niedziela, 31 sierpnia 2014

Marzył o tym Juliusz Verne…


Jules Verne marzył o tym w swej kultowej powieści „Wyprawa do wnętrza Ziemi”, ale na Islandii może to wreszcie się stać. Miejscowe biura podróży oferują wycieczki w głąb wulkanów, a zaczęło się od wnętrza wulkanu Trinhnukagigur.

Turyści zaczęli dopiero przenikać do wnętrza wulkanów. Od lipca będą oni mieli ofertę dla każdego, kto zapłaci. Islandzkie biuro podróży 3H zaczął oferować tego lata fascynująca wyprawę – zejście do wygasłego wulkanu Trinhnukagigur.


Islandia słynie z wulkanów – niesławny Eyjafjallajökull pokazano we wszystkich gazetach w 2010 roku, kiedy w marcu tamtego roku wyemitowana przezeń chmura popiołów spowodowała powikłania ruchu lotniczego w Europie. Zejście do serca Thrihnukagigur jest podobno całkowicie bezpieczne. Wulkan ma trzy puste zbiorniki magmowe i to właśnie dzięki nim uzyskał swoją nazwę Trinhnukagigur, co oznacza „krater z trzema wierzchołkami”.


Wulkan ten jest wyjątkowy pod wieloma względami: w czasie ostatniej erupcji lawa spływała do wnętrza krateru, zamiast odwrotnie, więc działa tak, jak w filmie fantasy: tylko smok lub krasnoludy, próżno szukać tam człowieka… Jest to potwierdzone przez Haraldura Signurdssona, miejscowego wulkanologa: Trinhnukagigur to wyjątkowy wulkan – wygląda to tak, jakby ktoś wyciągał zatyczkę i lawa jest odprowadzana…


Turystom oferuje się niepowtarzalną okazję zwiedzenia wulkanu pomiędzy 15 czerwca a 31 lipca. Najpierw trzeba przejść przez szeroki na 4 m wylot wulkanu, a następnie zejść do komina wulkanu 120 m w dół do jednego ze zbiorników magmy. Służy do tego winda zainstalowana do krateru przez biuro podróży. Wyprawy są możliwe tylko w ciagu krótkiego islandzkiego lata, kiedy ten wulkan jest bezpiecznie dostępny. W każdym dniu mają miejsce tylko 4 zjazdy.


W dole, na dnie komory magmowej, czeka na gości coś, czego się nigdy nie zapomni. Strop znajduje się 120 m nad głowami, zaś tunel pod nogami zagłębia się na ponad 200 m. Zestalona lawa ma najdziwniejsze kolory – od czarnego poprzez czerwony do zielonego. Cały spacer trwa około 40 minut i goście w czasie wycieczki pokonują 3 km. Firma 3H oferuje to za 37.000,- ISK czyli całkiem akceptowalne 5400,- CZK (czyli ok. 819,50 PLN – przyp. tłum.) – jednak za takie doświadczenie będzie dużo ludzi płacić o wiele więcej…


Wulkan położony jest zaledwie 20 km od stolicy Reykjaviku pośrodku parku Bláfjöll. Pomysł zwiedzania przez turystów tego wulkanu wyszedł już w 2004 roku od Árni B. Stefánssona – znanego islandzkiego geologa i wspinacza. Do tego czasu zwiedzanie wulkanów było dostępne jedynie dla wąskiego grona wybranych specjalistów. Dlatego też Stefánsson założył w 2005 roku firmę, która umożliwia to niezwykłe doświadczenie innym ludziom. I chociaż jest to możliwe tylko dla ograniczonej grupy osób, bowiem Stefánsson chce, by Natura nie ucierpiała pod naporem turystów.  


   
Zdjęcia:  http://www.insidethevolcano.com - Arni B. Stefansson

Przekład z j. czeskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©


sobota, 30 sierpnia 2014

Epidemia EVD: Ebola w Afryce (5)


Bilans epidemii - 1556 osób:
Liberia - 700
Gwinea - 430
Sierra Leone - 420
Nigeria - 6

Dane wg: 
WHO
JEDYNKA Polskiego Radia
Teleexpress
WP.pl


Kosmici odwiedzali Ziemię!

Czy tak rozmawiał Mojżesz z Jahve na Górze Synaj?


Pietr Liukimson


Istnieje przekonanie, że Magów-Mędrców (zwanych u nas Królami – przyp. tłum.), którzy nawiedzili nowonarodzonego Jezusa – było trzech i nawet znane są ich imiona. Jednakże w Biblii nigdzie nie powiedziano, że było ich trzech i nie wymienia się ich z imienia. (Zob. Mt 1,1-2 – przyp. tłum.)

Wielu ufologów odnosi się do Biblii jak do źródła historycznego, świadczącego o tym, że kontakty Ludzkości z Obcym Rozumem miały miejsce już w dalekiej Przeszłości. Kosmitów nie trzeba daleko szukać – wystarczy wziąć do ręki Księgę Rodzaju (Genezis) i odszukać podanie o Synach Bożych, którzy brali za żony córki człowiecze, dzięki czemu na Ziemi pojawiła się rasa olbrzymów:
Synowie Boga, widząc, że córki człowiecze są piękne, brali je sobie za żony, wszystkie, jakie im się tylko podobały. Wtedy Bóg rzekł: «Nie może pozostawać duch mój w człowieku na zawsze, gdyż człowiek jest istotą cielesną: niechaj więc żyje tylko sto dwadzieścia lat». A w owych czasach byli na ziemi giganci; a także później, gdy synowie Boga zbliżali się do córek człowieczych, te im rodziły. Byli to więc owi mocarze, mający sławę w owych dawnych czasach. (Rdz 6, 2-4)


Mojżesz na pokładzie kosmolotu


Klasyczni komentatorzy traktują te słowa inaczej: z ich punktu widzenia pod pojęciem Synów Bożych (bardziej bliskim prawdy jest przekład „synowie silnych”) należy rozumieć albo upadłe anioły które przybrały cielesną powłokę, albo synów znacznych ludzi, którzy brali sobie dziewczyny z prostego ludu.
[Biblia Tysiąclecia komentuje to następująco: (jest to) aluzja, oparta zapewne na prastarym podaniu, nawiązuje do ujemnego wpływu małżeństw Setytów z kobietami odrzuconej linii Kainitów. Inni w „synach Bożych” upatrują mężczyzn w ogóle – przyp. tłum.]
Jednakże zawsze traktowano ów werset przede wszystkim w ufologicznym kontekście.

Samo synajskie spotkanie Mojżesza z Bogiem z tego punktu widzenia zaczyna się rozpatrywać jak kontakt Mojżesza z pozaplanetarną cywilizacją. Fakt, że ponad 600.000 Żydów jednocześnie słyszało u góry Synaj gromowy głos Stwórcy wyjaśnia się tym, że na tej górze wylądował statek kosmiczny i Przybysze transmitowali Dekalog przez potężne głośniki. No, a wstąpienie Mojżesza na górę Synaj, przebywanie na niej 40 dni – to dla takich autorów bez wątpienia opowiadanie o bezpośrednim spotkaniu i przebywaniu proroka gościnnie u Kosmitów.

Czytając znaną historię o tym, jak Najwyższy ujrzał, jak Żydzi uczynili złotego cielca i On pokazał to Mojżeszowi, trudno także nie mieć wrażenia, że wielki prorok znajdował się w tym czasie na pokładzie statku kosmicznego i jemu przy pomocy kamer obserwacyjnych pokazano na wielkim ekranie w aktualnym czasie to, co się działo u podnóża góry. No, a potem zaczyna się słynny spór Mojżesza z Bogiem…


Dwugłowiec czy Przybysz z Kosmosu?


