sobota, 28 lutego 2015

Powrót Dinozauroidów

Dinozauroidzi - czy Oni nas obserwują?


Oleg Fajg


Mija 30 lat od momentu wydania pierwszej książki Harry’ego Harrisona z serii „Eden”, która zrodziła polemikę na temat istnienia rozumnych gadów. Kryptozoolodzy dyskutują na temat pochodzenia mitów o różnych rasach gadzich Przybyszów.

W latach 70. paleontolog Dale Russel przy wykopaliskach w kanadyjskiej prowincji Alberta znalazł czaszkę niezwykłego dinozaura. Rozmiary puszki mózgowej świadczyły o tym, że ongi znajdował się w niej masywny mózg, który wielokrotnie przewyższał masą mózgi współczesnych mu dinozaurów, ale także małp człekokształtnych.


Zagadka Troodona


Niezwykła, niemalże „humanoidalna” cecha Troodona (Troodon formosus albo jak kto woli Stenonychozaura) bardzo zbulwersowała kanadyjskiego paleontologa. Sadząc po wszystkiemu, Troodony miały szeroko rozstawione duże oczy i miały one stereoskopowe widzenie jak człowiek, niektóre wyższe ssaki i ptaki. Podobny typ widzenia pozwala na przestrzenne widzenie i ocenę odległości do odległych przedmiotów. To pozwalało Troodonom efektywnie chwytać zdobycz, dokładnie zmierzać do wykrytego celu i orientować się w terenie.

Poza tym, Troodony poruszały się na tylnych kończynach i miały doskonale rozwinięte przednie łapy zaopatrzonymi w chwytne palce. Przy pomocy swych „rąk” te gady mogłyby podnosić z ziemi przedmioty, rzucać nimi i robić w nich pałki i inne narzędzia.

I na koniec, te niekonwencjonalne dinozaury żyły kolektywnie – w stadach. Sądząc z pozostawionych przez nie śladów Troodony stadnie polowały i spędzały czas. Podobnie jak ludzie, miał silnie rozwinięty móżdżek i przedłużony mózg, co w zasadzie mogło pozwolić Troodonom rozumieć siebie nawzajem, rozumieć otoczenie i wspólnie wybierać taktykę polowania w grupie. Z tego wszystkiego kanadyjski paleontolog i jego koledzy wyciągnęli sensacyjny wniosek: wyposażony w tak rozwinięte organy myślenia, Stenonychozaury jeszcze 100 MA temu mogłyby wytworzyć coś na kształt cywilizacji…

Wraz z grupą entuzjastów – biologów, geologów i paleontologów – Russel postarał się odtworzyć hipotetyczną drogę ewolucyjną, którą mogłyby przebyć Troodony. W ostatecznych obliczeniach ze „standardowego” Stenonychozaura wyszło stworzenie, które międzynarodowa ekipa naukowców jednogłośnie nazwała Dinozauroidem.

Wedle wskazówek grupy, rzeźbiarz Ron Séguin wykonał plastykową kompozycję stanowiącą połączenie postaci człowieka i dinozaura, które zajmuje poczesne miejsce w kanadyjskim muzeum przyrody. Dzisiaj istnieją specjalne „paleontologiczne programy” dla drukarek 3D pozwalające na stworzenie trójwymiarowego modelu jakiegoś obiektu. Przy pomocy takich technologii można zrobić prawdziwy Park Jurajski z najróżniejszymi dinozaurami, od najstraszniejszych Stenonychozaurów do sympatycznie wyglądających, „humanoidalnych” Dinozauroidów.

Świątynia Słońca w Cusco, Peru


Wężokształtni Przybysze


Relacje o Przybyszach, podobnych do gadów, są rzadkie i różniące się od siebie. I tak np. znany w nieakademickich kręgach ufolog D. Carpenter zajmujący się od wielu lat problemem Reptiloidów twierdzi, że właściwie wszyscy naoczni świadkowie opisują Ich jednakowo. To są wysokie i trzymające się prosto stworzenia. Ich wzrost wynosi 2 m. Czaszka przypomina nieco ludzką, ale z wyraźnie widocznymi cechami gadzimi. Pokrywa skórna składa się z drobnych łuseczek w kolorze zielono-brązowym z szarymi plamami.

[Na ten temat pisał swego czasu słynny polski ufolog Kazimierz Bzowski, który opisał m.in. CE-III w jednej z podwarszawskich miejscowości, w której Obcy pozostawili ślady przypominające odciski skóry gadów. Zob. http://wszechocean.blogspot.com/2013/01/trojgos-o-rozumnych-gadach-2.html - uwaga tłum.]

Oczy wypukłe, złociste z przeźroczystymi powiekami, i z wielkimi pionowymi źrenicami. Na czaszce spotyka się niekiedy mięsiste wyrostki – przypominające ptasie grzebienie. Ciało jest nieproporcjonalne z masywnym ogonem, nie dostającym do ziemi, z nieporównywalnie cienkimi rękami czteropalcowymi dłońmi zakończonymi pazurami. Istoty te wydają wyraźne gardłowe głosy.

Na początku bieżącego roku (2014 – przyp. tłum.) zakończyła się duża międzynarodowa archeologiczna ekspedycja, pracująca na miejscu dawnych stanowisk człowieka w meksykańskim stanie Jalisco. Po opracowaniu zebranego materiału, jeden ze znalezionych artefaktów został niedawno wystawiony w Meksykańskim Muzeum Archeologicznym w Ciudad Mexico i od razu przyciągnął uwagę.

Ten przedmiot został znaleziony przy porzuconej i zapomnianej piramidzie schodkowej i wygląda jak nefrytowa statuetka dziwnego stworzenia. Niektórzy ufolodzy od razu nazwali to stworzenie Reptiloidem. Datowanie podobnych znalezisk , znajdowanych w warstwach kulturowych jest zawsze bardzo trudna, i w danym przypadku archeolodzy bardzo ostrożnie oceniają wiek dziwnego artefaktu na kilka tysiącleci.

