piątek, 26 marca 2021

Tajemnice Antarktydy (4)


Wszystko niby OK., ale…

 

Przyznam się, że kiedy czytałem te artykuły, to wszystko brzmiało egzotycznie i niezwykle. No bo popatrzmy: wojna w Europie się skończyła, a na Pacyfiku dogorywała. Jej mocnym zakończeniem były dwa grzyby atomowe nad Japonią. Tymczasem na Antarktydzie działy się rzeczy, które były przedłużeniem tego, co działo się także w naszym kraju… A jak twierdzimy wraz z  dr Milošem Jesenským najciekawsze rzeczy działy się pod koniec i na końcu tej wojny! To one właśnie utworzyły świat, w którym teraz żyjemy.

Pisząc naszą wspólną z dr Jesenským książkę o pozaziemskich technologiach w III Rzeszy, zwróciłem uwagę na to, że na Dolnym Śląsku toczyły się różne prace nad uzbrojeniem – m.in. bombami od A do N, samolotami i dyskoplanami, przemieszczaniem się w Czasie, itd. itp. To było w Górach Sowich, co pokazano w odcinkowym policyjnym thrillerze pt. „Znaki”. Film jak film, ale to była pierwsza próba wyeksponowania tematu nazistowskiej działalności na tym terenie w filmie fabularnym. W takim kontekście staje się jasne, że to właśnie tam Rosjanie realizowali swój wariant amerykańskiej operacji Spinacz i wywozili do ZSRR wszystko co tylko się dało. To było oczywiste – nie chcieli, by maszyny i dokumentacja wpadła w ręce Aliantów Zachodnich.

Zwróciliśmy także uwagę na to, że w czeskich Karkonoszach znajdowała się… ćwiczebna stacja polarna, w której szkolono personel do prac na Spitzbergenie. Przypomnę to Czytelnikom:

 

Preludium do takiego dziwacznego wyjaśnienia tej zagadki były - według dr. Ludviga Součka - dziwne wydarzenia na Zlatem návrši w czeskich Karkonoszach, czyli w tajemniczym łańcuchu górskim, gdzie niejednokrotnie widziano latające dyski zmierzające ku polskiej stronie granicy. Nam zaś daje do myślenia zeznanie pewnego autochtona, który twierdzi, że po czeskiej stronie Karkonoszy pojawiła się w 1939 roku grupa niemieckich ekspertów. Jej kierownikowi, dr. Herdemertenowi, tak tam się spodobało, że zajął dla swej grupy wysokogórskie schronisko „Jestrabi bouda”, a całą okolicę otoczyło wojsko, broniące dostępu obcym osobom. Ciekawe również, że samo nazwisko naukowca brzmi nie niemiecko, ale skandynawsko.

Według wspomnień okolicznych mieszkańców, dr. Herdemerten długo tam nie zabawił i wkrótce zastąpił go dr. Hans Knoespel. Jego hobby była ornitologia - miejscowi ze zdziwieniem obserwowali jak Niemcy wnosili do schroniska jakieś ptaki w klatkach, które wyglądały jak białe sokoły. Niemcy sprowadzili również i zaprzęgali do sań dziwne, kudłate psy i uczyli je ciągnąć je po śniegu.

Na wiosnę 1940 roku żołnierze odeszli, ale w zimie pojawili się znowu z ptakami, psami i sankami. I tak było do wiosny 1945 roku. Wojna się powoli kończyła i po odejściu niemieckiej jednostki pozostał w Zlatem návrši tylko niejaki Anton Pohoschaly, który przekazał bazę pododdziałowi czeskich żołnierzy, którzy tam przyjechali terenowym jeepem.

Jeszcze w kilka dziesięcioleci po wojnie na Zlatem návrši turyści mogli spotkać ślady dziwnej, niemieckiej aktywności. Dr. Soucek, który był tam pod koniec lat ’60 zidentyfikował u pewnego górala poniemiecką czapkę polarnika, które jak się okazuje były na stanie Wehrmachtu. A żeby było jeszcze ciekawiej, na czapce zachowała się celuloidowa plakietka z drobnym napisem, który można było od biedy odczytać: PO-LA-RE VER-SUCHS-STA... Brakowało kilku liter, ale to i tak pozwala odtworzyć całość, która z pewnością brzmiała: POLARE VERSUCHSTATION GOLDHOHE (polarna stacja badawcza Złoty Wierch). Złoty Wierch jest szczytem położonym pomiędzy Harrachovem a Špindlerúv Mlýnem na grzbiecie Krkonoša.

Wydaje się, że to wyjaśnia bardzo wiele, a zwłaszcza w związku ze śmiercią dr. Herdemertena, o której czescy mieszkańcy tamtych stron mętnie wspominali. Jego nazwisko było dość znane wśród niemieckich naukowców. W 1938 roku pod auspicjami i egidą Reichsmarschala Hermanna Göringa zorganizował niemiecką ekspedycję polarną do zachodniej Grenlandii. Tam studiował w Umanaku roślinność, zwierzęta i Inuitów. Zgromadził setki opisów zaobserwowanych zjawisk i po powrocie do Rzeszy otrzymał od Reichsmarschala nowe zadanie: utworzyć na terenie Rzeszy obóz treningowy dla następnych wypraw. Tam miał on pracować nad możliwością adaptacji ludzi i zwierząt do twardych, surowych warunków klimatycznych Arktyki (a w perspektywie również Antarktydy). Reszta znana - dr. Herdemartenowi bardziej spodobały się Karkonosze niż Alpy Bawarskie.

Później zastąpił go na stanowisku dr. Knoespel, który jako zoolog uczestniczył w wyprawie do Umanaku. I tak właśnie zrodził się pomysł założenia sieci stacji meteo na Grenlandii, a że Grenlandia jest „kuźnią pogody” dla całego kontynentu europejskiego, więc owe stacje pracowały przede wszystkim dla Kriegsmarine i Luftwaffe.

Pierwszą taką próbą był rejs trawlera grenlandzkiego MS Sachsen, który przez kilka miesięcy krążył między lodami Morza Grenlandzkiego i trzy razy dziennie wysyłał meldunki meteorologiczne. Po jego rejsie zakończonym sukcesem, niemieckie dowództwo zapragnęło mieć stację na stałym lądzie, co powierzono dr. Knoespelowi. Ten w ramach akcji o kryptonimie Knoespe wylądował w 1941 roku wraz z czterema ludźmi z pokładu U-Boota w zatoce Liliefjord na Szpicbergenie, ok. 1100 km na południe od Bieguna Północnego. I tym razem przedsięwzięcie absolwentów obozu treningowego w Karkonoszach uwieńczyło powodzenie, ale zakończyła je śmierć dr. Knoespela w czerwcu 1944 roku, w czasie kiedy po jego grupę przypłynął U-Boot. Doktor zginął w nieszczęśliwym wypadku podczas rozminowywania terenu wokół bazy. Rozminowywanie było w zasadzie zacieraniem śladów po prowadzonej działalności. Ale stacja na Spicbergenie przydała się raz jeszcze w grudniu 1944 roku podczas słynnej „Bitwy o wyłom” w Ardenach, gdy Niemcy wbili potężny pancerny klin swych superczołgów Königstiger pomiędzy armie Pattona i Bradley’a. Wykorzystali wtedy pogodę, którą przepowiedziano dzięki pomiarom stacji szpicbergeńskiej.

Niewiele wiemy o wojennych działaniach w Antarktyce, z wyjątkiem tego, co czytamy u Liversidhe’a w jego „The Third Front”. Podaje on tam, że Amerykanie zniszczyli jedną z wielu niemieckich stacji meteorologicznych na Grenlandii.