Na tą myśl przywodzi także znane biblijne podanie, że w czasie budowy Świątyni Jerozolimskiej, królowi Salomonowi pomagał sam „król szatanów” Asmodeusz. W czasie wolnym od zajęć, jak głosi to podanie, Salomon wiódł z Asmodeuszem rozmowy na różne tematy i kiedyś zapytał, czy jest jakieś życie poza naszym światem? (Właściwie po drugiej stronie świata – przyp. tłum.) Asmodeusz odpowiedział twierdząco i nawet dostarczył królowi jednego z mieszkańców „krainy Tewel” – człowieka o dwóch głowach. Salomon przepytał gościa na temat życia w ich świecie i dowiedział się, że dwugłowi ludzie tak jak jego rodacy uprawiają ziemię i hodują bydło, wychowują dzieci i modlą się do Boga – kazał Asmodeuszowi dostarczyć go z powrotem do domu. Ale tutaj „król szatanów” przyznał się, że nie może tego zrobić, ponieważ do tego potrzebuje on „bardzo dużo sił”. W rezultacie dwugłowy człowiek pozostał i mieszkał w Jerozolimie, gdzie otrzymał on od Salomona majątek ziemski i ożenił się ze zwykłą kobietą. Z tego związku urodziło mu się siedmiu synów – sześciu zwykłych, a siódmy z dwoma głowami, jak on sam. (Zob. Wolne Media - http://wolnelektury.pl/media/book/txt/agady-talmudyczne.txt - przyp. tłum.)

Wielu badaczy Biblii skłonni są widzieć w tej legendzie jedno w wczesnych świadectwo o bliźniętach syjamskich. Ale jeżeli weźmiemy pod uwagę, że w hebrajskim słowo Tewel oznacza Wszechświat, to ufologiczna interpretacja tej historii, która sama się naprasza. A słowa Asmodeusza o tym, że dostarczenie mieszkańca Krainy Tewel z powrotem wymaga „ogromnej siły” przypominają o tym, jak wielkich energii wymagają loty kosmiczne.


Frank D. Drake i jego słynna formuła


Czy tylko nasza planeta jest zamieszkała?


No, a znane uniesienie proroka Eliasza do nieba, które wygląda tak jak jego porwanie czy wzięcie (CE-III-G lub CE4 – przyp. tłum.) przez Kosmitów, albo – na odwrót – dobrowolny odlot z Ziemi:
Podczas gdy oni szli i rozmawiali, oto [zjawił się] wóz ognisty wraz z rumakami ognistymi i rozdzielił obydwóch: a Eliasz wśród wichru wstąpił do niebios. 2 Krl 2,11.

A do tego biblijny przekaz mówi, że Eliasz-prorok – wcale nie był jedynym człowiekiem, który został wzięty „żywcem do nieba”!

No i teraz przyszedł najwyższy czas przypomnieć, że dzisiejsze zainteresowanie inno planetarnych cywilizacji ma swój początek jeszcze we wczesnych latach 60., kiedy to amerykański astronom prof. Frank Donald Drake skonstruował pierwszy na świecie radioteleskop do poszukiwania pozaziemskiego Rozumu. Poza tym stał się on autorem słynnego Równania Drake’a:

N = R* * fp * ne * fl * fi * fc * L

- zwanego także Formułą Drake’a, a z którego wynika, że tylko w naszej Galaktyce istnieje nie mniej, niż 10.000 cywilizacji. Zadano więc tedy teologom pytanie o to, jak religia odnosi się do istnienia życia poza Ziemią.

Wydawałoby się, że – wychodząc ze wszystkiego powyższego – że religijne autorytety powinny uchwycić się tego, że Biblia jest pełna dowodów na to, że Pan Bóg stworzył mnogość światów, i że my nie jesteśmy samotni we Wszechświecie. To w dużej mierze spowodowałoby wzrost popularności religii wśród szerokiej publiczności. Ale – nie! W czasie długich dyskusji, rozmyślań i sporów religijni badacze Biblii oświadczyli, że życie na Ziemi jest unikalne i żadnych rozumnych cywilizacji poza nią nie ma. Do tego oni przeprowadzili swój dowód – przede wszystkim na słowach Biblii o stworzeniu człowieka:
Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę. Po czym Bóg im błogosławił, mówiąc do nich: «Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną; abyście panowali nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi». I rzekł Bóg: «Oto wam daję wszelką roślinę przynoszącą ziarno po całej ziemi i wszelkie drzewo, którego owoc ma w sobie nasienie: dla was będą one pokarmem. A dla wszelkiego zwierzęcia polnego i dla wszelkiego ptactwa w powietrzu, i dla wszystkiego, co się porusza po ziemi i ma w sobie pierwiastek życia, będzie pokarmem wszelka trawa zielona». I stało się tak. Rdz 1,27-30.

Autorytety religijne zwróciły uwagę na to, że w tym podaniu podkreślone jest: wszystko, co żyje egzystuje jedynie na ziemi i nigdzie więcej poza nią, a co za tym idzie – żadnych cywilizacji w dalszym i bliższym kosmosie nie ma.
[Wprawdzie ostatni papieże złagodzili nieco to stanowisko, a papież Franciszek chciałby nawet ochrzcić Kosmitów – gdyby takowi się doń zgłosili w tym celu, tym niemniej nadal nie ma jasno określonego stanowiska Kościoła katolickiego i innych kościołów chrześcijańskich w tej materii – uwaga tłum.]


Czy jesteśmy sami we Wszechświecie?


Przez sześć z górą dziesięcioleci od pojawienia się Równania Drake’a, w nauce pojawiły się dwa nurty myślenia na temat istnienia cywilizacji pozaziemskich. Pierwsza grupa uczonych wciąż uważa, że takie cywilizacje istnieją, i że jest ich ogromna ilość, zbliżona do liczby podanej przez Drake’a.

Druga grupa zajmująca się poszukiwaniami planet, na których teoretycznie może istnieć życie doszła do wniosku, że przy ogromnych rozmiarach Wszechświata takich planet jest bardzo mało, jeżeli ich ilość nie wynosi po prostu zero. Rzecz w tym, że odrzucając religijną wersję stworzenia świata powinniśmy przyznać, że: do powstania życia potrzebna jest ogromna ilość przypadkowych zbieżności wielu zjawisk fizycznych.

Weźmy na przykład unikalne położenie Ziemi w Systemie Słonecznym: wystarczy niewielkie tylko zboczenie naszej planety z jej orbity i istnienie życia w formie takiej, jaką znamy stanie się niemożliwe. Podobne fakty przywiodły w rezultacie do stworzenia na podstawie Równania Drake’a teorii Donalda Brownlee’a i Petera Warda na temat tego, że istnienie planety o warunkach takich samych, jak na Ziemi należy uważać za zdarzenie unikalne i wynika z tego, że jesteśmy sami we Wszechświecie.

Chrzest Chrystusa - obraz Arenta de Geldera (1710)


Istoty z innych światów


No to w takim razie, co zrobić z wielką ilością świadków UFO, spotkań z Obcymi, porwań Ziemian…? Oczywiście takie zdarzenia od czasu do czasu mają miejsce – twierdzą teolodzy. A zatem na miejsce pytania „Czy jesteśmy sami we Wszechświecie?” prawidłowo powinno zadawać się pytanie „Czy jesteśmy sami na Ziemi?”