Na wężokształtnej statuetce można rozróżnić jakieś dziwne znaki, z których jeden przypomina symbol słońca i wygląda na to, że na tej postaci jest wyobrażona jakaś niezwykła odzież.

Profesor archeologii Carlos Antonio sadzi, że jest jeszcze mało danych do wyciagnięcia ostatecznych wniosków, ale maniera artystyczna twórców tej figurki nie pasuje do tego, co znajduje się w muzeach.

Nieoczekiwanie przyszły wieści z dalekich Chin. Tam przy wykopaliskach w niezwykłych podziemnych galeriach z epoki dynastii Szan/Shan, zostały znalezione terakotowe zoomorficzne statuetki, podobne do meksykańskiego artefaktu. Wiek tych wężowych bożków chińscy archeolodzy określają na czasy przed-dynastycznego okresu Yanshao/Ianszao, w którym powstało wiele dziwnych wierzeń, które potem stopiły się z szintoizmem i buddyzmem.

Szkielet Troodona

Głowa Troodona na długiej szyi i...

...rekonstrukcja Dinozauroida - rozumnego potomka Troodonów


Labirynty Chincanas


Jeszcze bardziej interesującą i większą zagadkę przedstawia podziemny świat Ameryki Łacińskiej – zawierający gigantyczne skalne labirynty Chincanas – tak miejscowi nazywają liczne jaskinie, powiązane ze sobą.

Jeden z najbardziej interesujących wchodów do podziemi znajduje się w peruwiańskim mieście Cusco, na miejscu stojącej tam teraz Świątyni Słońca. Sam zaś system podziemnych jaskiń, grot i przejść ponoć dochodzi do granic Brazylii i Ekwadoru. Miejscowi Indianie bardzo niechętnie prowadzą tam ekspedycje archeologów i speleologów twierdząc, że w tych zaplątanych korytarzach mieszka jakiś „wężowy naród”, skrajnie wrogi dla ludzi.

Tym niemniej ilość badaczy labiryntów wciąż się zwiększa. Wszak wokół Chincanas krąży mnóstwo legend mówiących o tajemnicach „złota Inków” i innych skarbach. Poza tym labirynty te są bardzo niebezpieczne i ilość zaginionych tam poszukiwaczy skarbów idzie w dziesiątki.

Najbardziej znaną jest tragedia kompleksowej francusko-amerykańskiej ekspedycji. Na początku lat 50. XX wieku, ratownicy górscy znaleźli w górach Peru skrajnie wyczerpanego człowieka. Okazało się, że był to francuski profesor archeologii i etnografii Philippe La Montere. Kiedy odzyskał przytomność, to opowiedział niesamowitą historię o tym, na ekspedycję napadły jakieś podziemne stwory, przypominające ogromne jaszczurki na tylnych nogach. Wężopodobne potwory zrzuciły towarzyszy profesora w bezdenna przepaść, a jemu samemu udało się uciec i w zupełnych ciemnościach błądził przez kilka dni, póki nie udało mu się wydostać na powierzchnię. Wkrótce u niego stwierdzono symptomy strasznej infekcji – dżumy dymieniczej, i po kilku dniach zmarł on w strasznych męczarniach.

Pośród andyjskich górali od dawna krążą legendy o wężokształtnych ludziach, zamieszkujących w głębokich jaskiniach połączonych ze sobą zawiłymi tunelami. Właśnie na takich etnograficznych źródłach opiera się hipoteza tegoż Dale Russela, który właśnie Dionozauroidami zasiedlił podziemia Chicanas. Według wersji Russela Reptiloidzi mogli wyewoluować szybciej od ludzi, co pozwoliło rozumnym gadom zamieszkać w podziemnym świecie Ameryki Południowej. Historyczne rekonstrukcje Russela potwierdzają mnogie indiańskie freski naskalne, można spotkać rysunki nie tylko postaci przypominających Reptiloidów, jak i ludzi znajdujących się razem z dinozaurami.

[Przypominają o tym przede wszystkim słynne kamienie z Ica oraz figurki z Acambaro, na których indiańscy artyści wyryli postacie Ludzi-węży i sceny polowań na dinozaury oraz  wyrzeźbione postacie ludzkie wraz z jakimiś gadzimi istotami… - uwaga tłum.]

Nie jest wykluczone, że Russel ma dużą dozę racji, i Chincanas zgodnie z dawnymi indiańskimi legendami, kiedyś stał się miejscem zamieszkania Dinozauroidów. Chociaż idea o istnieniu cywilizacji podziemnych jaszczurów, które ukrywają się w głębinach Ziemi przed ciekawskimi oczami ludzkimi wydaje się być czystą fantastyką, nawet dla legend miejskich.

[Problem polega na tym, że legenda o zamieszkałych podziemiach jest jedną z siedmiu legend o zasięgu światowym, legend światowych i każda ziemska kultura ma w swej literaturze właśnie opowieści, legendy, baśnie, podania o planetarnych podziemiach i zamieszkujących je istotach – w tym także o bogach, diabłach i Aghartyjczykach, którzy wywierają wpływ na to, co dzieje się na powierzchni naszej Ziemi – uwaga tłum.] 


Zagadka Annunakich


W dawnych źródłach literackich, które zachowały się do naszych dni, a także w starych legendach i mitach często spotyka się historie, w których głównymi postaciami są żmije (W jęz. rosyjskim słowo żmij oznacza wielkiego węża, zamieszkującego podziemia, którego można porównać do egipskiego boga Apophisa – przyp. tłum.), jaszczury albo smoki. Zgodnie z przekazami, ongi z nieba spuściły się na ogniowych ogonach, mądrzy, serpentoidalni „nauczyciele”, którzy „siłą swego wzroku” podporządkowali sobie plemiona i narody. Legendy „przedpotopowe” mówią, że Oni rządzili miastami-państwami w rodzaju antycznych Aten i całymi państwami w Górnym Egipcie i Mezopotamii.