Wydawałoby się, że w tym miejscu kończy się historia PVG. Jednakże wciąż bez odpowiedzi pozostało niepokojące pytanie, które przedłużyło nasze poszukiwania ad fontes. O jakim schronie dla Hitlera mówił Dönitz i co to wszystko ma wspólnego z jakimś łacińskim pergaminem, Karkonoszami, Grenlandią i hitlerowskim dyskoplanem?! [1]

 

A jednak – jak widać z tych rosyjskich tekstów – ma. Tylko patrzyliśmy w złym kierunku, bo na północ – ku Grenlandii i Spitzbergenowi, gdy tymczasem należało patrzeć ku południowi: Antarktyce i Antarktydzie. To tam mogła być kryjówka Hitlera po przegranej wojnie…

A tak jeszcze à propos Hitlerów i ich ucieczki z Berlina, to oczywiście sprawa jest jasna: Hitlerowie uciekli około 20.IV.1945 roku, ale nie samolotem czy dyskoplanem – bo to było zbyt oczywiste. Uciekali tam, gdzie jeszcze uciec mogli – szybką łodzią po Sprewie, a potem Łabą do Hamburga, a stamtąd U-bootem do Ameryki Południowej.

Nie sądzę, by uciekali na Antarktydę, to było bez sensu. Cała ta gadanina Großadmirala o Bobrowej Tamie to była jedna wielka zmyłka. Sześćdziesięcioparoletni Hitler nie byłby w stanie wytrzymać ostrego antarktycznego klimatu, natomiast łagodny klimat Argentyny czy Chile doskonale mu pasował. I tam właśnie się udał wystawiając antarktyczną bazę na ciosy Amerykanów, którzy z kolei złapali haczyk z wiadomymi efektami.

Niestety, żywię brzydkie podejrzenie, że adm. Byrd po prostu opowiadał bajki o antarktycznych bitwach z nazistami i Obcymi po to, by jakoś uatrakcyjnić swe opowieści i usprawiedliwić straty, które tam poniosła jego wyprawa. Przecież w końcu chodziło o pieniądze i te rewelacje musiały się dobrze sprzedać…

Nie jest jednak wykluczone, że doszło tam do starcia z… rosyjskimi Katiuszami, które storpedowały niszczyciel z jego wyprawy. Potem sprawę wyciszono i utajniono. Historia Zimnej Wojny zna nie takie przypadki…

I jeszcze jedna dziwna – moim zdaniem – zbieżność, otóż czy nie jest to przypadek, że ekspedycja Byrda ruszyła w Antarktykę, kiedy na skandynawskim niebie pojawiły się dziwne i tajemnicze ghost rockets, zwane także w językach skandynawskich spök raketen? Jeżeli to przypadek, to bardzo dziwny. W moim opracowaniu pt. „Powojenne losy poniemieckiej Wunderwaffe” (WiS2, Warszawa 2008) napisałem, że te tajemnicze obiekty były niemieckimi pociskami odrzutowymi V-1 i MRBM V-2, które testowano nad Morzem Bałtyckim. Kto mógł tego dokonać? Tylko Rosjanie i Amerykanie. No i teraz rozumiemy, dlaczego Amerykanie tak bardzo bali się radzieckiego ataku rakietowego ze strony Bieguna Północnego! – jednocześnie zdawali sobie sprawę, że podobny atak na USA może nadejść ze strony Bieguna Południowego. Żeby to sprawdzić, należało rozejrzeć się po Antarktyce i Antarktydzie – dlatego wyruszyła tam wyprawa adm. Byrda. Rosjanie jak widać też nie zasypiali gruszek w popiele i popłynęli na Antarktydę szukać nie dyskoplanów, jakiegoś fantastycznego V-7, ale realnych wyrzutni pocisków rakietowych z głowicami A, B, C…

I jak mi się wydaje, takie jest tło tej sprawy i o to właśnie chodziło w tej grze…    

 

Zob. także:

https://wszechocean.blogspot.com/2015/05/demony-lodowych-pustkowi.html,

http://wszechocean.blogspot.com/2013/11/zbrojne-starcie-na-antarktydzie.html, 

http://wszechocean.blogspot.com/2013/03/kod-antarktydy.html,  

http://wszechocean.blogspot.com/2014/04/pusta-ziemia.html,

http://wszechocean.blogspot.com/2013/03/baza-211.html    

https://wszechocean.blogspot.com/2019/04/wewnetrzna-strona-ziemi.html

 

Źródło: „Tajny i zagadki” nr 5/2019, ss.16-21

Przekład z rosyjskiego - ©R.K.F. Leśniakiewicz



[1] M. Jesenský, R. Leśniakiewicz – „Wunderland: Pozaziemskie technologie Trzeciej Rzeszy”, wyd. polskie WiS2, Warszawa 2001.


czwartek, 25 marca 2021

Tajemnice Antarktydy (3)

 


„Katiusze” płyną na Antarktydę

 

Valdis Pejpiņš

 

W poradzieckich czasach szeroko znaną stała się historia, związana z tajną amerykańską operacją na wodach Antarktyki. Miała ona miejsce w 1947 roku pod kierownictwem adm. Richarda Byrda i nosiła kryptonim Wysoki Skok. I jej trakcie, amerykańscy wojskowi zetknęli się z przedstawicielami jakichś dziwnych, obcych sił: już to ukrytych w lodach Antarktydy niemieckich żołnierzy, już to nawet Kosmitów.

Istnieje mniej znany fakt, a mianowicie – jeszcze jesienią zwycięskiego roku 1945, ku brzegom Antarktydy zostały wysłane trzy radzieckie duże okręty podwodne typu K jak Katiusza, i one także spotkały się z czymś dziwnym i obcym.

 

Zwłoki koło bunkra

 

Dnia 4.V.1945 roku, w odległości 2 m od wejścia do Reichskanzlera Niemiec, szeregowiec z LXXIX Korpusu Strzeleckiego – Iwan Czurakow odkrył mocno spalonego trupa, który – jak ustalili to potem wywiadowcy ze SMIERSZ-a – należał do Adolfa Hitlera. W rzeczywistości były tam dwa trupy – razem z Führerem leżało także silnie nadpalone ciało Ewy Braun. W przekonaniu, że były to zwłoki Hitlerów przekonał funkcjonariuszy SMIESZ-u pracownik ochrony sztabu Hitlera – Harry Mengeshausen, który poprosił o przesłuchanie go jako świadka na okoliczność śmierci dyktatora.

Wedle jego zeznań, jeszcze rano 30.IV.1945 roku pojawiła się pogłoska, że Hitler i Ewa Braun popełnili samobójstwo w bunkrze. Około godziny 11-tej, adiutanci Führera – Günsche i Linge wynieśli z bunkra ich trupy, oblali benzyną z dwóch 12-litrowych kanistrów a potem podpalili. Kiedy ogień zgasł, z bunkra wyszło jeszcze jakichś dwóch nieznanych mu ludzi i przenieśli trupy do niewielkiego krateru po pocisku, gdzie potem znalazł je szer. Iwan Czurakow.

Mengeshausen w czasie czterech przesłuchań twierdził, że ledwie rozpoznał w tych trupach Hitlera i Ewy Braun, ale nie przeczyło to danym z sądowo-medycznego dochodzenia przeprowadzonego przez radzieckich lekarzy wojskowych. Trup Hitlera na ten przykład miał roztrzaskaną czaszkę, zaś części twarzoczaszki po prostu brakowało. Jednakże na horyzoncie pojawił się cały szereg świadków – w postaci Ketty Heuseman, asystentki hitlerowskiego doktora Blaschke, dzięki którym udało się zidentyfikować zwłoki na podstawie kart dentystycznych. Dzięki tym wszystkim „aktywnie współpracującymi” ze śledczymi Niemcom, udało się dojść do prawdy i zameldować. Na samą wierchuszkę, do Józefa Wissarionowicza Stalina poszła sążnista relacja, że trup Hitlera został znaleziony i rozpoznany. Na blankiecie telegramu, w którym radzieckiemu liderowi doniesiono o samobójstwie Führera i Ewy Hitler née Braun, zostawił on tylko dekretację: Doigrał się, podlec.