Przy tym oni odsyłają swoich oponentów do kabalistycznej księgi Ha-Zohar czyli Zohar - „Zohar”, zgodnie z którą Ziemia składa się z siedmiu „niebios”, „warstw” albo „światów równoległych”. Światy te – zgodnie z nią – są zamieszkałe przez istoty rozumne, ale zbudowane z bardziej subtelnych, delikatniejszych rodzajów materii. Na dodatek – jak twierdzi „Zohar” – te światy nakładają się jeden na drugi jak słoje pnia drzewa. A tam, gdzie jedna warstwa przenika się z inną, jest możliwe przejście z jednego świata do drugiego. Te istoty, które ludzie od dawna nazywali „diabłami”, „dżinnami”, „widmami”, „elfami” czy „wróżkami” – są mieszkańcami tamtych światów od czasu do czasu przenikającymi do nas. Z ludźmi zbliża Ich to, że Oni także posługują się Rozumem, rodzą się i umierają, rozmnażają się, ale ich materialna natura jest zupełnie inna. „Zohar” przekonuje nas, że słowa wypowiedziane przez Kaina po zabiciu przezeń Abla: Skoro mnie teraz wypędzasz z tej roli, i mam się ukrywać przed tobą, i być tułaczem i zbiegiem na ziemi, każdy, kto mnie spotka, będzie mógł mnie zabić!» Rdz 4,14 – należy rozumieć jako zesłanie Kaina w jeden z takich światów. W dniu dzisiejszym, jak uważają teolodzy, te Istoty mogą się nam przedstawiać jako Kosmici, a swe środki transportu z jednego świata do drugiego nazywać statkami międzyplanetarnymi.
[Na ten temat pisze ciekawie także Jan hr. Potocki w swej powieści szkatułkowej „Rękopis znaleziony w Saragossie”, gdzie barwnie opisuje on swych bohaterów kontaktujących się z Innymi Bytami spoza naszego świata przy pomocy praktyk magicznych i kabalistycznych, aliści potem zgodnie z ideałami Oświecenia, autor wyjaśnia te wszystkie rzeczy w oparciu o racjonalne myślenie – uwaga tłum.]

Na zderzeniach z takimi Istotami zostało zbudowane wiele utworów napisanych przez jednego z założycieli nurtu „metafizycznego realizmu”, laureata Nagrody Nobla Isaaka Bashevisa Singera. Syn pisarza – będący ateistą – kiedyś zapytał ojca: czy naprawdę wierzy w Ich istnienie, czy tylko Oni są mu potrzebni jako symbolika, literackie narzędzie pozwalające zajrzeć do wewnętrznego świata jego bohaterów?
- Bezwarunkowo wierzę – nastąpiła odpowiedź. – Ja często spotykałem się z takimi zjawiskami i słyszałem opowiadania o nich od całkowicie wiarygodnych i uczciwych osób. A co więcej, to że nauka do dziś dnia nie uznaje Ich istnienia, to nic nie znaczy. Ona długo nie uznawała innych zjawisk. Wierzę, że wcześniej czy później uczeni udowodnia Ich realność i wejdziemy z Nimi w otwarty kontakt, a to stanie się początkiem nowej ery w historii.


Tekst i ilustracje – „Tajny XX wieka” nr 13/2014, ss. 12-13
Przekład z j. rosyjskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©     

piątek, 29 sierpnia 2014

Spotkanie z czarnym pasterzem

Marszałek M. I. Niedielin


Wiktor Miednikow


Kiedy budowano kosmodrom w kazachskich stepach, w celu wyprowadzenia szpiegów przeciwnika w pole, w odległości 300 km odeń zbudowano jeszcze jeden kosmodrom – drewniany – w wiosce Bajkonur. Po locie J. Gagarina ta nazwa przeszła na prawdziwy kosmodrom.

Jesienią 1960 roku, w gazetach centralnych pojawiło się informacyjne oświadczenie o śmierci, w katastrofie lotniczej w dniu 24.X.1960 roku, kandydata na członka KC KPZR, deputowanego do Rady Najwyższej ZSRR, Bohatera Związku Radzieckiego, zastępcy ministra obrony ZSRR, Głównego Marszałka Artylerii i Głównodowodzącego Strategicznymi Wojskami Rakietowymi Mitrofana Iwanowicza Niedielina. Ale do tego nie powiedziano ani słowa o losie załogi i innych pasażerów. I dopiero w 30 lat po tych wydarzeniach kraj poznał prawdę o tej tragedii…


Krótka piłka do Rosji


Właśnie zakończyła się II Wojna Światowa, i rozpoczęła się ta trzecia – Zimna Wojna, którą prowadzono zupełnie innymi metodami. Dwa największe Supermocarstwa światowe – ZSRR i USA zaczęły bezprecedensowy, wyczerpujący wyścig zbrojeń, który wreszcie wygrał ten najbogatszy przeciwnik, zaś komunistyczne imperium skończyło swe istnienie.  

Ale to mogło już mieć miejsce nie w latach 90., ale już w latach 50. ubiegłego stulecia. ZSRR naruszył monopol USA na broń jądrową w dniu 29.VIII.1949 roku, kiedy na Semipałatyńskim Poligonie przeprowadzono próbę pierwszej radzieckiej bomby A. Tym niemniej Stany Zjednoczone miały pod koniec tamtego roku o wiele więcej ładunków jądrowych, niż Związek Radziecki – a dokładniej 300 : 5!

W dniu 19.XII.1949 roku, w USA zatwierdzono plan Dropshot, przewidujący atomowe bombardowania największych miast, centrów przemysłowo-badawczych i wojskowych Związku Radzieckiego. A nasz kraj nie mógł niczym odpowiedzieć na to zagrożenie. Przecież USA posiadały strategiczne bombowce B-29 Superfortess – które właśnie zrzuciły bomby A na Hiroszimę i Nagasaki, a które były wstanie dolecieć do terytorium ZSRR z baz w Turcji, Włoszech, Wielkiej Brytanii i innych krajów NATO, a później pojawiły się u nich Atlasy – międzykontynentalne rakiety balistyczne – ICBM – wystrzeliwane z tychże baz i Polarisy startujące z okrętów podwodnych. Natomiast w Związku Radzieckim strategicznych wektorów broni jądrowej mogących dosięgnąć terytorium USA – nie było.

Należało zatem w jak najkrótszych terminach zaprojektować rakiety bojowe, zdolne do rażenia celów strategicznych na terytorium nieprzyjaciela. No i radzieccy rakietowcy – uczeni i konstruktorzy – za cenę nieprawdopodobnych wysiłków zadanie to wykonali! W dniu 27.VIII.1957 roku z ultratajnego obiektu w centrum pustyni Kyzył-Kum (wskutek czego równie znanego jak kazachski Bajkonur) przeprowadzono udany start ICBM R-7. To dziecko Siergieja Pawłowicza Korolowa miało zasięg 9500 km, ale przede wszystkim ta rakieta nadawała się do lotów kosmicznych, a jako rakieta bojowa miała wiele niedostatków, z których głównym było wykorzystania jako utleniacza ciekłego tlenu. Rakietę przygotowaną do startu należało powoli tankować płynnym tlenem. Dlatego też nieopodal wyrzutni musiała znajdować się tlenownia, z której tlen do rakiety można było podwozić cysternami. To stało w jawnej sprzeczności z takimi wymogami pola walki jak gotowość bojowa i tajność. Rakiety trzeba by było długo szykować do startu, a poza tym z powodów konstrukcyjnych ich wyrzutni nie można ich było umieszczać w podziemnych silosach.


