Powered By Blogger

piątek, 28 lutego 2014

Bronie odwetowe „V” w Rosji

"Latająca bomba" Fi-103/A-2/V-1 na rampie startowej


Iwan Barykin


Brytyjscy lotnicy polujący nad morzem na atakujące Londyn pociski odrzutowe Fi-103/A-2/V-1, podlatywali tuż do lecącego pocisku, wsuwali skrzydło swego samolotu pod skrzydło „latającej bomby” i szybkim ruchem podważali je do góry, od czego V-1 waliły się w morze.

O tym, że w lipcu 1944 roku, lotnictwo 3. Frontu Przybałtyckiego zbombardowało pola startowe rakiet A-4/V-2 pod Pskowem, w serwisach Sowinformbiuro nie informowało, chociaż to właśnie uratowało Leningrad przed uderzeniem ten broni odwetowej Hitlera. Radzieckiemu wywiadowi udało się przeniknąć plany niemieckiego dowództwa. Poza północna stolicą zamierzano zaatakować rakietami Moskwę i co większe zakłady przemysłowe w Kujbyszewie, Czelabińsku, Magnitogorsku i innych miastach ZSRR.


Rakiety V na Pałac Zimowy


Jak opowiedział w czasie kolejnego przyjazdu do Wołgogradu mój stary znajomy były SS-Obersturmbannführer Walter Schulke (któremu pomogłem odnaleźć mogiłę stryja, który zginął tam w 1942 roku pod Rossoszkami – zob: http://wszechocean.blogspot.com/2013/03/kod-antarktydy.html, http://wszechocean.blogspot.com/2012/02/nlo-nad-stalingradem.html, http://wszechocean.blogspot.com/2013/09/slady-hitlerowcow-wioda-do-patagonii.html i in.), geodezyjny batalion SS, gdzie był on oficerem, przygotowali do wyjazdu do Pskowa. Tam były już przygotowane do akcji wyrzutnie rakiet V-2.
- Mieliśmy wielkie doświadczenie zebrane w czasie rakietowego ostrzału Londynu z północnego wybrzeża Francji, gdzie korygowaliśmy lot V-1 z punktów radiowego naprowadzania. Dowódca 225. pułku artylerii plot., do którego byliśmy oddelegowani, płk Wachtel wtedy tam nam powiedział:
- Wsypiemy nimi tym Ruskim w pierwszym rzędzie. Führer nie bez racji uważa Psków za „bramę do Leningradu”. Nasze rakiety powinny tam dolecieć za waszą pomocą. Ależ to będzie cudownie, jak nasze „V” polecą na Pałac Zimowy, rezydencję ich carów i komisarzy.

Ale wyjazd do Pskowa z Peenemünde – gdzie staliśmy wtedy – nie doszedł do skutku. Rosjanie zrównali z ziemią wyrzutnie rakietowe w Pskowie i stację naprowadzania rakiet w Pskowskiej Obłasti. Tak więc pociski „V” nie spełniły nadziei jakie w nich pokładano. Jedynie 2500 z 10.000 wystrzelonych rakiet doleciało do Londynu. Wiele z nich wpadło w Kanał La Manche, a poza tym Anglicy nauczyli się zestrzeliwać nasze rakiety.
[Chodzi oczywiście o „latające bomby” V-1, które można było przechwycić praktycznie w każdym punkcie trajektorii. Jeżeli idzie o pociski V-2, to wprawdzie istniała broń będąca w stanie je unieszkodliwić, ale Brytyjczycy jej nie posiadali i dlatego właśnie zbombardowano stanowiska startowe tych MRBM na francuskich brzegach – uwaga tłum.]
Tym niemniej od ostrzału rakietowego zginęło ponad 8000 Brytyjczyków i zniszczono ponad 20.000 domów.   


Podziemna fabryka


Poprosiłem Herr Schulkego, by powiedział coś więcej o „broni odwetowej”:
- Pracami nad „cudowną bronią” nasi uczeni zajęli się jeszcze w latach 30. Na początku konstruktor gen. dr Walter Dornberger skonstruował silnik rakietowy na paliwo ciekłe. Pierwszą rakietę skonstruował SS-Sturmbannführer baron Wernher von Braun. Był to 17-metrowy samolot-pocisk był obliczony na lot do 200 km na wysokości 150-200 m. Był on w stanie przenosić głowicę bojową do 350 kg TNT. Ale pierwsze starty zakończyły się niepowodzeniem. Hitler nakazał kontynuować próby z rakietami i przeznaczał na nie coraz więcej środków.