 

Misja tow. Mierkułowa

 

Czaszki samobójców polecono przewieźć do Moskwy i wystawić na widok publiczny w Muzeum Sił Zbrojnych. I naraz za jakiś czas zaczęły pokazywać się dowody, które sugerowały to, że zwłoki Hitlerów podrzucono, a oni sami uciekli z Berlina. Do Niemiec na inspekcję udał się komisarz bezpieczeństwa państwowego ZSRR – Wsiewołod Nikołajewicz Mierkułow – syn rosyjskiego szlachcica i gruzińskiej szlachcianki, zdolny polityk i człowiek z najbliższego kręgu Ławrientija Pawłowicza Berii, pisarz i dramaturg. I oto on w czasie czerwca i lipca 1945 roku zdołał zebrać zeznania, które wskazywały niejednoznacznie, że Hitler nie tylko nie skończył z sobą, ale wyglądały zgoła jeszcze bardziej sensacyjnie.

W jego referacie zaznaczono np. to, w czasie oględzin znalezionego 4 maja trupa, ten silnie spalony mężczyzna miał tylko jedno jądro, w tym czasie jak dr Werner Haase nieco przed tym niczego takiego nie stwierdził – u Hitlera wszystko było w porządku z jego przydatkami. Ustalono także, że na rozkaz Hitlera na początku kwietnia została oczyszczona główna ulica Berlina – Unter den Linden i ścięto wierzchołki drzew by mogły tam startować i lądować samoloty. Ponadto po dniu 20.IV.1945 roku nikt z obsługi nie widział w świetle dziennym, a jedynie w kiepskim oświetleniu w bunkrze. Okazało się też, że na rozkaz nie wiadomo, gdzie przebywającego Martina Bormanna, zostały wyłączone elektryczne lampy i zastąpiono je naftowymi.  Wyszły na jaw jeszcze inne interesujące fakty. Okazało się, że pewnego wieczoru, po 20 kwietnia, Hitler najprawdopodobniej opuścił Berlin małym samolotem, który wystartował właśnie z oczyszczonej Unter den Linden.

Natomiast najdziwniejszymi były dane o tym, gdzie mógł się ukryć Führer. 11.VI.1945 roku, pracownicy SMIERSZ-u znaleźli w budynku sztabu OKM – Oberkommando der Marine - podwodne mapy batymetryczne dla dowódców U-bootów, które wchodziły w skład specjalnego „Konwoju Führera”. Z map tych wynikało, że okręty podwodne z „Konwoju Führera” w pewnym miejscu odległym o 20 km od wybrzeża Ziemi Królowej Maud wchodziły w przejście pod lodami Antarktydy i wpływały na szlak wiodący do wnętrza Ziemi, gdzie istnieją także takie morza i oceany, wyspy i kontynenty. Na mapach zostało także oznaczone miasto Nowy Berlin.

W referacie Mierkułowa, którego pełny tekst znajduje się w książce gen. Leonida Pwaszowa pt. „Przewrócony świat”, mówiło się o tym, że w posiadaniu niemieckich uczonych z Ahnenerbe znajdowały się stare tybetańskie manuskrypty. W nich mówiło się o tajemnicach o tajemnicach współczesnej cywilizacji, o stworzeniu świata i człowieka 350 mln lat temu i o cywilizacjach, które istniały na naszej planecie w tym czasie. Autentyczność niemieckich map dla przepływu okrętów podwodnych u komisarza bezpieczeństwa ZSRR nie wywoływała żadnych wątpliwości: okoliczności związane z badaniami tego zagadnienia przez niemieckich uczonych i służby SS wyglądały wiarygodnie i potwierdzały znajdujące się w posiadaniu NKWD materiały z lat 1938-1940. Prawdopodobieństwo, że Hitlerowie ukryli się gdzieś w podziemiach Antarktydy było zatem bardzo wysokie.

 

U brzegów południowego kontynentu

 

Mapy, które znalazły się w rękach radzieckich służb, trzeba było jeszcze przeczytać i to się udało. W dniu 22.IX.1945 roku, kontrwywiadowcy ze SMIERSZ-u zatrzymali adiutanta dowódcy 21. Flotylli U-bootwaffe wchodzącej w skład „Konwoju Führera” – Kapitänleutnanta Wernera Brauna. Już w czasie wstępnego przesłuchania on oświadczył, że ma on informacje o operacjach U-bootwaffe w Antarktyce. Przewieziono go do Moskwy i dzięki jego danym radzieckie dowództwo zaczęło szybko przygotowywać operację przeniknięcia pod Antarktydę. Już 18 października ludowy komisarz Sił Morskich ZSRR, adm. Nikołaj Gierasimowicz Kuzniecow napisał do Mierkułowa, że może wysłać w wody Antarktyki trzy podwodne krążowniki: K-51, K-53 i K-56.

Te Katiusze uzbrojono w specjalnie zmodyfikowane torpedy i bomby głębinowe, zamontowano im najnowocześniejszą aparaturę nawigacyjną, a załogi składały się z najbardziej doświadczonych podwodniaków. Sprawa była tajna i o wyprawie wiedział wąski krąg dowództwa Floty i kierujący ekspedycją pracownicy NKWD.

W listopadzie 1945 roku, flotylla okrętów podwodnych wyruszyła ku brzegom Lodowego Kontynentu – do brzegów Ziemi Królowej Maud. Większą część podróży Katiusze przebyły w pozycji nawodnej. Kiedy osiągnęły wyznaczony punkt – S 68° - E 001° - podwodny krążownik K-56 zanurzył się. Na głębokości 100 m jego sonary odnotowały ruch wokół okrętu około 10 podwodnych celów, które dzisiaj określa się jako USO czyli Nieznane Obiekty Podwodne. One swobodnie manewrowały i do tego poruszały się z prędkością 66 kts/~122 km/h, co trzykrotnie przekraczało prędkość poruszania się Katiusz w wynurzeniu. Pod wodą wynosiła ona maksymalnie 10 kts/~18,5 km/h. Ja potem referował to w KC KPZR tow. Mierkułow – z takimi zjawiskami radzieccy podwodniacy zetknęli się już wcześniej. Mowa była o nieznanej morskiej technice Kriegsmarine. Atakować torpedami te USO ze względu na ich prędkość i możliwości manewrowe było bez sensu. Przyszło zatem wycofać się. Wejście do Nowego Berlina, gdzie prawdopodobnie znajdował się tam Hitler było ochraniane i to bardzo skutecznie. Tylko nie wiadomo przez kogo…

Po powrocie do domu, od wszystkich uczestników wyprawy i jej obsługi wzięto podpisane lojalki o zachowaniu milczenia. Do końca życia. Służbom pozostawało tylko badanie rezultatów antarktycznej działalności Niemców nie we wewnętrznej powierzchni Ziemi, ale na „naszej” stronie – mając nadzieję na znalezienie odpowiedzi na „wewnętrzne zagadnienie” Pustej Ziemi. Cały czas trwała operacja specjalna GRU Sztabu Generalnego i kontrwywiadu SMIERSZ, w trakcie której na całym szeregu wysp Pacyfiku i Atlantyku znaleziono wiele niemieckich kolonii. Mierkułow wciąż miał nadzieję na pomoc w rozwiązaniu antarktycznych zagadek ze strony Anglików i Amerykanów, ale ci byli wciąż niedogadanymi, tak jak w przypadku tajemniczego przelotu Rudolfa Hessa z Niemiec do Wielkiej Brytanii, 10.V.1941 roku. Oni – jak widać – postanowili rozwiązywać antarktyczne zagadki całkowicie samodzielnie.

Rzeczywiście, w styczniu 1947 roku, w kierunku Ziemi Królowej Maud popłynęła amerykańska wyprawa pod dowództwem adm. Richarda Byrda. A z czym się tam zetknęli Yankesi – to już doskonale wiecie.

 

CDN.                        

środa, 24 marca 2021

Tajemnice Antarktydy (2)

 


Starcie na Antarktydzie

 

Dr n. hist. Wasilij Micurow

 

Dnia 1.II.1947 roku, ekspedycja po0d kierownictwem kadm. Richarda Byrda wylądowała na Antarktydzie w rejonie Ziemi Królowej Maud i zabrała się za badanie terenów przylegających do oceanu. Badania te obliczono na 6-8 miesięcy. Ale już pod koniec lutego wszystkie prace zostały przerwane, a ekspedycja powróciła do USA.