Staroindyjskie eposy wspominają mądre czasy rządów wężowych dynastii, które zostały przerwane przez wojny domowe. Przede wszystkim, wszystkie „wężowe królestwa” były niewolniczymi despotiami i w pewnym momencie stosunki pomiędzy wężowymi władcami a ludźmi doszły do punktu krytycznego. Rozpoczął się szereg niekończących się powstań, i przepędzeni wężowi władcy musieli szukać schronienia w trudnodostępnych miejscach naszej planety. Jako że były to istoty ziemnowodne, to schroniły się one na bagnach oraz podziemnych zbiornikach wodnych, gdzie znów zbudowali swój świat, tylko z rzadka wychodząc na powierzchnię Ziemi.

Współczesne legendy miejskie wiążą Dinozauroidów z przedpotopowym „boskim plemieniem Annunaków”. Annunakowie są niejednokrotnie wspominani w sumeryjskich kronikach, zapisanych na glinianych tabliczkach. Tam można napotkać wspomnienia o stworzeniach „przybyłych z niebios”, i „tych błogosławionych o zimnej, zielonej krwi”. Historycy Mezopotamii uważają, że właśnie od Annunaków zaczynają się linie sumeryjskich, akadyjskich, asyryjskich, i babilońskich bogów i bohaterów.

Tak więc czy istnieją dalecy potomkowie wężokształtnych Przybyszów  z Kosmosu, czy też w głębinach jaskiń nie ukrywają się pozostałości ongi potężnej ziemskiej rasy Reptilian?

Odpowiedzi na te pytania mają nadzieję wkrótce uzyskać kryptozoolodzy, którzy wciąż organizują coraz to nowsze ekspedycje w „światy zaginione” naszej planety.


Tekst i ilustracje – „Tajny XX wieka” nr 37/2014, ss. 14-15
Przekład z j. rosyjskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©   

piątek, 27 lutego 2015

99942 Apophis: Na spotkanie z Ziemią

99942 Apophis


Andriej Lieszukonskij


Kosmos jest pełen niebezpieczeństw. Ale najbardziej poważne ze wszystkich, to PNO – Potencjalnie Niebezpieczne Obiekty, które mogą się zderzyć z Ziemią. Na daną chwilę, takich właśnie asteroidów i komet naliczono około półtora tysiąca. Prawdopodobieństwo ich trafienia rzadko przekracza 1%, ale ono istnieje. Najbardziej niebezpiecznym PNO jest asteroida 99942 Apophis. Ona już przeleciała kilka razy koło Ziemi i powróci w okolice naszej planety w 2029 i 2036 roku.


Żmij marzący o zniszczeniu Słońca


W 2004 roku, astronomowie amerykańscy z obserwatorium na Kitt Peak odkryli asteroidę, której nadali międzynarodowe oznaczenie 2004 MN4. W rok później, kiedy stało się jasne, że obiekt przedstawia dla Ziemi najbardziej realne zagrożenie, nadano mu adekwatne imię – Apophis/Apofis – na cześć dawnego egipskiego boga ciemności i chaosu, ogromnego żmija (w rosyjskich bajkach żmijem nazywa się ogromnego węża, będącego upostaciowaniem zła, zob. W. Markowska i A. Milska – „Srebrna gołębica”, Warszawa 1975 – przyp. tłum.), a który zamieszkuje w podziemnym królestwie i ma zamiar zniszczyć Słońce – Ra.

Walka Ra z Apopem

Czym jest ten kosmiczny morderca? Przede wszystkim uczeni nie docenili jego niebezpieczeństwa. Rzecz w tym, że asteroida ta odbija jedynie 23% światła słonecznego, i dlatego tak trudno jest ocenić jej rozmiary. Przez 9 lat obserwacji wyjaśniło się, że średnica Apophisa wynosi ok. 325 m – zamiast szacowanego wcześniej 270 m. Problem polega na tym, że mniejsze obiekty w zderzeniu z Ziemią mogą spowodować katastrofę. I tak np. średnica słynnego Meteorytu Tunguskiego nie przekroczyła 30 m. Siła jego eksplozji była oceniona na 40-50 Mt TNT. To odpowiada energii eksplozji najpotężniejszej bomby wodorowej. (tzw. Car-bomby o mocy 58-62 Mt – przyp. tłum.). W przypadku kolizji Apophisa z Ziemią zostanie wydzielona energia 1,48 Gt TNT. Według najskromniejszych obliczeń, w promieniu 300 km od punktu zero natychmiast zostaną zniszczone wszelkie obiekty wykonane ręką ludzką i zginą wszystkie żyjące istoty. Dla naszej planety to wszystko skończy się globalną katastrofą.

Porównanie wielkości Apophisa z najwyższymi budynkami na Ziemi


Do abordażu!


Ale w Kosmosie, nawet wśród PNO wystarczy dużych meteorytów i komet, które mogłyby zderzyć się z Ziemią. Dlaczego więc Apophisa uważa się za tak niebezpiecznego? Niestety, „bohater” tego materiału został odnotowany w „Księdze rekordów Guinessa” jako obiekt mający 4° w Skali Turyńskiej niebezpieczeństwa. Prawdopodobieństwo kolizji tej asteroidy z Ziemią w 2029 roku wynosi 2,7%! To jest prawdziwy rekord, bowiem wcześniej we wszystkich przypadkach wynosiło ono 0,1–0,2%.

Oczywiście poznawszy niebezpieczeństwo, które może postawić krzyżyk na istnieniu Ludzkości, uczeni zastanawiają się nad sposobami likwidacji zagrożenia. Rzecz idzie o budowie aparatu, który byłby w stanie wziąć kosmicznego rozbójnika abordażem i np. serią eksplozji zmienić trajektorie jego lotu. Wysuwano bardziej egzotyczne pomysły, np. owinięcia asteroidu w folię o wysokim albedo, a ciśnienie światła (wynoszące w pobliżu Ziemi 4,6 μPa albo ~0,5 N/km² - przyp. tłum.) zepchnie asteroid ze swej dotychczasowej trajektorii. Rozliczne projekty rozpatrywane są obecnie przez NASA i Roskosmos.

Pas zagrożenia impaktem Apophisa w 2029 roku...


Na los szczęścia?