Chytry i szczwany Göring, dowódca Luftwaffe, przedstawił rakiety projektu konstruktora inż. Fiesselera. Były one mniejsze i kosztowały o wiele mniej.  Von Braun kierujący tymczasem centrum rakietowym w Peenemünde na północy Niemiec połknął bakcyla i zabrał się za badaniami przydatności rakiet Fiesselera. One były o wiele lepsze. Siedmiometrowa skrzydlata rakieta V-1 rozwijała prędkość 650 km/h, miała na pokładzie 1000 kg TNT i po kilku minutach osiągała cel w odległości 250 km, jednakże jej celność (tzw. CEP) była bardzo niska i zamykała się w promieniu 15 km!...
[Tak naprawdę, to istniało 6 wersji rozwojowych tej „latającej bomby”, o czym pisałem w opracowaniach na temat broni odwetowych III Rzeszy. Przypomnę tutaj tylko ich typy:
v Fi-103 A-1 o masie głowicy bojowej 830 kg FP60-40 lub FP50-50 lub Amatolu 39;
v Fi-103 B-1;
v Fi-103 B-2 w którym używano Trialen-105 lub Trialen-106;
v Fi-103 C-1 zawierający bombę typu sc-800;
v Fi-103 D-1 (projekt);
v Fi-103 E-1 (projekt) stanowiący hybrydę wersji A-1 i B-1;
v Fi-103 F-1 zawierający 530 kg TNT
Wszystkie te pociski osiągały prędkość marszową 644 km/h i ich zasięg wynosił 238 km, tylko modelu F-1 345-370 km. I jeszcze jedna ciekawostka – wszystkie te modele, poza A-1, miały kadłuby zbudowane ze sklejki i drewna, to akurat jest zrozumiałe, bowiem III Rzesza cierpiała na deficyt metali i zastępowała metale różnymi zamiennikami. Zob. R. Leśniakiewicz – „Powojenne losy niemieckiej Wunderwaffe” (Warszawa 2008) – uwaga tłum.]   
Tym niemniej te „rakiety” swoim dziwnym, turkoczącym dźwiękiem wywoływały panikę wśród Anglików. Jeden z pocisków eksplodował w centrum brytyjskiej stolicy, w odległości 400 m od Buckingham Palace i uszkodziła cały kwartał. Od tego czasu Brytyjczycy zaczęli robić wszystko, by zlikwidować to zagrożenie. Rozpoczęło się polowanie na pociski V i domniemane miejsca ich odpaleń. W nocy 18.VIII.1944 roku, około 600 brytyjskich bombowców wykonały rajd na ośrodek rakietowy w Peenemünde. Po tym nalocie zdecydowano się na stworzenie jeszcze jednego takiego poligonu na południu Niemiec. W górach Harzu, na głębokości 70 m został zbudowany zakład produkcyjny wytwarzający bronie „V”. Zagnano tam do roboty 30.000 więźniów z KL Dora-Mittelbau, którzy zajmowali się składaniem rakiet.