 

Pomysł ekspedycji

 

Idea takiej naukowo-wojskowej ekspedycji narodziła się jesienią 1945 roku. Podwodniacy z załóg internowanych w Argentynie hitlerowskich U-bootów zeznali amerykańskim służbom z OSS (protoplasta CIA), że przed końcem II Wojny Światowej brali udział w budowie jakiejś tajnej nazistowskiej bazy na Antarktydzie.

Amerykanie potraktowali te rewelacje całkiem serio. Zdecydowali oni wysłać na poszukiwania tej bazy cała eskadrę dowodzoną przez najbardziej doświadczonego w tym czasie badacza polarnego – adm. Byrda.

Adm. Richard Byrd doskonale znał Antarktydę i Antarktykę. W 1929 roku, ekspedycja pod jego kierownictwem założyła w Zatoce Wielorybiej bazę-stację Little America. W 1929 roku on wraz ze swym partnerem dokonał przelotu ponad Biegunem Południowym. W latach 1939-1941 przedsięwziął on ekspedycję na zachód i południe Antarktydy: w rejon Bariery Rossa, Ziemi Mary Byrd, Ziemi Grahama i Półwyspu Edwarda VII. A kiedy rozpoczęła się II Wojna Światowa, Byrd dowodził tzw. Grenlandzkim Patrolem i walczył z nazistami w Arktyce.

 

Adm. Byrd znów na Antarktydzie

 

Pod koniec 1946 roku, admirała postawiono na czele nowej wojskowo-naukowej ekspedycji na Antarktydę. Amerykańska US Navy odetaszowała do niej znaczne siły: lotniskowiec, 13 krążowników i niszczycieli, lodołamacz, ponad 20 samolotów i śmigłowców oraz niemal 5000 ludzi do obsługi tychże.

W ciągu miesiąca uczestnikom ekspedycji udało się wykonać ok. 50.000 zdjęć, nanieść na mapę kilka dotąd nie znanych górskich plateau i zbudować nową stację polarną. Jeden z niszczycieli przeprowadził ćwiczebny atak torpedowy na nagromadzenia torosów lodowych. I naraz Amerykanów zaatakowano… przy pomocy aparatów przypominających latające talerze. Wtedy jeszcze nie istniał termin je opisujący…

Byrd jakoby zameldował przez radio, że po krótkiej walce nieznany przeciwnik wysłał parlamentarzystów. Było to dwóch młodych ludzi, wysokich, jasnoskórych i niebieskookich, ubranych w uniformy ze skóry i futra. Jeden z nich łamaną angielszczyzną zażądał od Amerykanów by ci wynieśli się stamtąd w ciągu kilku godzin.

 

Tragiczne starcie

 

Byrd odrzucił te żądania. Potem parlamentarzyści oddalili się w stronę śnieżnego grzbietu i jakby rozpuścili się w powietrzu. A po godzinie czy dwóch na krążowniki i niszczyciele zwaliła się nawała artyleryjskiego ognia. Po 15 minutach zaczął się atak z powietrza. Prędkość latających pojazdów przeciwnika była tak duża, że Amerykanie, którzy prowadzili ogień plot., udawało się tylko nie dopuszczanie ich w pobliże okrętów.

Uczestnik ekspedycji John Sunderson wiele lat później oświadczył:

- One wyskakiwały spod wody jak szalone z taką prędkością i latały pomiędzy topami masztów, że pęd zrywał anteny. Kilka Corsairów zdołało wystartować z USS Casablanca, ale po starciu z tymi dziwnymi aparatami latającymi one wyglądały na uszkodzone. Nie mrugnąłem nawet okiem, jak dwa Corsairy trafione jakimiś promieniami, wystrzelonymi z przednich części latających talerzy zaryły, się w wodę obok okrętów… Te obiekty nie wydawały ani jednego dźwięku, latały bezgłośnie pomiędzy okrętami jak jakieś szatańskie, granatowo-czarne jaskółki z krwawoczerwonymi dziobami i plujące śmiercionośnym ogniem.  Naraz USS Mardock, który znajdował się od nas w odległości 10 kabli (ok. 2 km) wybuchł jaskrawym płomieniem i zaczął tonąć. Z innych okrętów ruszyły łodzie ratunkowe. Kiedy wreszcie przyleciały nasze myśliwce, to niczego nie można było zrobić. Ten cały koszmar trwał 20 minut. Kiedy latające talerze znowu wpadły do wody, zaczęliśmy podliczać straty. Były straszne…

Do końca tego tragicznego dnia zginęło około 400 Amerykanów, zestrzelono nam 20 samolotów i śmigłowców, uszkodzono jeden krążownik i dwa niszczyciele. Straty byłyby jeszcze większe, ale nastąpiła noc. Adm. Byrd w tych warunkach przyjął jedyne możliwe rozwiązanie – przerwać operację i całą eskadrą wracać do domu.

Ufolodzy dzisiaj są przekonani, że w tym sektorze Antarktydy znajdują się bazy Przybyszów z Kosmosu. To mają być bazy tych, którzy kierowali latającymi spodkami. I Obcy tak właśnie zareagowali na przybycie nieproszonych gości. Jednocześnie takie same latające aparaty z taką właśnie groźną bronią mieli i Niemcy. Takich wojskowych po kapitulacji Niemiec w 1945 roku na Antarktydzie już nie było. Oni rozbiegli się po całym świecie, a najwięcej z nich było w Argentynie.

Kiedy amerykańska eskadra dobiła wreszcie do ojczystych brzegów, zameldowano o tym, co się działo na Antarktydzie, o losach ekspedycji, to wszystkich jej uczestników: oficerów i marynarzy odizolowano. Na wolności pozostał tylko adm. Byrd, ale i jemu zabroniono spotykać się z dziennikarzami, przeto zaczął pisać swe wspomnienia o tym okresie swego życia. Wydać się ich nie udało, jednak te memuary dostały się w „wysokie sfery”. Byrd został przeniesiony „pod kapelusz”, poza tym uznano go za psychicznie chorego. Swe ostatnie lata admirał spędził właściwie w areszcie domowym, z nikim się nie kontaktował, nawet ze swoimi podwładnymi. Zmarł on w 1957 roku. Tego znakomitego polarnika już nikt nie wspomniał…

 

Nowa ekspedycja

 

Należy dodać, że w 1947 roku, wyższe amerykańskie kierownictwo ustosunkowało się do referatu adm. Byrda z należytą uwagą, a potem w 1948 roku do tego regionu Antarktydy wysłano 39. Grupę Operacyjną US Navy. Była ona wyposażona w najnowocześniejszy sprzęty radiolokacyjny i wzmocniona przez jednostkę piechoty morskiej - USMC. Bez dwóch zdań, Amerykanie mieli zamiar wziąć odwet za porażkę adm. Byrda. Ale do spotkania z nim nie doszło, chociaż przeszukano helikopterami ogromny szmat terenu.

Nowej ekspedycji udało się zlokalizować i zbadać jedynie lodowe jaskinie na brzegu. Wyniki okazały się być skromnymi. Budowlane i mieszkalne śmieci, zniszczone falochrony, sprzęt do robót górniczych. Nosiły one oznaczenia „Wykonano w Niemczech”. Dziwnym było to, że nie znaleziono ani jednej łuski od naboju do niemieckiej broni z czasów II Wojny Światowej.

To, że Niemcy spędzili tu niejeden rok było poza jakąkolwiek wątpliwością. Ale kiedy oni zniknęli z Lodowego Kontynentu? Gdzie są mityczne podziemne fabryki produkujący cudowne bronie? Amerykanie natknęli się tylko na wpółrozwalone baraki. Admirał Gerald Catcham nie spotkał tam nikogo poza pingwinami i rozkazał wracać do domu…

Do dziś dnia o ekspedycji adm. Byrda z lat 1946-1947 niewiele wiadomo. Wszelkie dane o przebywaniu grupy wojskowych i naukowców na Ziemi Królowej Maud na początku 1947 roku są nadal utajnione. Najprędzej uczestnicy ekspedycji spotkali się tam z Obcymi, a wszystkie materiały związane z Nimi do dnia dzisiejszego są w USA pod gryfem tajności.