Rakieta R-16 na wyrzutni

Nasza odpowiedź Ameryce


Adekwatną przeciwwagą dla amerykańskich ICBM powinna się stać dwustopniowa rakieta R-16 opracowywana od wiosny 1959 roku w Dniepropietrowskim OKB-586, pod kierownictwem Michaiła Kuźmicza Jangieła. Jej charakterystyki w tym czasie wyglądały następująco: komponenty paliwa – bezpieczne, masa startowa – 140 t, długość – 34 m, ładunek – termojądrowa głowica (głowica H) o mocy 3-6 Mt, maksymalny zasięg – 13.000 km.

W dniu 22.II.1960 roku, została powołana przez Radę Ministrów ZSRR specjalna komisja rządowa na czele której stanął Główny Marszałek Artylerii i Głównodowodzący Strategicznych Wojsk Rakietowych M. I. Niedielin. To właśnie na jego barki złożono odpowiedzialność za przeprowadzenie testów lotniczych nowej rakiety.

A sprawy u naukowców i konstruktorów nie szły za dobrze. Prace nad nią prowadzono w ogromnym pośpiechu, ludzie pracowali non-stop, 24/7, dniem i nocą, praktycznie bez przepustek i urlopów, poganiani telefonami i „podglądaczami” z KC KPZR, MON i innych wysokich instancji. Radziecki przywódca N. S. Chruszczow chciał, żeby start R-16 został przeprowadzony w czasie kolejnej rocznicy Października. I już we wrześniu pierwszy latający model rakiety został dostarczony na poligon. I nie tylko specjalistom-rakietowcom, ale całemu personelowi poligonu, a przede wszystkim samemu marsz. Niedielinowi – człowiekowi o wybitnym umyśle i talencie organizacyjnym – stało się jasne, że ta rakieta przybyła do nich z wielkimi niedopracowaniami i jej start będzie przedwczesnym. Ale wszelkie próby marszałka zameldowania „na górę” o niegotowości R-16 do prób, rozbijały się o twardą postawę tow. Chruszczowa & Co., a którzy postawili za cel wystrzelenie tej rakiety w trzeciej dekadzie października. Tak więc uczeni stali się zakładnikami sytuacji. Pozostawało więc mieć tylko nadzieję na rosyjski łut szczęścia…


Łut szczęścia nie wypalił…


Data startu rakiety była wyznaczona na 23.X.1960 roku. W dniu 21.X rakietę ustawiono na wyrzutni i zaczęto tankowanie paliwa do jej zbiorników. I wtedy właśnie pojawił się wyciek wysokotoksycznego paliwa o intensywności 150 kropli na minutę. Pod rakietę podstawiono wielką „kuwetę” z neutralizatorem. Ale wszystkie sygnały ostrzegawcze specjalistów o niemożliwości startu były ignorowane.

A im dalej, tym było gorzej. W dniu 22.X ma miejsce przerwanie membran oddzielających bloki rakiety od silników, wskutek wysłania  samowolnego impulsu z systemu sterowania. To zamknęło łańcuch kierowania z głównego rozdzielacza samego systemu sterowania. Urządzenie to stało się nie do użytku i naprawę trzeba było robić już na przygotowanej rakiecie, co już nawet nie było błędem, ale wręcz śmiertelnie niebezpiecznym naruszeniem wszelkich zasad bezpieczeństwa. Ale udało się doprowadzić do tego, że rakieta była gotowa do startu na czas.


Nieznajomy


Zdenerwowany ciężką telefoniczną rozmową z Chruszczowem, który nie chciał niczego słyszeć o zwłoce w starcie rakiety, Niedielin długo nie mógł zasnąć. A nad ranem, w jego pokoju hotelowym pojawił się wysoki, atletycznie zbudowany człowiek w czarnym płaszczu z samodziału z owczej wełny i w czarnym kołpaku na głowie.
- Wielki wodzu – powiedział on – nie strzelaj jutro w niebo swej ognistej strzały. Poczekaj jeden księżyc (tzn. jeden miesiąc – przyp. tłum.) Teraz duchy pustyni prowadzą niebiańskie polowanie, a ty spłoszysz ich zdobycz. One spalą twoją strzałę, zginie wielu ludzi w płomieniach i także ty sam wielki wojowniku!
- Kim jesteś? Kto ciebie tu przysłał? – zapytał marszałek. – Czemu mącisz wodę? Wynoś się stąd! Nie wierzę tobie!
- Nie wierzysz? – smutno zapytał nieznajomy. – No to patrz.
I naraz obydwaj znaleźli się gdzieś pośrodku pustyni. Czarno odziany przybysz wyjął z fałdów płaszcza ogromną procę, włożył do niej duży czarny kamień – i wystrzelił go w niebo. Wyrwawszy się z procy z ogłuszającym świstem kamień znikł z oczu – i naraz z góry posypał się na nich oślepiający ognisty deszcz, który nakrył marszałka i jego tajemniczego towarzysza…

I w tej samej chwili Niedielin obudził się zlany lodowatym potem.

Nie wiem, czy Mitrofan Iwanowicz znał legendę o oguzkim Czarnym Pasterzu, który bronił swój naród przed wrogami przy pomocy wielkiej procy, z której wyrzucał on wysoko w niebo mieszek z kamieniami posmarowanymi baranim tłuszczem. Ten dziwny pocisk eksplodował i zasypywał najeźdźców ognistym deszczem jak wielki fajerwerk, spalający wojska wroga na popiół. (Jakoś dziwnie przypomina to działanie broni jądrowej, tylko skąd Oguzowie wiedzieli o niej…? Czyżby jakieś odległe echa wydarzeń opisanych w „Mahabharacie” i „Ramajanie”? – przyp. tłum.) A nawet jeżeli słyszał, to czy przypisał jakieś znaczenie swemu snowi? On jako komunista i adept przodującej uczelni matematycznej miałby ulegać jakiemuś głupiemu przesądowi?!

Nie od tego Niedielin na froncie dokazywał cudów odwagi i nie poszedł do specjalnego bunkra by obserwować start rakiety z bezpiecznej odległości, ale dlatego usiadł na krześle w odległości zaledwie 15 m od niej i nawet zapalił papierosa, chcąc pokazać innym, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa i być nie może? I nikt nie śmiał powiedzieć mu, że to co robi jest zwyczajnym naruszeniem dyscypliny i przede wszystkim przepisów BHP.


Ogniste piekło


W dniu 24.X.1960 roku, o godzinie 18:05 UZT (13:05 GMT) ogłoszono półgodzinną gotowość do odpalenia. Specjaliści z poligonu naprawiali ostatnie usterki… I naraz rozległ się huk wybuchów, wszystko dookoła zalało oślepiające światło. To właśnie miało miejsce niekontrolowane odpalenie silników marszowych II stopnia rakiety, którego gazy spalinowe przepaliły i zapaliły zbiorniki paliwowe I stopnia ICBM. Cała rakieta zaczęła się palić. Początkowo paliła się ona w położeniu pionowym, ale potem zaczęła przewracać się na bok, zaś ludzie zaczęli zeskakiwać z platform obserwacyjnych i wpadali w szalejące płomienie. Płonące sylwetki wyrywały się z szalejącego piekła płomieni, napotykały na zapory z drutu kolczastego i zastygały na niej w skurczonych pozach. Płynne komponenty paliwa nagrzane wybuchem podnosiły się w górę, tam ochładzały i spadały na ziemię kroplami stężonego kwasu azotowego, który palił wszystko, co żywe.