W styczniu 2013 roku, Apophis zbliżył się do Ziemi na odległość 14,5 mln km, czyli na 0,1 AU, i szybko potem jeszcze raz dokładnie zbadano trajektorię jego ruchu, specjaliści z NASA wykluczyli możliwość jego wejścia w gęste warstwy atmosfery Ziemi. zgodnie z otrzymanymi danymi, astronomowie wyliczyli, że w 2029 roku Apophis przeleci obok Ziemi w odległości około 37.000 km, ale przejdzie obok nas. W kosmicznej skali, to bardzo blisko! Ale astronomowie twierdzą, że Ludzkości nic nie grozi. Dlaczegóż to?  

Rzecz w tym, że zepchnięcie asteroidu z dotychczasowego kursu to bezrozumne działanie. Rzecz idzie o setki miliardów dolarów! Zanim zostanie zbudowany taki kosmiczny aparat, to tysiące uczonych będzie nad nim pracować i wypracować technologie, jakich jeszcze na Ziemi nie było! A póki co, to Ludzkość działa na oślep, zdając się na los szczęścia. Te 2,7% prawdopodobieństwa, to wydaje się, że nie jest tak dużo. Ale jak się nie uda – niczego nie przeskoczysz.

Według jednej z popularnych gier komputerowych, Apophis uderza w Ziemię w 2029 roku. W ciągu kilku ni po impakcie, ginie większość Ludzkości. Tylko ocaleli uczeni, wojskowi i liderzy polityczni zdołali się uratować, ukryci w gigantycznych krioarkach, które opuszczą wtedy, kiedy mina następstwa katastrofy. Scenariusz całkiem realny…

...i w 2036 roku. Jak widać Polska jest poza strefą bezpośredniego zagrożenia impaktem, ale dosięgną nas jego wtórne skutki...


Tekst i ilustracje – „Tajny XX wieka” nr 37/2014, s. 3
Przekład z j. rosyjskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©   

czwartek, 26 lutego 2015

Superbomba dla Führera



Iwan Barykin



Niemiecki inżynier Karl Esser w latach 80. zaprojektował jeden z podziemnych bunkrów dla Saddama Hussaina. A jego babka, Anna Esser zbudowała wiele bunkrów na potrzeby III Rzeszy i szczególnie dla Hitlera.

W latach 1944-45 hitlerowskie Niemcy jak się okazuje zdetonowały dwie bomby atomowe w którym czynnikiem roboczym był pluton. I opowiedział mi o tym 93-letni Walter Schulke, były oficer SS. Czytelnicy „Tajny XX wieka” oczywiście czytali o historii mojego znajomego, któremu pomogłem odnaleźć mogiłę jego krewnego, który zginał w grudniu 1942 roku pod Stalingradem, za co Herr Schulke opowiedział mi historię o sobie, o swej służbie w SS-Sonderbataillon korygującym odpalanie rakiet V na Londyn.

Model niemieckiego reaktora jądrowego z wczesnych lat 40. XX wieku


Rewelacje SS-Huptsturmführera


- Na początku października zostałem włączony do specjalnego obserwacyjnego komanda SS – zaczął swą opowieść Schulke. – Powiedzieli, że próby superbroni nadejdą szybko w rejonie wyspy Rügen/Rugii, nieopodal rakietowego ośrodka badawczego i poligonu HRVA w Peenemünde. Wybór padł na mnie dlatego, że w 1940 roku ukończyłem fakultet fizyki Uniwersytetu Berlińskiego.

W nocy 11 listopada zebrano nas w bunkrze i powiedzieli nam, że będzie przeprowadzona próba wybuchu Atomwaffe i że powinniśmy przestrzegać wszelkie środki ostrożności. Z wykładów staruszka Einsteina, jakie słuchałem na uniwersytecie doskonale zapamiętałem, jak bardzo śmiercionośne jest promieniowanie dla wszystkiego, co żyje. Wiedziałem też, że w Rzeszy trwają prace nad skonstruowaniem broni A…

Amerykanie na atomowym poligonie w Ohrdruf

Nie czekaliśmy długo.  Wzdrygnąłem się, kiedy zobaczyłem, jak w odległości kilometra od bunkra straszliwie błysnęło oślepiającym światłem, a potem rozległ się straszliwy huk. Taki, że zatrzęsła się ziemia. Na niebie pojawił się fioletowo-czerwony obłok w kształcie grzyba. Po czterech godzinach pozwolono nam wyjść z bunkra w skafandrach, zrobionych z czegoś w rodzaju azbestu, a na głowy kazali nam włożyć coś w rodzaju kaptura z okienkiem przed oczami. Zdjąłem go dosłownie na sekundę żeby dokładniej rozejrzeć się dookoła, co pozostało z budowli i lesie. To, co zobaczyłem mną wstrząsnęło: przede mną znajdowała się zwęglona, wyżarzona pustynia. A przecież wbijano nam do głowy, by nie zdejmować odzieży ochronnej. Po jakimś czasie pojawiły się duszności i słabość, z nosa pociekła krew, zakręciło mi się w głowie, poczułem metaliczny smak w ustach.

Według słów Schulkego platforma, na której umieszczono ładunek, jakby krowa zlizała ozorem. W odległości 500 m od PUNKTU ZERO wszystkie drzewa były powalone a te, które znajdowały się blisko epicentrum eksplozji zostały zwęglone. Ziemia przekształciła się w szklistą masę.