 

CDN.      

wtorek, 23 marca 2021

Tajemnice Antarktydy (1)

 


Antarktyda: Ostatnia przystań III Rzeszy

 

Nikołaj Michajłow

 

Antarktydę często nazywają głównym zapasem Ludzkości. To właśnie tutaj – pod wielometrową warstwą lodu – znajduje się ogromna ilość pożytecznych kopalin, w tym ropy naftowej i gazu ziemnego. Rządy wiodących państw świata nie szczędzą sił i środków, aby zakotwiczyć się na Lodowym Kontynencie. Ale badacze Antarktydy spotykają się z jakimiś dziwnymi zjawiskami. Wielu uczonych jest przekonanych: tajemnice tej ziemi mogą zmienić naszą wiedzę o otaczającym nas świecie i historii.

 

U-booty z „Konwoju Führera”

 

Spośród antarktycznych badań, szczególne miejsce zajmuje amerykańska ekspedycja pod dowództwem kontradmirała Richarda Byrda nazwana Wysokim Skokiem – z ang.: High Jump i przeprowadzona w latach 1946-1947. Ona nie była szczególnie interesującą pod względem naukowym, tym niemniej była ona wyjątkowo zagadkową.

Ekspedycja ta była obliczona na rok, została nieoczekiwanie skrócona o całe 5 miesięcy. Wszystkie zebrane przez nią materiały zostały utajnione do dziś dnia. I tylko na podstawie poszlak można spróbować domyślić się prawdy – i to nie całej!

Prawdę powiedziawszy, opowiadanie o niej należałoby zacząć od wcześniejszych wydarzeń. W 1945 roku – 10 czerwca i 17 sierpnia – władzom Argentyny poddały się dwa niemieckie U-booty. Pierwszym z nich był U-530 z załogą 16 podwodniaków dowodzonych przez W. Bernharda. Marynarze zeznali, że przedtem dopłynęli do brzegów Antarktydy i zbudowali tam lodową jaskinię, w której złożyli jakieś skrzynie – najprawdopodobniej jakieś bardzo ważne dokumenty III Rzeszy i wiele rzeczy należących do Hitlera. Operacja ta nosiła kryptonim Walküre-2.

Drugim U-bootem był U-977, którym dowodził H. Scheffer, powtórzył rejs poprzedniego – i wedle słów jego załogi – przewiózł do Argentyny prochy Adolfa Hitlera i Ewy Braun-Hitler.

W 1983 roku, specjaliści przejęli poufny list Scheffera do Bernharda w którym pisał, że chce opublikować swe pamiętniki. W liście była prośba, by tego nie robił oraz niedwuznaczne upomnienie, że wszyscy marynarze przysięgali chronić te tajemnice.

Wiadomo, że jeszcze w 1938 roku hitlerowcy zainteresowali się Antarktydą, gdzie skierowali dwie ekspedycje w latach 1938-1939. Zbadane terytorium otrzymało nazwę Nowa Szwabia i uznano ją za terytorium Trzeciej Rzeszy. W 1943 roku Großadmiral Karl Dönitz oświadczył:

- Niemiecka U-bootwaffe jest dumna z tego, że na drugim końcu świata zbudowała dla Führera niezdobytą twierdzę.

Może to oznaczać, że w 1943 roku na Antarktydzie została zbudowana tajna niemiecka baza.[1] Do transportu ładunków do niej wykorzystywano U-booty z eskadry Konwój Führera. Wedle niektórych świadectw, pod koniec wojny w porcie w Kiel te okręty podwodne zostały pozbawione broni torpedowej, a załadowano kontenerami z rozlicznymi ładunkami. Te U-booty przyjęły na pokłady także pasażerów, których twarze zasłaniały chirurgiczne maseczki.

Marynarze z U-bootów, które poddały się Argentyńczykom zeznali, że w czasie wojny przewiozły setki specjalistów od budowy obiektów wojskowych i kilka tysięcy więźniów nazistowskich koncentraków. Dostarczono tam także wielkie zapasy paliwa i żywności.[2]

 

Dziwna ekspedycja naukowa

 

Rzecz jasna, taka informacja nie mogła pozostać niezauważona przez dowództwo US Navy. Do brzegów Lodowego Kontynentu skierowano eskadrę okrętów US Navy, dowodzoną przez znanego polarnika kadm. Richarda Byrda (od 1926 roku szczycił się tym, że był pierwszym lotnikiem nad Biegunem Północnym).  

Według oficjalnej wersji, ekspedycją trudno było nazwać naukową – była ona finansowana i zorganizowana przez US Navy. W jej składzie znajdowało się 13 okrętów i kilkanaście samolotów. Jej celem było zbudowanie naukowej stacji badawczej na Antarktydzie. Ale w sumie wzięło w niej udział 4600 osób, z czego tylko 25 było naukowcami.

Operacja zaczęła się w dniu 26.VIII.1946 roku, a zakończyła się pod koniec lutego 1947 roku. Wszystkie dokumenty z tej wyprawy zostały od razu utajnione - i do dziś dnia trzyma się je w archiwach USA bez prawa do publikowania!

 

Latające dyski

 

Tym niemniej liczne świadectwa na temat nieudanej ekspedycji przedostały się do prasy. Przede wszystkim, że nie udało się ukryć, że eskadra wróciła do USA w zmniejszonym stanie. Utracono jeden okręt i 13 samolotów oraz zginęło 68 ludzi.

Co też stało się takiego na Antarktydzie na początku 1947 roku? Amerykańskie gazety oznajmiły: Eskadra pod dowództwem kadm. Richarda Byrda otrzymała rozkaz znaleźć i zniszczyć możliwą bazę nazistów. Ale wojenna wyprawa omal nie zakończyła się zagładą Amerykanów. Na podejściu do Ziemi Królowej Maud okręty zostały zaatakowane przez dziwne aparaty latające w kształcie dysków. Walka trwała około 20 minut – po których jeden z amerykańskich okrętów poszedł na dno, a wiele samolotów zestrzelono.

Po kilku latach, jeden z pilotów – D. Sunderson udzielił wywiadu czasopismu „Kreis”. Lotnik twierdził, że dyskokształtne aparaty latające przelatywały pomiędzy masztami okrętów z takimi prędkościami, że strumienie powietrza zrywały anteny. A do tego zupełnie bezgłośnie. Kilka amerykańskich myśliwców zostało zniszczonych promieniami, które emitowały te latające talerze. Takimi też promieniami został podpalony jeden niszczyciel, w rezultacie czego okręty poszedł na dno.

Latające dyski znikły tak szybko, jak się pojawiły niespodziewanie. Amerykanie zrozumieli, że dano im do zrozumienia iż są tu nieproszonymi gośćmi i kolejny atak będzie śmiertelny dla całej eskadry. O incydencie zawiadomiono radiowo Waszyngton. I stamtąd nadszedł rozkaz: Zachować ciszę radiową, wracać z powrotem do Stanów bez jakichkolwiek prób założenia antarktycznej bazy wojskowej.

 

Fabryki wewnątrz lodów?

 

Skąd na Antarktydzie mogły się znaleźć takie latające maszyny?  Sam kadm. Byrd niejednokrotnie twierdził, że zostały one wybudowane w tajnych niemieckich lotniczych fabrykach ukrytych w antarktycznych lodach.

Wkrótce po śmierci Byrda w 1957 roku, zostały udostępnione niektóre stronice z dziennika admirała. Wynika z nich, że po tym strasznym ataku na wyprawę, poleciał on na zwiad lodowy – i latające spodki zmusiły jego samolot do lądowania. Po lądowaniu podszedł do niego niebieskooki blondyni w łamanej angielszczyźnie zażądał przerwania ekspedycji. Według zapisków Byrda, człowiek ten był Niemcem z takiej właśnie nazistowskiej kolonii na Antarktydzie.