Katastrofa R-16

Wszyscy, którzy w tym momencie byli w pobliżu rakiety, spalili się do cna. Według oficjalnych danych, w tej straszliwej katastrofie zginęło 92 ludzi , zaś całkowita liczba rannych i poszkodowanych wyniosła od 125 do 131 osób. Tragedia ta była przemilczana aż do lat 90. XX wieku, i dopiero w czasie pierestrojki ujrzała ona światło dzienne.


Czarny dzień rakietowców


Równo po trzech latach, 23.X.1963 roku, w Bajkonurze miała miejsce jeszcze jedna katastrofa z ofiarami w ludziach, kiedy eksplodował ICBM typu R-9A. No i jak tu nie wierzyć po niej w bajki o niebieskich polowaniach duchów pustyni? 

Obelisk upamiętniający marsz. Niedielina i ofiary nieudanego eksperymentu z rakietą R-16


Tekst i ilustracje: „Tajny XX wieka” nr 13/2014, ss. 6-7
Przekład z j. rosyjskiego –Robert K. Leśniakiewicz ©

czwartek, 28 sierpnia 2014

Przeklęta broń



Arkadij Sokolnickij


To wydarzyło się w Pietrozawodsku Kamczackim w lecie 1958 roku. Byłem wtedy starszym lejtnantem i służyłem jako dowódca plutonu w Szkole Podoficerskiej 99. Korpusowej Brygady Artylerii. Wtedy na podwórzu naszego domu na ul. Pogranicznej często widziałem grupę sąsiadek ciasno otaczających Duży stół przy którym siedziała stara Cyganka. Ona przepowiadała im przyszłość przy pomocy talii starych, wytłuszczonych kart. Chociaż tą Cygankę za jej plecami nazywano wiedźmą, to kobiety zawsze zbierały się na jej wróżby i tając oddech obserwowały to co robiła.

Ja niejednokrotnie nabijałem się z sąsiadek za ich naiwność, nawoływałem do niewiary w jej przewidywania i mówiłem, że wstyd mi za nie. I oto pewnego razu straciłem cierpliwość, wkurzyłem się i podszedłem do stołu i przemieszałem rozłożone na nim karty. A potem już odchodząc nazwałem Cygankę wiedźmą i plunąłem w jej stronę. Oczy Cyganki rozbłysły strasznym ogniem.
- Będziesz miał pecha, wojaku – krzyknęła – przeklinam ciebie!
I wstawszy zaczęła wykonywać w moją stronę jakieś dziwne passy.
- Jeszcze mnie sobie przypomnisz!
- Akurat masz mnie czym postraszyć – uśmiechnąłem się – pluję na ciebie, wiedźmo!
I na pożegnanie splunąłem w jej stronę.

Mniej więcej po tygodniu od tego wydarzenia zmarł pułkownik – szef sztabu naszego korpusu. Zostałem wyznaczony na dowódcę pododdziału honorowego: powinienem z moim plutonem składającym się z 30 kursantów oddać nad grobem pułkownika trzy salwy honorowe. Kiedy już po wszystkich mowach pożegnalnych moi kursanci, ja przed podaniem komendy do salwy honorowej – ja ni z juszki ni z pietruszki przypomniałem sobie starą Cygankę z jej czarodziejskimi passami. Odegnałem wspomnienie i wydałem komendę:
- Salwą! Ognia!
Kursanci nacisnęli na spusty i… - rozległ się krótki szczęk i nic więcej. Ku ogromnemu zdumieniu wszystkich uczestników uroczystości, z 30 karabinów nie padł ani jeden strzał! Kursanci przeładowali karabiny.
- Ognia! – zakomenderowałem ponownie.
I ponownie w ciszy wszyscy usłyszeli tylko szczeknięcie uderzenia kurków w iglice.

Kiedy po raz trzeci powtórzyło się po wydaniu przeze mnie rozkazu, wściekły wyrwałem karabin najbliższemu kursantowi i spróbowałem wystrzelić samemu. Efekt był taki sam, nie padł strzał. Wyjąłem nabój. Na jego spłonce był doskonale widoczny znak po uderzeniu iglicy, a więc dlaczego nie wystrzelił?

W celu ustalenia przyczyn tego wydarzenia przybyła z Moskwy specjalna komisja. Sprawdzili karabiny – te okazały się sprawne. Jeszcze niejednokrotnie z nich strzelano. Przyczyna tego niewiarygodnego faktu stała się dla nas zagadką i taka pozostała. Tylko jak od czasu do czasu przypominałem sobie staruchę Cyganichę i myślałem:
- Czy ten zdumiewający i niewiarygodny fakt jest związany z jej przekleństwem?
Byłoby to zrozumiałym, gdyby zesłała na mnie jakąś straszliwą chorobę (ale chwała Bogu niczego takiego się nie zdarzyło). Ale związek jej klątwy z bojowym strzelaniem wydawał mi się jakimś absurdem. Dlaczego? Albo Cyganka w czymś się pomyliła, albo jej cała siła zboczyła od głównego celu?

I tak ten niewypał pożegnalnej salwy trudno nazwać czymś zwyczajnym. Uszkodzić zdalnie bojowy karabin – to jest po prostu niemożliwe. A tutaj 30 karabinów nie wystrzeliło 3 razy pod rząd! No to po prostu jest jakaś mistyka!
(A ja teraz rozumiem, dlaczego towarzyszy z NKWD i GRU tak bardzo interesowały wszelkiego rodzaju efekty PSI, które badali w swoich ultrasekretnych laboratoriach. Przecież takie coś w ich pojęciu stanowiło sabotaż groźny dla obronności państwa, ergo niebezpieczny w przypadku przejęcia techniki oddziaływania na uzbrojenie przez wroga… - uwaga tłum.)


Źródło – „Tajny XX wieka” nr 12/2014, s. 24
Przekład z j. rosyjskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©  

środa, 27 sierpnia 2014

Mordercza fala


Okręt łączności satelitarnej RV Kosmonawt Jurij Gagarin w pełnej krasie z antenami w pozycji marszowej...


Jurij Pawłowicz Sułajew[1]


W połowie lata 1988 roku, nasz okręt naukowo-badawczy RV Kosmonawt Jurij Gagarin znajdował się w środku Trójkąta Bermudzkiego. Kompleks nadawczo-odbiorczy na pokładzie naszego okrętu zapewniał łączność kosmonautów z Centrum Kierowania Lotem w czasie przelotu naszych statków kosmicznych i stacji orbitalnych nad półkulą zachodnią. W tym dniu prace związane z łącznością z kosmonautami były planowane na wieczór, więc za dnia okręt stał w dryfie, skierowany prawą burtą na południe.

Ja i mój przyjaciel po obiedzie wyszliśmy na niższy pokład na sterburcie. Była słoneczna i bezwietrzna pogoda. Błękitna gładź oceanu była równa jak stół. Poszliśmy, jak zwykle, w stronę rufy na dymka. A trzeba dodać, że w tym miejscu pokładu nie było relingu czy podwyższonych burt tylko naciągnięte liny. Były zdejmowane tylko wtedy, gdy opuszczano szalupy ratunkowe.