Amerykanie demontują niemiecki doświadczalny reaktor jadrowy

- Do dziś dnia wspominam ten obraz Apokalipsy jak koszmar – przyznał się mój rozmówca – pomimo tego fizycy, których dopuszczono do badań byli z radości w siódmym niebie: Udało się!!! – wołali. Chcieli zameldować o wszystkim do Berlina, ale łączności nie było, pojawiła się dopiero po paru godzinach. Jak potem to wyjaśniłem, w bombie było 5 kg plutonu (Pu). Ale ta, którą po pół roku wypróbowano w Ohrdrufie, Turyngia, przeszła wszelkie oczekiwania…

- Czy pan tam był? – zapytałem Herr Schulkego.
- Tak. Tam był taki sam schemat. Nie wolno nam było dopuścić nikogo postronnego. Powiedziano nam, że ten test być może będzie oglądał sam Führer. Jego kwatera znajdowała się niedaleko Ohrdrufu. Dzień 5.III.1945 roku dokładnie wrył mi się w pamięć. Na poligonie zbudowano platformę o wysokości 6 m, i na niej umieszczono bombę. Do tego doświadczenia użyto także 700 radzieckich jeńców wojennych, którzy grali rolę królików doświadczalnych. Mieli być materiałem doświadczalnym – eksponowanym na promieniowanie. Wybuch miał miejsce o wyznaczonym czasie, ale ja wzdrygnąłem się od błysku i huku, który był jeszcze straszniejszy, niż na Rugii. Grzyb po wybuchu zajął całe niebo. Obraz tego był jeszcze gorszy, niż za pierwszym razem. Z jeńców nie pozostał nawet ślad. Ci, którzy znajdowali się dalej od epicentrum byli zmasakrowani nie do poznania. Ich nawet nie dobijano, tylko zrobiono z nich stos i podpalono. Nam powiedziano, że od tego czasu III Rzesza posiada broń o potwornej sile rażenia.

- I co było dalej?
- W końcu kwietnia, kiedy Rosjanie byli o sto kilometrów od poligonu w Peenemünde, nas i uczonych załadowano na okręty podwodne i wywieziono do Patagonii. Tam w niemieckiej kolonii dowiedziałem się, że naziści użyli Atomwaffe kilka razy. Pierwszy raz na Krymie przy zajmowaniu Sewastopola, a następnie w czasie Bitwy na Łuku Kurskim. Był to ładunek o niewielkiej mocy i użyto go przeciwko pułkowi strzeleckiemu. Nie przeżył nikt. Niemców oskarżono o użycie zabronionych przez konwencje międzynarodowe BŚT, chociaż skutki ich działania są zupełnie inne. Wiosną 1945 roku, Niemcy były jak jeszcze nigdy blisko wyprodukowania pełnowymiarowej bomby A. Zabrakło nam tylko kilku tygodni…

Schulke opowiedział, że z niemieckiej kolonii, kiedy skończyło się polowanie na zbrodniarzy wojennych, pojechał na dalsze zamieszkania do USA i tam założył Muzeum Historii II Wojny Światowej. Znajdowały się tam makiety wszystkich nowinek technicznych III Rzeszy, z wyjątkiem bomby A.


Początki prac nad atomem


- Zwiedzający muzeum czasami pytali mnie, dlaczego w muzeum nie ma ani słowa o historii prac nad „cudowną bronią” Hitlera – mówił dalej mój rozmówca. – Zainspirowało to mnie i zacząłem szukać świadectw w archiwach. Najciekawszych odkryć dokonałem w Niemczech, do których wróciłem po upadku Muru Berlińskiego. I oto, co udało mi się ustalić. W III Rzeszy nad bronią A zaczęto pracować jeszcze w 1938 roku. Wiodący fizycy-atomiści Otto Hahn i Fritz Straßman odkryli wtedy nowe zjawisko – rozpad jądra atomowego uranu. Hitler nadzwyczajnie zainteresował się możliwością skonstruowania superbroni, przy pomocy której można było zawojować cały świat, powierzył tą sprawę głównodowodzącemu wojsk lądowych – Wehrmachtu – feldmarszałkowi Walterowi von Brauchitschowi. Specjalny wydział fizyki Rady Badawczej Rzeszy objął prof. Abraham Esau.

Jesienią 1939 roku, wiodący niemieccy fizycy zostali wciągnięci do Towarzystwa Uranowego przy Urzędzie do spraw Uzbrojenia Armii. Centrum badań atomowych stał się Instytut Fizyki Towarzystwa Keisera Wilhelma. Do prac nad cudowną bronią oddelegowano znani na całym świecie uczeni: Otto Hahn, Werner Heisenberg, Kurt Diebner, Carl F. von Weizsäker, Manfred von Ardenne, Max von Laue i inni. W tym projekcie naukowym brały udział 22 organizacje naukowe.

Na finansowanie projektu atomowego została przeznaczona gigantyczna, jak na owe czasy suma 1,6 mln RM. Nie było problemu z brakiem rudy uranowej – uraninitu – UO2, UO3, U5O8, Niemcy posiadały połowę całego światowego zapasu tego pierwiastka. Jego dostawy płynęły z Czechosłowacji (Jahymovo) i Francji (Autun) oraz kopalni w Kongu. Uran wydobywano także w Niemczech – m.in. w Karkonoszach i Górach Sowich na Dolnym Śląsku. W 1940 roku, w tajnych fabrykach uzyskano 280 kg metalicznego uranu, niezbędnego do konstrukcji bomb A. W 1941 roku było już 2,5 tony, a w 1942 roku – 5,6 tony. Ciężką wodę (D2O) otrzymywano z Norwegii.

W końcu lat 30., zaczęła się budowa reaktorów jądrowych. W lutym 1942 roku grupie Heisenberga-Döpela udało się wybudować doświadczalny reaktor w lipskim uniwersytecie. W 1939 roku, grupa badawcza fizyka nuklearnego Kurta Diebnera zaczęła budowę reaktora jądrowego na ciężką wodę i metaliczny uran na poligonie Kummersdorf pod Berlinem. Reaktor Heisenberga-Döpela uruchomiono w marcu 1945 roku. Zamienił on reaktor Diebnera, który eksplodował w czasie wchodzenia w fazę krytyczną. Jeszcze w 1941 roku, niemieccy uczeni napisali podanie o przyznanie patentu na bombę plutonową. W 1942 roku, Niemcy najlepszymi technologiami nuklearnymi na świecie. Potwierdza to w swej książce pt. „Broń jądrowa Trzeciej Rzeszy” angielski pisarz David Irving.    

