroakustycy wprawdzie słyszeli jakieś odgłosy, ale nie mieli żadnej
gwarancji, że pochodziły one z wraku okrętu i należały do innego źródła.
v nie podawano w ogóle powietrza na wrak.
Tym niemniej
jeszcze przez kilka dni wciskano wszystkim ciemnotę, że podwodniacy żyją i
przedsięwzięte są wszelkie środki by ich uratować. I na koniec – po upływie
tygodnia wszystkich ich uznano za zmarłych.
Po upływie roku
okręt został podniesiony, a marynarzy pogrzebano.
K-159 - na dno zamiast na żyletki…
K-141 nie stał się ostatnim rakietowym atomowcem, który znalazł swój
koniec na dnie morza. W trzy lata później w sierpniu 2003 roku, w Morzu
Barentsa w czasie holowania z bazy na miejsce utylizacji z powodu zwyczajnego
niechlujstwa zatonął atomowy okręt podwodny K-159. I chociaż na jego
pokładzie nie było rakiet, reaktory były wyłączone, a na pokładzie była jedynie
szkieletowa załoga, to katastrofa kosztowała życie 10 ludzi. To tyle podał
Aleksandr Żelezniakow. Jest jeszcze jeden dziwny wypadek.
Tajemnica zagłady AS-12 „Łoszarik”
Do tego wszystkiego
należałoby dodać ostatnią katastrofę atomowego okrętu podwodnego. W roku 2019 i
znów na Morzu Barentsa. W dniu 1 lipca doszło do katastrofy tajemniczego okrętu
podwodnego z napędem atomowym AS-12 znanego jako Łoszarik.
Nazwa stanowi zbitkę dwóch rosyjskich słów: łoszad’
(koń) i szarik (kulka). Postać z
komiksu dla dzieci. AS-12 miał być nowatorską konstrukcją, z którą Flota wiązała
wielkie nadzieje. Być może ma on związek z atomowym podwodnym dronem z Projektu Neptun. Przyczyną zagłady Łoszarika
podobno był pożar, który wybuchł w jednym z przedziałów okrętu. Szczegóły
Czytelnik znajdzie na stronach: https://wszechocean.blogspot.com/2019/07/atom-na-dnie-morza.html i https://wszechocean.blogspot.com/2019/08/katastrofa-oszarika-cd.html
I to na razie
wszystko. Trwa wojna na Ukrainie i Rosjanie ostatnio stracili konwencjonalny okręt
podwodny B-237 Rostow nad Donem – na szczęście klasy Kilo z napędem diesel-elektrycznym. Na
Morzu Czarnym nie ma rosyjskich atomowców z rakietami na pokładach, więc na
razie nie ma poważniejszego zagrożenia z tej strony...
(Fragment książki pt.
„Tajny rakietnych katastrof”, wyd. Jauza-EKSMO, Moskwa 2004)
Przekład z rosyjskiego
- ©R.K.Fr. Sas - Leśniakiewicz
[1]
Amerykanie stracili dwa SSN – USS Scorpion (SSN-589) w 1968 i USS Thresher
(SSN-593) w 1963.
[2]
Dieslowski rakietowy okręt podwodny.
[3] Okręty
tego Projektu wyposażono w wyrzutnie pocisków manewrujących i dlatego
przekształcono je w SSG.
[4]
Nakręcono o nim film pt. „K-19: The Widowmaker”, reż Kathryn Bigelow, USA 2002.
[5]
Wrak został ostatecznie namierzony i zlokalizowany przez okręt zwiadowczy NSA i
CIA USS Halibut. Stwierdzono, że rozpadł się on na trzy części leżące
nieopodal siebie.
[6]
Dokładnie 108 metrów.
[7] Na temat
tej katastrofy powstał film pt. „Azorian – Rising of the K-129”, reż. Michael White, (USA 2010)
[8] Inne
źródła podają 2 torpedy typu HWT-65.
[9]
Tak naprawdę Komsomolec był okrętem zwiadu radioelektronicznego i
hydroakustycznego wykonującym zadania dla Morskiej Brygady GRU.
[10] Klasa Mike obejmowała
dwa takie okręty.
[11] Polski
odpowiednik: komandor-podporucznik (major w wojskach lądowych).
[12] Polski
odpowiednik: komandor (pułkownik w wojskach lądowych).
[13] Polski
odpowiednik: starszy bosman sztabowy (starszy sierżant sztabowy wojsk
lądowych).
[14] Zob.
także: https://wszechocean.blogspot.com/2021/11/ssgn-kursk-jednak-zderzenie.html, https://wszechocean.blogspot.com/2012/11/ssgn-k-141-kursk-w-oceanie-kamstw-1.html, https://wszechocean.blogspot.com/2016/04/pamieci-kurska.html, https://wszechocean.blogspot.com/2012/06/k-141-kursk-amerykanie-jednak-zatopili.html,
https://wszechocean.blogspot.com/2012/11/sprawa-kurska-przypomnienie-1.html, https://wszechocean.blogspot.com/2012/11/jeszcze-o-kursku-przypomnienie-tematu.html.
[15]
Wyjaśnienie jest całkowicie niewiarygodne – eksplozja 10-12 głowic bojowych
torped musiałaby rozmieść okręt w proch i pył, tymczasem wrak był w jednym
kawałku…