...i w pozycji roboczej...

Nie uszliśmy nawet kilku kroków, kiedy kątem oka zauważyłem jakiś ruch od strony oceanu. Rzuciłem tam okiem i osłupiałem. W zupełnej ciszy, w odległości jakichś 100 m od naszego okrętu, równolegle do niego podnosiła się ściana wody. Nieraz przepływaliśmy przez ten rejon Atlantyku, ale coś takiego zaobserwowaliśmy po raz pierwszy.

Fala zaczęła rosnąć w górę i przekroczyła wysokość naszego okrętu (czyli ponad 25 m – przyp. tłum.) Po zrównaniu się z oceanem na tle słońca kolor tej fali był ciemnozielony. Emanowała od niej jakaś złowieszcza siła.

Nie było już czasu na ucieczkę, ukryliśmy się tylko za załomem grodzi i w tej właśnie chwili na nasze plecy lunęły potoki wody. Zalało nas doszczętnie, woda zatkała nam usta i uszy. Rozumieliśmy tylko jedno – nie można było pozwolić fali oderwać nas od uchwytów na grodzi.

...oraz w czasie postoju w porcie

Kiedy woda zaczęła odchodzić, a my uznaliśmy, ze jesteśmy uratowani, ona pociągnęła nas za sobą za burtę i do tego z taką siłą jakby tuzin ludzi chciał nas oderwać od okrętu. Kości zatrzeszczały nam od naprężenia. Jak tylko woda odeszła, to my na czworakach popełźliśmy do włazu. Nie mieliśmy siły wstać. Odetchnęliśmy z ulgą, jak tylko zamknęliśmy za sobą właz.

Słyszałem o tym, że takie fale zatopiły niejeden statek. Sądzę, że nas uratowało tylko to, że woda wzniosła się równolegle do i niedaleko od naszego okrętu i nie zdążyła nabrać energii. Oto jaka spotkała nas przygoda z morderczą falą…


Źródło – „Tajny XX wieka” nr 12/2014, s. 25
Przekład z j. rosyjskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©
Zdjęcia z portalu English Russia - http://englishrussia.com/2013/08/11/the-sailing-laboratory-named-after-gagarin/




[1] Autor jest starszym inżynierem-kalibratorem i zamieszkuje w Moskwie. 

wtorek, 26 sierpnia 2014

Czarna chmura nad Europą


W dniu 20 marca 2010 roku, na dalekiej Islandii wybuchnął wulkan Eyjafjallajökull (Eyjafjoell).  Eyjafjallajökull to szósty pod względem wielkości lodowiec Islandii. Jego powierzchnia wynosi 107 km². Pod lodowcem znajduje się wulkan, czynny między 1821 a 1823 i wcześniej w 1612 roku. Średnica krateru wulkanu wynosi 3-4 km.


Ogień pod lodem


Pomiędzy 3 i 5 marca 2010 r. nastąpiło około 3000 słabych trzęsień ziemi z epicentrum w okolicy wulkanu. Niektóre drgania były odnotowane w pobliskich miastach. Wybuch wulkanu nastąpił 20 marca - miasta Fljótshlí? i Markarfljót zostały ewakuowane. Trzęsienie nie spowodowało ofiar w ludziach. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że była to erupcja podlodowa i masy wody zmieszanej z popiołami wulkanicznymi spłynęły w dolinę niszcząc wszystko, co stanęło jej na drodze. Islandczycy z niepokojem obserwują zwiększającą się aktywność wulkaniczną na wyspie. Teraz boją się, że po przebudzeniu się wulkanu Eyjafjallajökull może obudzić się kolejny - położony na wschód od niego potężny wulkan Katla.

Wulkan Eyjafjallajökull obudził się po 187 latach, co ludzie miejscowi uważają za najgorszy omen, bowiem dotychczas bowiem aktywność Eyjafjallajökulla poprzedzała wybuchy innego wulkanu, znacznie od niego groźniejszego - Katla. Lawa wydobywająca się z niego topi wielkie masy śniegu zalegające na górze i powoduje powodzie. Obawy są tym większe, że Katla budził się dotychczas średnio raz na pół wieku. Ostatni jego wybuch zdarzył się jednak niemal przed stu laty, w 1918 roku. Dlatego teraz służby sejsmologiczne bardzo czujnie obserwują rozwój sytuacji i przygotowują na najgorsze. Ze względu na szczególne położenie geologiczne, na granicy płyt tektonicznych, Islandię cechuje wysoka aktywność wulkaniczna. Na wyspie oraz mniejszych sąsiednich wysepkach znajduje się około 130 wulkanów, z tego 18 czynnych było w czasach historycznych, tj. od czasów zasiedlenia Islandii w 874. Szacuje się, że w ciągu ostatnich 500 lat z islandzkich wulkanów wydostała się ilość lawy równa połowie ilości lawy ze wszystkich innych erupcji w tym okresie na całym świecie. (Wikipedia)

Według belgijskiego wulkanologa Hurona Tazieffa – islandzkie wulkany należą do najbardziej niebezpiecznych w tym rejonie świata. Do najgorszych należą erupcje wulkanów takich, jak: Askja w 1875, Krakatindur w 1913, Hekla w latach 1845 i 1947, Katla w 1918, Laki (Skraptarjökull) w 1783 w czasie którego doszło do pęknięcia skorupy ziemskiej na długości 25 km, co spowodowało wylew lawy i ulot ekshalacji wulkanicznych, które spowodowały śmierć 10.000 ludzi i setek tysięcy zwierząt, Grimsvötn (Grimsvaten) w 2009 oraz Öræfajökull w latach 1727 i 1783. Do tego należy dodać spektakularny wybuch wulkanu Eldfell na wyspie Heymæy w 1973 roku oraz o dziesięć lat wcześniejszą erupcje wulkanu podmorskiego, wskutek której powstała wyspa Surtsey. (H. Tazieff – Kratery w płomieniach, Warszawa 1958)

W dniu 15 kwietnia nagłówki doniesień ze świata głosiły: Ruch lotniczy w Europie Północnej sparaliżowany przez wulkan. Chmura popiołów z islandzkiego wulkanu Eyjafjoell paraliżuje ruch lotniczy w Europie północnej, zwłaszcza w Wielkiej Brytanii i krajach skandynawskich. Niebo dla ruchu lotniczego zostało zablokowane niemal nad całą Europą!

W dniu 16 kwietnia, od godziny 10. zamknięta przestrzeń powietrzna nad całą Polską aż do dnia 19 kwietnia, kiedy to ruch lotniczy został częściowo odblokowany nad północą i centrum kraju.

Nad całą Europą było anulowanych 5000 połączeń lotniczych, a to oznaczało wielki korek powietrzny. Popiół wulkaniczny jest groźny dla silników odrzutowych i poszycia kadłubów samolotów, a ponadto może poważnie ograniczać widoczność. Tymczasem aktywność islandzkiego wulkanu Eyjafjoell nie słabnie. Kolumna dymu i popiołu, bijąca w niebo z krateru, osiąga 11 tysięcy metrów. Podobnie jak poprzedniego dnia, wiatr niesie popioły w kierunku wschodnim, w stronę kontynentu europejskiego.