Dziecię konstruktora Brauna


- A co pan może powiedzieć o V-2? Czy w biurze konstrukcyjnym von Brauna wypuszczano inne rakiety?
- V-2 to przede wszystkim rakieta balistyczna. Cudowne dziecię barona von Brauna, która rozwijała prędkość do 6000 km/h, przy zasięgu lotu do 320 km i wysokości lotu do 80.000 m. Zestrzelenie jej było niemożliwe.
[Teza ta nie jest do obrony, biorąc pod uwagę, że Niemcy pracowali nad rakietami przeciwlotniczymi i całym rakietowym systemem OPLOT, którego składowymi były pociski rakietowe Rheintochter i Rheinbote. O ile rakiety Rheintochter R1 i Rheintochter R3 były konwencjonalnymi pociskami klasy ziemia-powietrze, o tyle pociski Rheinbote były predestynowane do stworzenia systemu OPB – obrony przeciwrakietowej. Spójrzmy na następujące porównanie:
v Rheintochter R1 – dwustopniowa rakieta na paliwo stałe, masa głowicy 25 kg TNT, zasięg 17 km, prędkość 1,09 Ma.
v Rheintochter R3 – dwustopniowa rakieta hybrydowa, masa głowicy 25 kg, zasięg 17 km, prędkość 1,09 Ma.
v Rheinbote – czterostopniowa rakieta na paliwo stałe, masa głowicy 50-70 kg TNT, zasięg 160 km, prędkość 4,03 Ma.
Pociski rakietowe A-4/V-2 latały z prędkością ok. 1,52 km/s czyli jakieś 4,63 Ma. Oczywiście pocisk Rheinbote nie mógł dogonić V-2 lecąc po krzywej pościgu, ale lecąc z naprzeciwka po prostej wyprzedzenia mógł trafić w rakietę i ją zniszczyć. Hitler być może był szaleńcem, ale jego konstruktorzy i generałowie – nie. Oni doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że Alianci mają już plany i nawet całe pociski „V” w rękach i w każdej chwili z Anglii czy zza linii frontu wschodniego na wojska niemieckie mogą posypać się anglo-amerykańskie i/albo radzieckie wersje pocisków „V” zadając wojskom niemieckim potężne straty. To raz, a po drugie – Niemcy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że Amerykanie są szybsi w wyścigu do bomby A, i że nie ma lepszego wektora jej przenoszenia, niż rakieta o zasięgu nawet tak niewielkim, jak V-2. Dlatego budowali transkontynentalne, dwustopniowe rakiety A-9/A-10/V-6, którymi mogliby zaatakować Nowy Jork, a także systemy podwodnych wyrzutni rakietowych Urzel… Ale do obrony przed możliwym atakiem rakietowym ze strony Aliantów miał posłużyć system pocisków rakietowych Rheinbote naprowadzanych aktywnie, radarowo z ziemi. Polecam Czytelnikowi zwiedzenie bardzo ciekawego Muzeum Wyrzutni Rakietowych w Łebie-Rąbce - uwaga tłum.]    
Ta „latająca śmierć” niosła tonową głowicę materiałów wybuchowych i przedstawiała dla przeciwnika wielkie niebezpieczeństwo. Od eksplozji jednej z nich w Londynie powstał krater o głębokości 10 m. V-2 była planowana także do ataków rakietowych na Leningrad. Hitler nie mógłby się uspokoić, póki znienawidzone przezeń miasto nie zostałoby starte z powierzchni ziemi.

Poza tym w biurze von Brauna pracowano nad bronią V-3. Ten samolot-pocisk mógłby być użytym do ostrzały dużych zgrupowań wojsk nieprzyjaciela i w jego głowicy mógłby znajdować się ładunek z komponentów wzbogaconego uranu (tzw. brudna bomba atomowa) albo śmiercionośny gaz sarin. Być może, rakiety te miały być użyte do ostrzału Leningradu z dużej odległości. W miarę zbliżania się wojsk radzieckich produkcję V-3 wstrzymano.
[Autorowi chodzi najprawdopodobniej o jakąś wersję V-1, bowiem V-3 było to superdalekonośne działo kalibru 6” czyli 152 mm, ale miotające trzymetrowe pociski na odległość 150-170 km. Znane ono było pod kryptonimami Tausendfüssler, Schnelle Eliske czy Hochdrückpumpe. Próby z tą wersją V-3 miały miejsce w Zalesiu k./Międzyzdrojów, zaś baterię takich dział zamierzano wykorzystać z francuskiej miejscowości Mimoyecques. Dzisiaj w Zalesiu można zwiedzić Muzeum V-3 prowadzone przez entuzjastów dawnej techniki wojskowej – uwaga tłum.]

A oto Projekt Ameryka, który wymaga osobnego omówienia. Ten wariant V-1 z dwoma stopniami był w stanie nawet wylecieć w bliższy kosmos, nawet z pilotem na pokładzie…
- Bardzo proszę o tym dokładniej? Krążą pogłoski, że to właśnie Niemiec stał się pierwszym kosmonautą na świecie.
- No, Herr Journalist, to jest coś więcej, niż pogłoski – odpowiedział mój rozmówca – swego czasu było to wielką tajemnicą Rzeszy, ale ją panu odkryję. Pilotem Ameryki został SS-Sturmbannführer Rudolf Schreder. Niestety, nie znałem go osobiście. Z 200 przygotowanych przez Otto Skorzennego pilotów-samobójców – takich nazistowskich kamikadze – los padł na Schredera, pilota doświadczalnego niemieckich samolotów odrzutowych.  