Czy tak być mogło w rzeczy samej? Według tego, co wiemy teraz to tak. Rosyjscy badacze: S. Kriwosziejew i G. Sanin piszą o tym, że niemiecka aktywność na Antarktydzie była znana radzieckiemu wywiadowi. Istotnie – istnieje notatka służbowa z dnia 10.I.1939 roku, w której pierwszemu zastępcy narodowego komisarza NKWD W. Mierkułowowi meldują właśnie o tym. Nieznany wywiadowca informuje o tym, że według jego obserwacji partia niemieckich specjalistów pracuje na Antarktydzie. Z innych dokumentów, które znajdują się w dyspozycji historyków wynika, że w 1940 roku na Antarktydzie na osobisty rozkaz Führera zaczęto budowę dwóch tajnych baz. One były przede wszystkim kryjówką dla uciekinierów z Europy i zarazem były poligonami dla przyszłościowych technologii.

Historycy wyliczyli, że pod koniec wojny na terytoriach zajętych przez III Rzeszę znajdowało się co najmniej 600 podziemnych fabryk i laboratoriów. A to oznaczało, że Niemcy mieli wielkie doświadczenie w ich budowaniu.

Jest zrozumiałe, że proces stworzenia podobnej bażyna Antarktydzie wymagał ogromnej ilości zasobów, ale w jej istnieniu nie byłoby niczego dziwnego czy niezwykłego.

W opublikowanej w 1969 roku książce ministra przemysłu i uzbrojenia III Rzeszy Alberta Speera okazuje się, że pierwsza demonstracja dyskokształtnego aparatu latającego typu Sack AS-6 miała miejsce jeszcze w 1939 roku, a do 1944 roku był on już gotowy do produkcji seryjnej. Tym sposobem techniczna możliwość dysponowania latającymi spodkami przez nazistów także, bezsprzecznie, była.

 

Tajne spotkanie

 

Amerykańscy dziennikarze piszą, że 10.III.1947 roku, Richarda Byrda przyjął ówczesny prezydent USA – Harry Truman. Spotkanie to było absolutnie tajne i tym niemniej, po wielu latach jego treść stało się wiadome prasie.

Byrd przekazał Trumanowi dokument do rządu USA i zatytułowany „Zamiar współpracy”. Pod nim znajdował się podpis M. Hartmanna, który przedstawiał się jako człowiek odpowiadającym za działalność naukowo-badawczą na Nowej Szwabii i jej praktyczne zastosowania.

Na prawdziwość swych słów, Hartmann sprzedał im dokumentację techniczną ich nowszego modelu latającego talerza. Dziennikarze twierdzili, że wręczono je Byrdowi w czasie spotkania z tajemniczym niebieskookim blondynem.

Czy było tak naprawdę, czy mamy do czynienia z kolejną kaczką dziennikarską? Dowodem wprost na potwierdzenie tego może być fakt, że w tym właśnie czasie w USA nastąpił boom na konstruowanie latających aparatów w kształcie dysku. Prace nad nimi ciągnęły się już od lat 30-tych i są związane z nazwiskiem znanego konstruktora lotniczego Heinricha Zimmermanna. Aparat o nazwie Latający Naleśnik zaliczył swój pierwszy lot w 1942 roku, ale był bardzo niestabilnym i miał fatalne właściwości lotne. Po 1947 roku był on w stanie polecieć zupełnie dobrze i wykonać poprawnie pionowy start, a w miejsce spalinowych zamontowano mu silniki odrzutowe, w rezultacie czego ów dyskoidalny samolot był w stanie osiągnąć w locie poziomym prędkość 3000 km/h. Na podstawie tej maszyny skonstruowano wiele wersji takich latających aparatów.

Oczywiście jest to tylko jedna z wielu możliwych wersji – nawet dostatecznie logiczna. Antarktyczna wyprawa High Jump do dziś dnia wywołuje całą masę pytań, i nie postawiono kropki na końcu tej historii…

 

CDN.    



[1] Chodzi o tzw. Biberdamm – Bobrową Tamę, której lokalizacja nie jest znana do dziś dnia. Wraz z dr. Milošem Jesenským w naszej wspólnej pracy „Wunderland: Pozaziemskie technologie Trzeciej Rzeszy” (WiS-2, Warszawa 2001) założyliśmy, że znajduje się ona w rejonie Ziemi Peary’ego na Grenlandii – czego zresztą też nie potwierdzono.

[2] Więźniów być może dostarczono statkami transportowymi, bowiem trudno jest przypuścić, żeby U-booty zajmowały się ich transportem ze względu na ich niewielką pojemność.

poniedziałek, 22 marca 2021

Dzień Bałtyku

 


Stanisław Bednarz

 

Dziś dzień Bałtyku to m.in. i nasze morze. Różności o Bałtyku. Dwa razy wrzucaliśmy obrączki. Zawsze mięliśmy skrawki od 1945 mamy ponad 500 km wybrzeża, ale obecnie nie mamy floty.

Morze typowo śródlądowe pow. 377 tys. km². Gdy kapitanowie łodzi podwodnych  wpływali z oceanu do Bałtyku mówili że wpływają do talerza rosołu z kluskami. Te kluski to wyspy. Wymienię 3  największe: Gotlandia, Saarema i Olandia. Jest i tysiące malutkich jak wyspy Alandzkie i szkiery koło Sztokholmu. Posiada 4 wielkie zatoki: Botnicka, Fińska, Ryska, Gdańska. Posiada trzy głębie: Botnicką - 294 m, Gotlandzką (Jama Landsort) - 459 m,  Gdańska - 118 m, są i wypłycania zwane ławicami.  Licząc od zachodu, są to ławice Arkońska, Orla, Odrzańska, Słupska.

Ze względu na niskie zasolenie Bałtyk zalicza się do półsłonych. Średnie zasolenie wynosi ok. 7‰. W Kattegacie i Skagerraku wynosi ok. 20‰, przy polskich wybrzeżach ok. 7‰, w Zatoce Puckiej 6,2‰, , w Zatoce Fińskiej i Botnickiej spada do 2‰.




Wpływa około 250 rzek, z których największe to: Wisła, Odra, Newa,  niosą zanieczyszczenia i powodują eutrofizację.

Szacuje się, że w rejonie całego Bałtyku leży 8 tysięcy wraków. Minimum 100 z nich to tak zwane wraki, w których mogą znajdować się znaczne ilości paliwa. Na naszych wodach terytorialnych znajduje się około 400   wraków. Z wraku statku MS Stuttgart zatopionego w 1943 roku w Zatoce Puckiej stopniowy wyciek paliwa rozpoczął się już w 1999 roku. Z badań z 2015 roku wynika, że obszar skażenia wyciekiem przez 16 lat powiększył się do 415 tys. Na mocy konferencji poczdamskiej broń chemiczną z Niemiec  zatopiono  w  Bałtyku: w Głębi Gotlandzkiej, Głębi Bornholmskiej. Zatopionych zostać mogło od 6000 do 13.000 ton BŚT.

Typowa wysokość fali wynosi 5 m. Najsilniejsze falowania wywołane są przez niże baryczne, z zachodu. Morze jest najbardziej burzliwe w styczniu, najspokojniejsze w czerwcu. Na polskim wybrzeżu Bałtyku rocznie notuje się 20–25 dni sztormowych. Bałtyckie sztormy są niebezpieczne dla żeglugi statków. W ostatnich latach podczas sztormu zatonęły 3 duże promy: 14 stycznia 1993 polski MF Jan Heweliusz, 28 września 1994 estoński MF Estonia, a 1 listopada 2006 szwedzki MS Finnbirch.

Od roku 1900 południowy Bałtyk nie zamarzł ani razu, natomiast często pojawia się kra, zwłaszcza w pobliżu Zatoki Meklemburskiej. W roku  1947, 1987 ok. 96% powierzchni Bałtyku zajmowała kra, ale nie tworzyła jednolitej pokrywy, po której można by przemieszczać się saniami. Stały lód pojawił się wówczas, tak jak podczas innych mroźnych zim, jedynie w wąskim przybrzeżnym pasie zatok Botnickiej i Fińskiej, zaś na całej rozciągłości polskiego wybrzeża obserwowano gęstą krę. Luźna kra u zachodnich wybrzeży Polski, na odcinku od Świnoujścia do Kołobrzegu, pojawiła się również w lutym 2010. Wtedy pole lodowe rozciągało się po horyzont.