- A gdzie miał miejsce montaż tych atomowych ładunków?
- W podziemnych fabrykach na terenach obozów koncentracyjnych. Niemcy szeroko wykorzystywali do wyrabiania niezbędnych komponentów jeńców wojennych. Na terenie obozu koncentracyjnego Auschwitz został zbudowany zakład produkcji syntetycznego kauczuku. Jednakże ani kilograma kauczuku tam nie wyprodukowano – był to bowiem zakład separacji izotopów, gdzie pracowało dziesiątki tysięcy więźniów.

[Ciekawa informacja, bo jak dotąd mówiło się tylko o fabryce kauczuku. Według Geocachingu w Polsce: Przy ul. Chemików znajduje się pomnik Walki i Męczeństwa w Monowicach. Odsłonięty w 1966 r. upamiętnia śmierć 30 tys. więźniów pracujących w zakładach koncernu I.G. Farben, produkującego tu metanol i kauczuk. Po wojnie I.G. Farben odbudowano jako Zakłady Chemiczne „Oświęcim" - obecnie jest to Firma Chemiczna „Dwory" S.A. W oparciu o bliskość kopalni węgla kamiennego, obfitość wody w Sole i Wiśle, dogodne szlaki komunikacyjne oraz tanią siłę roboczą z pobliskiego obozu KL Auschwitz w 1941 r. niemiecki koncern chemiczny I.G. Farben podjął decyzję o budowie fabryki „Buna-Werke".Na terenach Dworów i Monowic w kwietniu tegoż roku rozpoczęto budowę , która nieprzerwanie trwała do wkroczenia Armii Czerwonej w styczniu 1945 r. Niemcy, jeszcze w czasie wojny, rozpoczęli produkcję metanolu, karbidu i kauczuku syntetycznego. Pod koniec 1944 r. lotnictwo alianckie kilkakrotnie dokonało zmasowanych nalotów na powstające zakłady. 1 września 1945 r. okupacyjne władze radzieckie, po wyszabrowaniu i wywiezieniu większości maszyn, oddały zrujnowaną fabrykę w ręce polskie. Powstały wtedy Państwowe Zakłady Paliw Syntetycznych, które w 1951 r. przyjęły nazwę Zakłady Chemiczne „Oświęcim". W okresie swojego największego rozwoju zatrudniały one ok. 13 tys. pracowników i produkowały ponad 150 substancji chemicznych. W latach 90. XX w. zmieniły nazwę na: Firma Chemiczna „Dwory" S.A. (http://opencaching.pl/viewcache.php?cacheid=12670) – uwaga tłum.]

Zakład ten pospiesznie zdemontowano na kilka dni przed wkroczeniem tam wojsk radzieckich. Hitler był przekonanym, że radziecka ofensywa zostanie zatrzymana przy pomocy „cudownej broni”, dlatego też poganiał swoich uczonych, oskarżając ich o zdradę i sabotaż. Choć sam jeszcze w 1924 roku, w rozmowie z ministrem uzbrojenia Albertem Speerem twierdził, że broń ta nie zostanie skonstruowana wcześniej, niż za trzy lata, powiedział, że jest głęboko rozczarowany atomowym projektem. Wraz z tym, Führer nie ukrywał nadziei na to, że jednak bomba A zostanie zbudowana. Marzył on o uzbrojeniu rakiet V w bojowe głowice jądrowe i rzuceniu ich na drapacze chmur Manhattanu oraz na londyńskiego Big-Bena… W tym celu Hitler usankcjonował zwiadowczy lot samolotu Heinkel He-380. Samolot ten przeleciał w odległości 12 mi/19,2 km od Nowego Jorku, sfotografował potrzebne obiekty i ustalił punkty amerykańskiej OPL. Amerykanie nie byli w stanie zestrzelić intruza…

Twórca niemieckiej broni jądrowej prof. Werner Heisenberg na okładce "Der Spiegla" 


Wywiad ustalił dokładnie


Projektom atomowym w hitlerowskich Niemczech, nasz wywiad zaczął się przypatrywać już w 1940 roku. Autorowi artykułu udało się to wyciągnąć z memuarów jednego z szefów radzieckiego wywiadu zagranicznego Pawła A. Sudopłatowa. Wspomina on:
Z Berlina w tym czasie szły szyfrogramy: hitlerowcy są na poważnie zajęci przygotowaniem bomby atomowej. Radziecki wywiad przedsięwziął kroki by rozpracować niemieckie programy atomowe. Szef oddziału wojskowego wywiadu naukowo-technicznego INO NKWD – Leonid Kwasnikow skierował do Berlina rezydenta naszego wywiadu w Niemczech z poleceniem zbierania wszelkich informacji o niemieckich próbach atomowych i innych pracach w Niemczech i Skandynawii. Nie umknęły uwagi naszych rezydentów próbne eksplozje nuklearne na Rugii i w Ohrdrufie. Zameldowano o tym Stalinowi, a ten polecił Kurczatowowi wprowadzić w życie radzieckie prace.

Moskwa była prawdziwie zaniepokojona tym, że tak daleko w tej sferze posunęła się niemiecka nauka. Później się wyjaśniło, że Amerykanie zrzucili na Hiroszimę zrobioną przez nich niemiecką bombę A. po kapitulacji Rzeszy, setki niemieckich uczonych – fizyków jądrowych –  wysłano do ZSRR. To oni pomogli Kurczatowowi w krótszym terminie stworzyć pierwszą radziecką bombę A.