Amerika w locie


Swastyka na orbicie


- Czyżbym pana zaintrygował? – zdziwił się Schulke. – Specjalnie nie powiedziałem panu najważniejszego: Göringowi przyszła do głowy szalona idea – wystrzelić rakietę do najwyższego drapacza chmur w Nowym Jorku. Dla uskutecznienia tej akcji, została przygotowana przez (jeszcze wtedy) SS-Obersturmbannführera Otto Skorzennego specjalna grupa dywersyjna. Otrzymała ona zadanie specjalne: dotrzeć okrętem podwodnym do amerykańskich brzegów. Następnie dostać się do Nowego Jorku jako turyści i ustawić radiolatarnię na szczycie jednego z najwyższych drapaczy chmur. To właśnie na tą radiolatarnię miała polecieć dwustopniowa rakieta nazwana Ameryką.

Ale specgrupie się nie powiodło. FBI podsłuchało rozmowy okrętu podwodnego. Dywersantów ujęto. A zatem Schrederowi przyszło lecieć w ciemno. W wyznaczonym dniu – 24.I.1945 roku – Schreder zajął miejsce w kabinie-kapsule. Byłem w liczbie tych, którzy to obserwowali. Rudolf wyglądał nieźle i nieudany start poprzedniej Ameryki nie przejmował go zbytnio. Tym razem start przebiegł dobrze, ale po upływie 10 sekund w słuchawkach kierownika lotów rozległ się jego głos:
- Ona się pali! Ona się pali! Mein Führer, ja umieram!...
Łączność się urwała. Podejrzewam, że Schreder zwariował od przeciążeń i przegryzł kapsułkę z trucizną. Być może, że w kabinie rakiety doszło do pożaru. Tym niemniej rakieta wyszła w bliższy kosmos, a potem w trybie bezpilotowym zeszła z kursu i spadła do oceanu nie doleciawszy do wybrzeży USA.


Jak udaremniono rakietowy ostrzał Leningradu


- Powróćmy do lipca 1944 roku, Herr Schulke. Co panu wiadomo o planach Hitlera względem Leningradu?
- Göring wciąż naciskał na rakietowy ostrzał Leningradu, i nie tylko on, ale tym planom nie było dane się spełnić. W 1944 roku, pierwszych sześć V-2 przewieziono morzem z ośrodka w Peenemünde do Tallina. Tam przeładowano je na pociąg, ale do miejsca przeznaczenia, do Pskowa on nie dojechał. Został wysadzony w powietrze przez partyzantów. Nalot na place startowe i stację naprowadzania, to też ich robota.

A jednak – jak się wyjaśniło – Walter Schulke nie zawsze mówił prawdę. Nie tylko partyzanci udaremnili tą akcję rakietowego zastraszania. O tym autor materiału przekonał się, kiedy przeczytał książkę P. I. Kapocy pt. „Na morzu pogasły światła”, poświęconej legendarnemu dowódcy kompanii specjalnego przeznaczenia (k.sp.) oddziału rozpoznania sztabu Floty Bałtyckiej – I. W. Prochwatiłowowi. O miejscu lokalizacji niemieckiej stacji naprowadzania rakiet zameldowali mu partyzanci z 5. Leningradzkiej Brygady Partyzanckiej. A w lokalizacji placów startowych dla rakiet „V” pomógł partyzantom prawosławny mnich o. Fiodor (czyli Fiodor Puzanow). Jako duchowny mógł się on swobodnie przemieszczać po Pskowie i okolicy, dzięki czemu udało mu się dowiedzieć, że Niemcy coś robią dziwnego na terenie zakładu lniarskiego. Ale wejść na teren tego tajnego obiektu było niemożliwością. Był on otoczony zasiekami z drutu kolczastego i ogrodzeniami pod napięciem.

Jak wspominał później sekretarz podziemnego Komitetu Rejonowego WKP(b) – W. A. Akatow – udało im się wkręcić do kuchni kasyna oficerskiego partyzantkę Annę Iwanową. Udało się jej ustalić, że na terenie kombinatu lniarskiego zbudowano jakieś obiekty i dokładnie zamaskowane place, ochraniane przez esesmanów. Udało się jej także podsłuchać, że Niemcy szykują się do uderzenia na Leningrad przy pomocy jakiejś „cudownej broni”. Potem funkcjonariusze partyjni dowiedzieli się od partyzantów, że na bocznicę wiodącą do zakładów ma być skierowany pociąg z jakimiś „torpedami”. Ale do Pskowa on już nie dojechał…