W małej epoce lodowej XVI-XIX w Bałtyk jak notują kroniki zamarzał. Ale istnienie karczm na Bałtyku jest podważane. Z tego powodu około 1/4 dna Bałtyku jest w strefie beztlenowej, gdzie wydziela się  siarkowodór. Wlewy oceaniczne życiodajne są coraz rzadsze.  Ryby i inne organizmy są połowę mniejsze niż w Morzu Północnym. Z kryzysów rybołówstwa trzeba odnotować skarlenie i znaczne zmniejszenie populacji dorsza.

Bursztyn bałtycki to najbardziej ceniona odmiana bursztynu ze względu na łatwość obróbki mechanicznej.

Morze jest młode. Utworzyło się około 12 tysięcy lat temu z wód topniejącego lodowca, a jego poziom był 20 m wyższy od poziomu oceanu. Nadmiar wód słodkich spływał prawdopodobnie w kierunku do Morza Białego. Około 10 tysięcy lat temu został  przełamany pomost lądowy i rwąca rzeka wód bałtyckich ruszyła na zachód, aż do wyrównania poziomu z oceanem i zaczęła napływać słona woda oceaniczna.

Ten zbiornik morski, nazwano Morzem Yoldiowym od małża Yoldia  Arctica. Około 9 tysiąca lat temu lodowiec niemal całkowicie stopniał i uwolniony od ogromnego ciężaru ląd obecnej Skandynawii zaczął się podnosić. W efekcie nastąpiło odcięcie Bałtyku od wód oceanicznych i przekształcenie Morza Yoldiowego w wysłodzone jezioro. Szczególnie licznie występował wówczas ślimak przytulik – Ancylus fluviatilis, od którego nazwano powstały zbiornik Jeziorem Ancylusowym. Wskutek podniesienia się poziomu oceanu, około 7 tysięcy lat temu, nastąpiło połączenie Jeziora Ancylusowego z Morzem Północnym przez Cieśniny Duńskie. Napływ wód oceanicznych spowodował przekształcenie Bałtyku w zbiornik słonawowodny, Dominującym gatunkiem był ślimak – Littorina littorea i nazwano go Morzem Litorynowym. Z końcem okresu litorynowego (ok.3 tys. lat temu) nastąpiło ponowne podniesienie się dna w cieśninach duńskich. Spowodowało to słabszy dopływ wód oceanicznych i obniżenie zasolenia Bałtyku. Powstało morze słonawe zwane Mya, od dominującego gatunku małża małgiew piaskołaz – Mya arenaria.

Szanujmy nasze morze!

niedziela, 21 marca 2021

Jeszcze o tajemnicach ‘Oumuamua

 

Rekonstrukcja pierwotnego wyglądu obiektu 1I/2017 U1/'Oumuamua

Pochodzenie i tożsamość obiektu pozasłonecznego ‘Oumuamua, który przeleciał obok Ziemi w 2017 r., do dzisiaj pozostawała tajemnicą.

Obiekt nazwany 1I/’Oumuamua (lub po prostu: ‘Oumuamua) podróżował po trajektorii, która zdecydowanie sugerowała, że pochodzi z innego systemu gwiezdnego. Naukowcy jednak cały czas spierają się, czym tak naprawdę jest ‘Oumuamua. Zachowanie obiektu nie pasowało ani do asteroidy, ani do komety, a Avi Loeb z Uniwersytetu Harvarda twierdził wręcz, że jest to statek kosmiczny wysłany przez cywilizację pozaziemską.

Dwie prace nowo opublikowane w czasopiśmie „American Geophysical Union” przedstawiają inną teorię – ‘Oumuamua to odłamek maleńkiej planety z innego układu gwiezdnego.

- Prawdopodobnie rozwiązaliśmy zagadkę czym jest ‘Oumuamua i możemy ją zidentyfikować jako fragment „egzoplutona”, planety podobnej do Plutona w innym układzie planetarnym - powiedział Steven Desch, astrofizyk z Uniwersytetu Stanowego Arizony.

 

Zespół Descha uważa, że pół miliarda lat temu jakiś obiekt kosmiczny uderzył w macierzystą planetę ‘Oumuamua. To wysłało ‘Oumuamua w kierunku Układu Słonecznego. Ich zdaniem, gdy tylko zbliżyła się do Słońca, ‘Oumuamua przyspieszyła, ponieważ światło słoneczne odparowało jej lodową skorupę. Komety poruszają się według podobnego schematu, znanego jako „efekt rakiety”.

Ponieważ skład ‘Oumuamua jest nieznany, naukowcy obliczyli, jakie rodzaje lodu uległyby sublimacji (zmianie ze stanu stałego w gazowy) w tempie, które mogłoby odpowiadać za efekt rakiety ‘Oumuamua. Doszli do wniosku, że obiekt jest prawdopodobnie wykonany z lodu azotowego, tak jak powierzchnia Plutona i księżyca Neptuna - Trytona.

W miarę zbliżania się do Układu Słonecznego - a więc i do Słońca – ‘Oumuamua zaczęła zrzucać z siebie zamrożone warstwy azotu. Obiekt wszedł do naszego układu planetarnego w 1995 roku, choć wtedy nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, a następnie stracił 95 proc. swojej masy.

Zanim astronomowie dowiedzieli się o istnieniu ‘Oumuamua w 2017 roku, już oddalała się ona od Ziemi z prędkością 315.431 km/h czyli 87,61972 km/s. Mieli więc tylko kilka tygodni na zbadanie tego dziwnego obiektu wielkości wieżowca.

 

Kilka teleskopów na Ziemi i jeden teleskop kosmiczny dokonały obserwacji, gdy obiekt odleciał, ale astronomowie nie byli w stanie zbadać go w całości. ‘Oumuamua znajduje się obecnie zbyt daleko i jest zbyt niewyraźna, aby można było ją dalej obserwować za pomocą istniejących technologii.

Ograniczony charakter zebranych informacji pozostawił naukowcom pole do snucia domysłów na temat tego, czym może być obiekt i skąd pochodzi. ‘Oumuamua została początkowo zaklasyfikowana jako kometa, ale nie wyglądała na zbudowaną z lodu i nie emitowała gazów, jak kometa.

Prędkości i trajektorii ‘Oumuamua nie można było wyjaśnić samą grawitacją, co sugerowało, że nie jest to asteroida. Kształt i profil obiektu - ma ok. 400 m długości, ale tylko 34,75 metra szerokości - nie pasuje do żadnej zaobserwowanej wcześniej komety czy asteroidy.

 

Według autorów nowego badania, skład ‘Oumuamua z zamrożonego azotu może wyjaśnić ten kształt.

- W miarę jak zewnętrzne warstwy azotowego lodu odparowywały, kształt ciała stawał się coraz bardziej spłaszczony, podobnie jak to ma miejsce w przypadku kostki mydła, gdy zewnętrzne warstwy ulegają starciu podczas używania - powiedział Alan Jackson, współautor badania.

Można zatem z dużą dozą pewności powiedzieć, że tajemnica obiektu ‘Oumuamua została rozwiązana.

 

‘Oumuamua. Już wiemy, skąd może pochodzić „kosmiczna osobliwość”, która nas odwiedziła w 2017 roku

 

Jan Sochaczewski: ‘Oumuamua to kawałek planety „wrzucony” do Układu Słonecznego na skutek potężnej katastrofy gdzieś bardzo daleko stąd, twierdzą autorzy nowego badania analizującego pochodzenia międzygwiezdnego podróżnika.