Tekst i ilustracje – „Tajny XX wieka” nr 37/2014, ss. 4-5

Przekład z j. rosyjskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©                   

środa, 25 lutego 2015

Zaginiony samolot malezyjski (22 A)



Kaczyńskiego zabili sami Amerykanie: Operacja „Czerwona Róża”

Kilka dni temu znalazłem w Internecie na Facebooku poniższy tekst, który jest głosem w dyskusji na temat katastrofy z dnia 10.IV.2010 roku, w której zginęło wielu polskich osób ze świecznika, w tym para prezydencka – Lech i Maria Kaczyńscy. A oto ten tekst:

Poniższe tłumaczenie ukazało się już na kilku blogach i stronach. Zamieszczam je u siebie, ponieważ dyskusja na temat zamachu smoleńskiego jest nadal gorąca (i tak być powinno), wszelkie komisje, a także niezależni „badacze” dokładają tylko oliwy do ognia zaciemniając obraz sprawy nowymi „faktami” i teoriami.
Można mieć szereg zastrzeżeń do poniższego tekstu, jak to, że nie tłumaczy tak istotnych faktów, jak całkowitego rozerwania kadłuba samolotu. Nie odpowiada też na pytanie czy na pokładzie były wszystkie osoby, które miały rzekomo lecieć z Prezydentem. Jeszcze raz podkreślam, że nie wierzę by po katastrofie Casa kilka lat temu (która sądzę, że też był zamachem) polscy oficerowie wsiedli na pokład samolotu razem z Prezydentem i tak wieloma osobami pełniącymi w państwie najwyższe pozycje.
Na wiele pytań nikt nie usiłuje nawet dać odpowiedzi. Jednym z nich jest ustalenie kto wręczał czerwoną różę równo miesiąc przed zamachem smoleńskim. Zajście nazwane „zamachem z różą” jest bardzo podejrzane, szczególnie że różę Kaczyńskiemu wręczał osobnik w jarmułce, tak jakby chciał zamanifestować swoją żydowską przynależność. Symbolika w tym wypadku wydaje się bardzo podejrzana.
Czy ktoś wrócił do tematu angielskojęzycznego osobnika, który rzekomo przebywał w wieży kontrolnej? Co się stało ze światłami na lotnisku, że po katastrofie je tak starannie wymieniano? Tych pytań są setki.
Zmyłka z GPS-em mogła być jednym z elementów zamachu – akcje służb specjalnych różnią się tym od amatorszczyzny, że są tak przemyślane by były udane w 100 procentach. Pamiętajmy, że USA nie rządzą już Amerykanie – zarówno rząd, jak i wszystkie agencje rządowe, służba zdrowia, wojsko, edukacja itd. są w rękach bolszewików – tych samych ludzi, którzy wymordowali dziesiątki milionów chrześcijan w Rosji i innych krajach.
Rosyjskie służby wyjaśniły, w jaki sposób został zabity L. Kaczyński. Katastrofa prezydenckiego Tu-154M wynikła wskutek złośliwego przeorientowania satelitarnego systemu, produkcji amerykańskiej, zainstalowanego na pokładzie samolotu. Wskutek tego pilot w złych warunkach pogodowych nie zdążył na czas zareagować i wyciągnąć samolotu ze spadania. (…)
Przy oględzinach miejsca upadku, specjalistów najbardziej zadziwiło, dlaczego samolot odchylił się od ścieżki nalotu aż o 500 metrów i znalazł się tylko 5 metrów nad ziemią, zamiast 60 według ekspertów, Amerykanie lokalnie zmienili poziom ziemi w systemie GPS samolotu. Nikt, oprócz specsłużb USA, nie jest w stanie lokalnie zmienić współrzędnych GPS.
Taka możliwość została wymyślona dla wykorzystania w okresie wojny. Na przykład w okresie napaści Gruzji na Południową Osetię w roku 2008 rosyjscy artylerzyści zderzyli się z problemem przesunięcia w ogólnodostępnym sygnale GPS. Amerykanie przesunęli w tej strefie współrzędne o 300 metrów. W rezultacie rosyjscy artylerzyści nie mogli posługiwać się ogólnie dostępnym systemem GPS. Ta teza się potwierdziła, gdy po stronie gruzińskiej zostały przejęte rządowe Hummery z zapasowymi dyskami do wprowadzenia do urządzeń GPS na ich pokładzie.


Moje 3 grosze


Czy coś takiego jest możliwe? Najpierw po przeczytaniu tego tekstu wzruszyłem ramionami – ot, jeszcze jedna teoryjka wylęgła w jakiejś głowie niedowarzonej, kolejny przypał chciałby mieć swoje wielkie 5 minut w historii i wymyślił teoryjkę, która wkrótce i tak trafi do lamusa, jako niedorzeczna. Tak już nawiasem, hipoteza o manipulowaniu wskazaniami GPS pojawiła się w śledztwie na samym początku i… szybko znikła wyparta przez wrzaski „genetycznych” polskich „patriotów” i „teorie” różnych „specjalistów” m.in. z USA, sprowadzonych przez Antoniego Macierewicza.

Pogląd ten zmieniłem wtedy, kiedy przypomniały mi się wydarzenia z września 2010 roku, kiedy to bawiłem na urlopie w Międzyzdrojach. Przez tydzień jeździliśmy tam i sam zwiedzając wszystko, co się dało zwiedzać i oglądając wszystko, co się dało oglądać. Typowa wycieczka turystyczno-krajoznawcza, którą zrealizowaliśmy w 90% mimo dość paskudnej, wietrznej i deszczowej pogody. Ale co to ma wspólnego z katastrofą rządowej „tutki”?

Otóż ma. Podróżując po wyspach posługiwałem się pokładową nawigacją GPS, którą miałem zamontowaną w samochodzie. Pewnego dnia zauważyłem, że – UWAGA! – wskazania GPS nie pokrywają się z tym, co miałem w terenie. Różnica sięgała nawet 100-250 m! Wtedy tłumaczyłem to konfiguracją terenu i możliwością zalegania pod ziemią większej ilości meteorytowego żelaza… Sprawę opisałem na stronie - http://wszechocean.blogspot.com/2012/08/podroz-uczona-do-polskiej-atlantydy-1.html i dalsze.

Drugi przypadek miałem niedawno na Słowacji. Jechałem właśnie z Dolnego Kubina do Trsteny. Przejeżdżając obok templariuszowskiego zamku w Oravskim Podzamku ze zdumieniem zauważyłem, że mój nawigator GPS „zwariował” i podaje jakieś dziwne wskazania wysokości n.p.m. i przez 2-3 minuty miałem jakieś dziwne odczyty różniące się nawet o 100 m. Zwaliłem to na karb aktywności słonecznej, jakiejś burzy magnetycznej albo zakłócenia odbioru sygnałów z satelitów, i zapomniałem o tym. Aż do wczoraj.