Zakłady "Piszmasz" w Pskowie, w których znajdowała się stacja naprowadzania rakiet V-2

O. Fiodor odznaczany przez dowódcę Leningradzkiej Brygady partyzanckiej za akcję przeciwko pociskom V-2
 

Otrzymawszy od partyzantów meldunek o istnieniu tajnej stacji nawodzenia, Iwan Wasiliewicz Prochwatiłow wysłał by ustalić dokładne miejsce jej bazowania wybitnego nurka-zwiadowcę Władimira Borisowa. Ten przekroczył linię frontu pod wodą i wyszedł w rejonie prawdopodobnego znajdowania się obiektu, a była to fabryka Piszmasz. Przebrany za niemieckiego żołnierza, pod pozorem pomocy w rozładunku skrzyń przedostał się do bunkra. Ustaliwszy, ze hitlerowcy montują aparaturę radiową, zrozumiał, gdzie się znalazł. Zameldował o tym marszałkowi N. N. Woronowowi. To właśnie jemu Stawka (kierownictwo Sztabu Generalnego Armii Czerwonej – przyp. tłum.) poleciła użyć wszelkie siły i środki w celu niedopuszczenia do rakietowego ostrzału Leningradu.

Marszałek wydał rozkaz wzmocnienia sił Leningradzkiej Armii Obrony Przeciwlotniczej. Strefa jej odpowiedzialności służbowej została podzielona na dwa sektory: Północno-zachodni i Południowo-zachodni. Wyposażono je w najnowocześniejsze stacje radiolokacyjne, 4 pułki lotnictwa myśliwskiego, ponad 100 baterii zenitówek – czyli 418 dział i ponad 200 balonów zaporowych.

Rzecz w tym, ze hitlerowcy po wysadzeniu w powietrze eszelonu z rakietami, nie zdecydowali się na odwołanie rozkazu rakietowego ostrzału Leningradu. O tym zameldował Centrali zakonspirowany agent w sztabie Luftwaffe. Do wyjazdu do Pskowa szykowała się nowa partia rakiet V-2. Ale niespodziewane naloty naszego lotnictwa w lipcu 1944 roku zrównały z ziemią urządzenia na placach startowych i stacje naprowadzania rakiet.


Moje 3 grosze


No i mamy kolejną odsłonę tej samej tajemnicy niemieckiej broni „V”. Z drugiej strony teraz wcale mnie nie dziwi to, że Rosjanie mieli rakiety R już w 1945 roku. Idę o zakład, że te szczątki zostały dobrze „obczajone” przez specjalistów, dlatego potem nie mieli takich problemów z rakietami po wejściu do Peenemünde i zakładów Dora w Northausen… Po wojnie Rosjanom wpadło w ręce ponad 5000 pracowników niższego i średniego szczebla technicznego z Peenemünde i innych zakładów przemysłu rakietowego, że obojętnym bykiem byli w stanie odtworzyć mozaikowo to, co robiła wierchuszka HRVA z von Braunem i Dornbergerem na czele. Poza tym Rosjanie mieli 12.000 jednostek broni „V”, a zatem materiału do badań mieli „skolko ugodno”.

A tak swoja drogą, to wciąż odnoszę wrażenie, że na Dolnym Śląsku Niemcy nie ukryli jakichś większych skarbów – w sensie sztab złota, kosztowności, walorów pieniężnych i dzieł sztuki. To mogły być dokumenty ich programu atomowego i kosmicznego, części aparatury, próbki materiałów, itp. Po prostu dlatego, że gdyby chodziło o depozyty, które trzeba by było szybko i łatwo podjąć, to nikt nie chowałby ich tam, skąd trudno byłoby je wydobyć nie usuwając przy tym tysięcy ton skały i ziemi. To byłoby bez sensu. Nie mówiąc już o tym, że niesłychanie trudne technicznie. No i rzucałoby się wszystkim w oczy, a tego na pewno nie życzyliby sobie członkowie ODESSA… I to właśnie chciałbym zasugerować Koleżankom i Kolegom z Dolnego Śląska: szukajcie wszędzie tam, gdzie Niemcy nie pokazywali się ostentacyjnie ze skrzyniami składowanymi w sztolniach i szybach, które następnie wysadzano – szukajcie tam, gdzie ich nie widziano, a być może znajdziecie…      

Tekst i ilustracje – „Tajny XX wieka” nr 45/2013, ss. 4-5

Przekład z j. rosyjskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©