Pylisty blog


A jak to wyglądało u nas? Założyłem, że pyły poniżej 6.000 m będą widoczne jako ciemne chmury, a te powyżej 11.000 m będą widoczne jako Cirrusy, które będą w stanie zmienić kolor światła słonecznego. Niestety - przeszkadza zachmurzenie...

W Jordanowie smoliście czarne chmury pojawiły się już w czwartek - 15 kwietnia, po godzinie 17-tej. Ich wygląd nie wróżył niczego dobrego. Ich kolor był czarny i były bardzo gęste. Ściemniło się tak, jak przed ciężką burzą. Nasłuchiwaliśmy pilnie, czy nie usłyszymy grzmotów, ale nie - poza normalnymi odgłosami miasta nie słychać było niczego nietypowego. Chmury przesuwały się z kierunku pn. – zach. na pd. – wsch., ale  inne chmury - już bardziej "normalne" przemieszczały się w tym samym czasie ze wschodu na zachód! Z tych czarnych chmur nawet szurnęło deszczem, ale był to w miarę czysty deszcz - woda nie była mętna, była przeźroczysta, bez smaku i zapachu. Spadło jej 12,9 l/m²/24 h. W tym dniu ciśnienie wynosiło 1006 hPa i miało tendencję wzrostową.

16 kwietnia pogoda była w miarę dobra, trochę popadało - 12,5 l/m²/24 h, ale nie zauważyliśmy żadnych sensacji, poza kilkoma pasmami chmur, które miały nietypowy kolor i kształt. Być może to właśnie były te smugi popiołów z wulkanu, ale nie jestem tego pewien. Ciśnienie atmosferyczne zaczęło rosnąć i z 1009 wzrosło do 1011 hPa.

17 kwietnia - rano znów kilka efektownych chmur o wschodzie słońca, zorza poranna normalna, w nocy słabo popadało - 4,3 mm deszczu. I jak w poprzednich przypadkach zero jakichkolwiek pyłów w wodzie. Potem dzień niemal bezchmurny z chmurami pięknej pogody - i wspaniałym słońcem! Ciśnienie atmosferyczne ustabilizowało się na  1017 hPa. Na niebie ani jednej smugi kondensacyjnej. Atmosfera przypomina oczekiwanie na chmurę radioaktywną, od której zginęli bohaterowie Ostatniego brzegu Nevila Shute'a. Czekamy na zorzę wieczorną - jeżeli pyły są w atmosferze, to powinna być taka, jak po erupcji wulkanu Kasatochi albo Kluczewskiej Sopki. Jeżeli nie - będzie normalna. Tymczasem BBC podaje, że aktywność wulkanu wzrasta, a zatem można oczekiwać wszystkiego, co najgorsze...  



Barwne chmury


Z niecierpliwością czekaliśmy na zakończenie dnia 17 kwietnia. Miałem nadzieję, że pyły w atmosferze utworzą wspaniałe efekty optyczne, jakie już kilka razy miałem okazję obserwować po wybuchu wulkanu Kasatochi na Aleutach oraz Kluczewska Sopka na Kamczatce w 2009 roku. Niestety, zawiodłem się.




Pogoda tego dnia była piękna - na niebie ani chmurki, żadnych smug kondensacyjnych od odrzutowców - zapylenie atmosfery ma także swe plusy. Jeszcze żadnego ranka nie było tak cicho o zmierzchu! Jednakże na wykonanych przeze mnie zdjęciach widać pylisty woal wokół Słońca. Był on jednakowoż zbyt nisko - na wysokości od 6 do 12 km nad Ziemią, by dać jakieś efekty. Wulkan Kasatochi czy Kluczewska Sopka wystrzeliły pyły na wysokość co najmniej 20 – 25 tys. m n.p.m. i to dopiero dało tak wspaniałe efekty barwne. W przypadku czarnej chmury nad Europą tego nie było...

Zdjęcia, które tutaj prezentuję wykonałem przy pomocy aparatu fotograficznego z włączonym filtrem wzmacniającym czerwoną część widma. Jak widać, nawet mimo tego tej czerwieni jest niewiele, co potwierdza tylko, że chmura pyłu nie wisi nad Polską zbyt wysoko. Czekamy zatem na dalszy rozwój wypadków i aktywność wulkanu Eyjafjallajökull, który może obudzić jeszcze większe zagrożenie - wulkan Katla... Liczę jednak na to, że Eyjafjallajökull działa tutaj jak wentyl bezpieczeństwa i do wybuchu Katli jednak nie dojdzie. Tym niemniej trzeba uważać - wulkany potrafią być wyjątkowo nieprzewidywalne. Jak na razie skalę erupcji Eyjafjallajökull islandzcy wulkanolodzy oceniają na 1-2°VEI.



Wstęp do końca świata?


Wydarzenia z kwietnia 2010 roku mogą stanowić przygrywkę do tego, co stanie się na północnej półkuli Ziemi po wybuchu Superwulkanu Yellowstone. Ale i nie tylko, bo Europa może ucierpieć wskutek szykującego się wybuchu Wezuwiusza, którego możliwość włoscy wulkanolodzy oceniają na BARDZO WYSOKĄ! Przypominam, że wybuch, który zniszczył Herculaneum, Pompeję i Stabiae w 79 r. miał średni indeks eksplozywności - 5°VEI. Wybuch Laki to 6°VEI podobnie jak wybuch Krakatau w 1883 roku, wybuch Tambora w 1815 po którym nastąpił tzw. „rok bez lata” to było 7°VEI. Najpotężniejszym wybuchem było wybuch Lake Toba 70.000 lat temu, którego moc wyniosła 8°VEI. Wszystkie te wybuchy poniosły za sobą poważne zaburzenia klimatyczne. Ale powróćmy do Wezuwiusza.

Poza nim istnieje jeszcze dla nas jedno zagrożenie - na dnie Morza Tyrreńskiego czai się potężna struktura wulkaniczna - podwodny wulkan Marsili, który także zaczyna przejawiać aktywność i może wybuchnąć wraz z Wezuwiuszem... Jak pokazuje przykład wulkanu Eyjafjallajökull - jego emisje wulkaniczne są w stanie zasypać ogromne obszary Europy, a przy niesprzyjającym rozkładzie pola barycznego w konfiguracji wyż nad Morzem Śródziemnym - niż nad Morzem Bałtyckim - chmury pylistej tefry zostaną przepompowane nad nasz kraj. Grozi nam w takim przypadku rok bez lata - a nawet kilka lat, w zależności od długości erupcji tych wulkanów... 

To, co się wydarzyło w Europie w ostatnich dniach można odebrać tylko jako BARDZO POWAŻNE OSTRZEŻENIE i lekcję pokory wobec Natury, która po raz kolejny pokazała nam dowody swej potęgi i naszą nicość wobec materialnych sił Wszechświata. Napisałem to wiele razy i powtórzę raz jeszcze: Przyroda będzie istniała bez nas, ale my bez Niej jesteśmy nikim. Kto tego nie zrozumie - zginie.