Podłużna skała o nazwie oznaczającej z hawajskiego „posłańca” to pierwsze, jakie udało się zaobserwować, pozasłoneczne ciało niebieskie – czyli pochodzące spoza naszego Układu Słonecznego.  Informacja o odkryciu nietypowej asteroidy w kształcie cygara, zelektryzowały świat w październiku 2017 roku.  Początkowo uważano, że jest to kometa, ale po tygodniu obserwacji obiekt został sklasyfikowany jako planetoida. Z kolejnych szczegółowych obserwacji oraz obliczeń (poczynionych w czerwcu 2018 roku) wynikło, że obiekt wykazuje niegrawitacyjne przyspieszenie, które można wyjaśnić wyrzucaniem gazu lub pyłu, a własności fizyczne jego powierzchni przypominają tę z jąder kometarnych. Dlatego ‘Oumuamuę przeklasyfikowano na kometę.

Profesor astronomii z Uniwersytetu Harvarda Avi Loeb jeszcze rok temu przekonywał, że skała to nie skała a kawałek zaawansowanej technologii stworzonej przez odległą obcą cywilizację. Nietypowa budowa, wyjątkowa jasność oraz zdolność do przyspieszenia rozbudziły ciekawość wielu naukowców, wśród nich też prof. Loeba. Jego zdaniem w 2017 roku odwiedzili nas kosmici. Cztery lata po odnotowaniu obecności przybysza z innego układu gwiezdnego mamy kolejne wytłumaczenie.

‘Oumuamua to najpewniej fragment egzoplanety przypominającej naszego Plutona (tak, wiemy, od 15 lat Pluton nie jest już oficjalnie 9. planetą Układu Słonecznego) krążącej po obrzeżach innego układu gwiezdnego. Dowodzą tego autorzy dwóch analiz opublikowanych w tym samym numerze czasopisma „JGR Planets” (pierwszy, drugi)

- Do tej pory nie mieliśmy żadnej możliwości by stwierdzić, czy inne układy gwiezdne mają swoje +plutoidy+. Ale teraz mamy. Kawałek jednej z nich przeleciał koło Ziemi – wyjaśnia Steven Desch, astrofizyk Arizona State University i jeden z dwóch autorów nowego badania „posłańca”.

Dla Descha i jego kolegi astrofizyka Alana Jacksona niezwykłe cechy ‘Oumuamua sugerują, że jest zbudowany ze stałego azotu. Zupełnie jak powierzchnia Plutona.

- Najpewniej jakieś pół miliarda lat temu oderwało go z jakiejś egzoplanety uderzenie innego obiektu i wyrzuciło z rodzimego układu gwiezdnego. ‘Oumuamua nie zaczynała podróży jako taki podłużny gładki obiekt, tylko wytopiła się do takiego kształtu mijając Słońce, tracąc szacunkowo 95 proc. swojej masy. Jak kostka mydła przez długie używanie – Jackson wyjaśnia w informacji prasowej.

Dlaczego to jednak nie jest kometa? Desch i Jackson dostrzegli kilka cech, które temu przeczą. Po pierwsze ‘Oumuamua wszedł do Układu Słonecznego z niższą prędkością niż można by oczekiwać od komety. Najpewniej więc nie podróżował przez przestrzeń międzygwiezdną przez więcej niż miliard lat. Kształt naleśnika też nie pasuje to tego, co wiemy o wyglądzie komet. Bliskość Słońca popchnęła „posłańca” tak, jak popycha komety. Ale to wspomniane wyżej niegrawitacyjne przyspieszenie było silniejsze niż wynikałoby z dostępnych danych o budowie obiektu. I ostatecznie, nie było słynnego dla komet „ogona” z uciekających przez ogrzanie gazów.

 


- Owszem, pod wieloma względami ‘Oumuamua przypomina kometę, ale kilka jego nietypowych cech pozwoliło wielu ludziom na puszczenie wodzy fantazji odnośnie jego natury – zauważył Desch. Razem z Jacksonem zrobili kalkulacje stosując wiedze o sublimacji różnego typu lodu (wyszło im, że zamrożony azot idealnie pasował do wszystkich cech „posłańca”). Potem policzyli jego niegrawitacyjne przyśpieszenie, określili masę, kształt oraz decydujący o blasku współczynnik odbicia (albedo).

Zrozumieliśmy, że kawałek lodu odbijałby światło mocniej, niż ludzie podejrzewali, co oznaczało, że mógł być mniejszy. Ten sam efekt zapewniany przez bliskość Słońca dałby temu obiektowi przyśpieszenie większe, niż to którego doświadczają zwykle komety – wyjaśnił Steven Desch.

Jego kolega dodaje, że wiedzieli, że są na właściwym tropie, gdy skończyli wyliczenia dotyczące wielkości albedo koniecznego, by ‘Oumuamua mógł posiadać cechy, które faktycznie zaobserwowano. Te same wartości odnajdujemy badając powierzchnię Plutona czy Trytona, ciał niebieskich pokrytych przez zmrożony azot. Kolejne kalkulacje dotyczyły prawdopodobieństwa, m.in. szansy na oderwanie się kawałka Plutona i jego ucieczki poza Układ Słoneczny oraz możliwości, że taki właśnie obiekt w nasz rejon zawita. Odwiedziny ‘Oumuamua przybliżyły nas do odnajdywania kolejnych takich gości z daleka, jak choćby kometa Borysow (2I/Borisov), przy analizie której duże zasługi mieli polscy naukowcy.

Od niedawna mamy też pewne podejrzenia dotyczące liczby odwiedzin obiektów pozasłonecznych w ciągu roku. Według nowego badania przygotowanego przez członków Inicjatywy na rzecz Badań Międzygwiezdnych (i4is) w każdym roku do Układu Słonecznego przylatuje 7 takich obiektów jak kometa Borysow, czy nie-kometa ‘Oumuamua.

 

Moje 3 grosze

 

Pozaukładowy obiekt oznaczony jako 1I/2017 U1/’Oumuamua już zmierza w kierunku konstelacji Pegaza i jak na razie nie ma żadnej możliwości by go dogonić i przechwycić. Za kilka milionów lat doleci do innego układu planetarnego i być może Ktoś go tam złapie. Jeżeli to jest jakiś wysłaniec z daleka, to może mieć na swej powierzchni coś, co powie tym Ktosiom o tym, że kilkaset miliardów lat temu, gdzieś w konstelacji Liry istniała cywilizacja, która w ten sposób dała o sobie znać…

Jest jeszcze jedna możliwość, a mianowicie ‘Oumuamua jest w rzeczywistości międzygwiezdną sondą à la hipotetyczne sondy Bracewella, które wędrują przez Kosmos i zbierają informacje o mijanych przez nie układach gwiezdnych. Jedna z nich dotarła do nas, do peryferyjnego rozrzedzenia pomiędzy 1. Ramieniem Perseusza a Ramieniem Oriona, około 8,54 kpc/27,9 kly od Centrum Galaktyki tam, gdzie znajduje się potężne radioźródło oznaczone jako Saggitarius A* będące supermasywną czarną dziurą. Zapewne automatyka sondy uznała nas za mało ciekawą cywilizację i przeleciała przez Układ Słoneczny nawet się nie zatrzymując…

A może zareagowałaby dopiero wtedy, gdyby ktoś na niej wylądował i zapukał w jej powierzchnię, albo „pomacał” radarem czy lidarem? Tak czy owak, okazja jeszcze będzie, bo ‘Oumuamua będzie w przestrzeni Układu Słonecznego jeszcze 19 lat, a potem bezpowrotnie ucieknie w przestrzeń pozaukładową. Może uda się ją dogonić…?    

 

Źródła:

·        https://nt.interia.pl/raporty/raport-kosmos/astronomia/news-naukowcy-odkryli-czym-jest-oumuamua,nId,5114861?fbclid=IwAR1b9V0tleZR6nX1UdTSYAA5U4vTbOW1N8mYTw1CsznF8yoic772kCXbvzI#utm_source=fb&utm_medium=fb_share&utm_campaign=fb_share&iwa_source=fb_share

·        https://www.focus.pl/artykul/juz-wiadomo-co-wpadlo-do-ukladu-slonecznego-w-2017-roku?fbclid=IwAR1b9V0tleZR6nX1UdTSYAA5U4vTbOW1N8mYTw1CsznF8yoic772kCXbvzI