Czy to coś ma wspólnego z katastrofą polskiego samolotu? Nie wiem czy tak było, ale jeżeli tak, to mieć mogło. Wskazania wysokości n.p.m. GPS nie mają znaczenia w przypadku samochodu, który porusza się na dwuwymiarowej płaszczyźnie, ale mają kolosalne znaczenie w przypadku samolotu poruszającego się w trójwymiarowej przestrzeni! Taki zamach mógłby być zrealizowany i byłby nadzwyczaj skuteczny – cel zostałby zniszczony.

Spójrzmy jeszcze na okoliczności tej katastrofy: ograniczona widoczność - mgła nad lotniskiem. Idealna pogoda własnie do takiej operacji dezorientujacej pilotów, którzy do końca wierzyli przyrządom nie zwracajac uwagi na wszelkie alarmy - to rozpaczliwe PULL UP! PULL UP!... 

Tylko pozostało odpowiedzieć na zasadnicze pytanie: cui bono, cui prodest? Komu zależało na zabiciu polskiego prezydenta i towarzyszących mu osób? Osobiście jestem przekonany, że jeżeli to był zamach, to jego celem była nie tyle para prezydencka czy towarzyszący jej notable, ile wszyscy Polacy, których ta zbrodnia jeszcze bardziej podzieliła. I o to właśnie chodziło, by Polacy skakali sobie do oczu, podczas gdy sprawcy zamachu stali z boku i wyciągali z niego kolejne korzyści. Pod tym względem technika manipulacji ludzkimi umysłami przypomina mi operacje tego typu prowadzone przez CIA w bananowych republikach, do poziomu których Polska doszlusowała po 1989 roku.

Myślę, że jest to także wyjaśnienie tego, co stało się z malezyjskim samolotem, który tajemniczo zaginął gdzieś nad którymś z oceanów w dniu 8.III.2014 roku. Teraz wydaje się to wyjaśnione – skoro można wprowadzać błędne dane do konkretnych odbiorników GPS, to ktoś mógł zmylić załogę lotu MH370 oraz QZ-8501 i wyprowadzić maszynę z ludźmi diabli wiedzą, dokąd, w warunkach złej widoczności: noc, burza, mgła... A jeszcze jak na pokładzie znajdował się sabotażysta… Jednym słowem – ta hipoteza wiele wyjaśnia. 



wtorek, 24 lutego 2015

Zaginiony samolot malezyjski (21)



Siedem teorii na temat zniknięcia lotu MH-370


Mark Diamat (AP)


Istnieje siedem głównych teorii na temat tego, co stać się mogło z samolotem Boeing 777 z lotu MH-370, który zaginął tajemniczo gdzieś w przestrzeni powietrznej Azji lub Oceanu Indyjskiego w dniu 8.III.2014 roku. I tak:




Teoria nr 1. ZŁOWROGA AKCJA PILOTÓW
ZA: Dlaczego podejrzewamy pilotów? Transponder samolotu przestał nadawać sygnał do kontroli lotów i innych maszyn będących w powietrzu w najbardziej dogodnym momencie: przełączenia się z łączności z kontrolą lotów w Malezji na kontrolę lotów w Wietnamie.
PRZECIW: Pomysł, że piloci użyli samolotu do zabicia siebie oraz załogi i pasażerów jest nie do przyjęcia, stanowiłby pewne tabu dla lotnictwa, ale nie można go wykluczyć.


Teoria nr 2. – PORWANIE/UPROWADZENIE PRZEZ TERRORYSTÓW
ZA: Teoria ta była najbardziej popularna, kiedy okazało się, że na pokładzie było dwóch Irakijczyków – jeden 18-letni, drugi 28-letni, którzy podróżowali na skradzionych paszportach.
PRZECIW: Jak dotąd żadne z ugrupowań terrorystycznych nie przyznało się do porwania tego samolotu, zaś służby specjalne nie zaobserwowały żadnej aktywności w kręgach terrorystów związanej z porwaniem tego samolotu.


Teoria nr 3. – NAGŁA KATASTROFA
ZA: Specjaliści od lotnictwa i katastrof lotniczych najpierw zasugerowali, że stało się coś nagłego i strasznego, np. wybuch bomby na pokładzie, albo awaria silników lub konstrukcji maszyny.
PRZECIW: Gdyby tak było, to znaleziono by szczątki samolotu w pobliżu punktu, w którym został wyłączony transponder.


Teoria nr 4. – POZAR NA POKŁADZIE
ZA: Pożar instalacji elektrycznej, albo pożar łatwopalnego ładunku byłby w stanie wyłączyć urządzenia łączności i uniemożliwić załodze i pasażerom wezwanie pomocy.
PRZECIW: Oczywiście jest to możliwe, ale załoga i pasażerowie mieliby czas na dostanie się do kokpitu i odzyskać kontrole nad samolotem.


Teoria nr 5. – DEKOMPRESJA
ZA: Powolna lub szybka dekompresja powodująca utratę tlenu byłaby w stanie zabić każdego na pokładzie.
PRZECIW: Ale nawet w takim przypadku – jak twierdzą to eksperci lotniczy – gdyby anoksja zabiła wszystkich na pokładzie, to autopilot dalej prowadziłby samolot do Pekinu i byłby on widziany na radarze.


Teoria nr 6. – UKRYCIE SAMOLOTU
ZA: Istnieje możliwość, że ktoś jednak wylądował samolotem w jakimś odległym porcie lotniczym i ukrył go przed światem.  
PRZECIW: Ale po co zadawał sobie tyle trudu, by ukraść samolot pasażerski? Samolot transportowy byłoby mu o wiele łatwiej…


Teoria nr 7. – PRZYPADKOWE ZESTRZELENIE
ZA: Cywilny samolot mógł być zestrzelony przez pomyłkę przez wojsko.
PRZECIW: Nie ma żadnych dowodów na to, że lot MH-370 został zestrzelony przez wojsko.



Przekład z j. angielskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©