---oooOooo---
  

Te słowa napisałem 18.IV.2010 roku i nie straciły niczego na swej aktualności. Przez dwa następne lata czekaliśmy na spełnienie się majańskiej przepowiedni o końcu świata w dniu 21.XII.2012 roku. Oczywiście – jak każda tego rodzaju brednia zrodzona w głowie niedowarzonej, ale znajdująca posłuch u niedokształciuchów i pseudointelektualistów szukających sensacji – była ona mielona w mediach na wszystkie strony, a kiedy obudziliśmy się 23 grudnia w świecie, który nadal istniał, to bardzo szybko o niej zapomniano. Oczywiście geryliści i im podobni nabili sobie kabzy na wypocinach swego guru, bo na niczym się tak nie zarabia jak na głupocie ludzkiej, i to był jedyny plus (dla nich) tej sytuacji. Rzecz jasna kolejna grupa półmózgów szukająca sensacji od razu zaczęła doszukiwać się końca świata w kolejnym terminie i tak to się nakręca, jak zawsze jakaś niemożliwa spirala sensacji i głupoty, która napędza różne szmatławce. Nic na to nie poradzimy, bo tak było, jest i będzie.

W tym czasie miało dojść do potężnej erupcji wulkanu Katla, którą prognozowano właśnie na 2010 rok, ale jak widać Eyjafjallajökull otworzył wentyl bezpieczeństwa i do niej nie doszło.

Aktualnie zaczęła się podlodowcowa erupcja wulkanu Bárðarbunga. Pisze o niej Bart K. na swym blogu:

Czyżby zaczęło się? Erupcja wulkanu Bárðarbunga mogła się zacząć albo właśnie zaczyna się? Nadal nie mam pewności, bo wciąż brakuje wiarygodnego wizualnego potwierdzenia (np. oznak powodzi glacjalnej). Niemniej nieciekawie to wygląda, a harmoniczne drgania szaleją. Rosną. Tak intensywnego poziomu drgań nie odnotowano w trakcie erupcji Eyjafjallajökull w 2010 roku i Grimsvötn w 2011 roku (VEI = 4). Czekam na dalszy rozwój wydarzeń.

EDIT: Helikopter Straży Nabrzeżnej przeleciał nad Bárðarbunga - jego załoga nie dostrzegła żadnych oznak aktywności powierzchniowej. Prawdopodobne miejsce przyszłej erupcji - pod lodem 13 km na wschód od stożka Kistufell.

EDIT 2: Niewielka erupcja lawowa rozpoczęła się pod lodowcem Dyngjujökull na północ od Bárðarbunga (północna część lodowca Vatnajökull). Szacowana głębokość warstwy lodu w tym miejscu 150-400 metrów. Kod Czerwony Awiacji dla Bárðarbunga i okolic. Kilka minut temu miało miejsce trzęsienie ziemi o magnitudzie 4.5 (o godzinie 14.04 WEST). Park Narodowy Jökulsárgljúfur i wodospad Dettifoss są oczyszczane z turystów i zamykane. Wszystkie islandzkie lotniska są otwarte; jedynie przestrzeń powietrzna nad miejscem erupcji (część lodowca Vatnajökull) została zamknięta. Wulkanolodzy nie są w stanie przewidzieć czy erupcja przebije się przez powierzchnię lodowca.

Niektórzy naukowcy twierdzą, że wczorajsza erupcja okazała się fałszywym alarmem. Ja nie byłbym wcale taki pewien, gdyż małe erupcje podlodowcowe na Islandii zdarzają się często. Niektórych z nich nie da się łatwo zweryfikować. W każdym bądź razie Bárðarbunga nadal objęty jest czerwonym alarmem. W ciągu minionych godzin miały na nim miejsce dwa wstrząsy o magnitudach 5.3 (godzina 00:09 WEST) i 5.1 (godzina 5.33 WEST) - to najsilniejsze wstrząsy od początku sejsmicznego kryzysu. Dajka ma już szacowaną długość 30 km i zaczyna się rozciągać w kierunku wulkanu Askja.

Słynny islandzki wulkanolog i geochemik Haraldur Sigurdsson spekuluje, że erupcja będzie miała miejsce między lodowcem Dyngjujökull a kalderą Askja. Zapewne będzie to erupcja szczelinowa z fontannami lawy oraz aktywnością eksplozywną.

EDIT: 25 sierpnia. Dajka (intruzja magmy) ma już szacowaną długość 40 km, a jej wierzchołek dociera do kaldery Askja. W przypadku erupcji część z niej będzie miała miejsce na powierzchni, a nie pod lodem. Prawdopodobieństwo dużej albo bardzo dużej ryftowej erupcji szczelinowej rośnie z każdym dniem. Nie można wykluczyć erupcji w stylu Krafla (1980-84) czy Laki (1783). Od 16 sierpnia zarejestrowano ponad 8000 trzęsień ziemi. (Źródło „Wulkany świata” - http://wulkanyswiata.blogspot.com/2014/08/erupcja-bararbunga.html)


Podobne informacje podaje „Gazeta Krakowska”:


STRACH PRZED ISLANDZKIM WULKANEM

Spodziewana erupcja wulkanu Bardarbunga na Islandii może oznaczać powtórkę paraliżu lotniczego z 2010 roku, gdy odwołano 100.000 lotów.

Bardarbunga, jeden z największych wulkanów Islandii, wykazuje od pewnego czasu niepokojące oznaki zwiększonej aktywności.
Pod powłoka lodowca, gdzie zlokalizowany jest wulkan, trwa erupcja. Biuro meteorologiczne Islandii wprowadziło czerwony alert dla transportu lotniczego. […]

Według wulkanolożki Melissy Pfeffer magma z wulkanu zaczęła topić lód lodowca Vatnajokull. Nie ma pewności, kiedy - i czy – erupcja stopi pokrywę lodową o grubości 100-400 m. Jeśli tak się stanie, to w powietrze wzbije się chmura pary i popiołu. […]

Zdaniem Pfeffer, ilość popiołu, jaki przedostanie się do atmosfery, będzie zależeć od grubości pokrywy lodowej. – Im grubszy lód, tym więcej wody i silniejsza eksplozja. Od grubości olodź zależy też jak dużo popiołu przedostanie się do atmosfery podczas erupcji. Wzmożoną aktywność  obserwuje się pod lodowcem Dyngjujokull w północnej części lodowca Vatnajokull.

Na razie nie doszło do emisji popiołu, gdyż pierwszy wyrzut lawy nie przebił pokrywy lodowcowej . lód jednak szybko topnieje, stąd decyzja o wprowadzeniu zakazu ruchu lotniczego w okolicy wulkanu i podwyższeniu alertu do czerwonego.[1] Jeśli dojdzie do przebicia pokrywy lodowej, strefa zakazu lotów zostanie poszerzona.

Wszyscy obawiają się powtórki z roku, kiedy to wulkaniczne pyły zakłóciły podróż 10 mln pasażerów narażając linie lotnicze na ogromne straty. Wybuch Eyjafjallajokull poprzedziła podobna, niewielka erupcja. […]

Bardarbunga to niebezpieczny wulkan. Erupcja do jakiej doszło tam 8000 lat temu była największym wybuchem wulkanu od 10.000 lat. Wówczas wydobyło się z niego 30 km³ lawy, która pokryła 950 km² powierzchni ziemi. […]
Jonathan Leake
„Gazeta Krakowska” 25.VIII.2014 r., ss. 1 i 10


A zatem nie pozostało nam nic, poza czekaniem. Najgorszym, co może się nam zdarzyć, to powtórka z 2010 roku i nie ma co liczyć na kolejny koniec świata. Przynajmniej ze strony TEGO wulkanu. Inne ostrzeżenia przed erupcjami i supererupcjami nadal pozostają w mocy i tych należy się obawiać.   




[1] Po ujawnieniu erupcji władze Islandii od razu ogłosiły tzw. pomarańczowy alarm, czyli stan wysokiej gotowości na wypadek wybuchu tego wulkanu.