Powered By Blogger

piątek, 28 lutego 2014

Bronie odwetowe „V” w Rosji

"Latająca bomba" Fi-103/A-2/V-1 na rampie startowej


Iwan Barykin


Brytyjscy lotnicy polujący nad morzem na atakujące Londyn pociski odrzutowe Fi-103/A-2/V-1, podlatywali tuż do lecącego pocisku, wsuwali skrzydło swego samolotu pod skrzydło „latającej bomby” i szybkim ruchem podważali je do góry, od czego V-1 waliły się w morze.

O tym, że w lipcu 1944 roku, lotnictwo 3. Frontu Przybałtyckiego zbombardowało pola startowe rakiet A-4/V-2 pod Pskowem, w serwisach Sowinformbiuro nie informowało, chociaż to właśnie uratowało Leningrad przed uderzeniem ten broni odwetowej Hitlera. Radzieckiemu wywiadowi udało się przeniknąć plany niemieckiego dowództwa. Poza północna stolicą zamierzano zaatakować rakietami Moskwę i co większe zakłady przemysłowe w Kujbyszewie, Czelabińsku, Magnitogorsku i innych miastach ZSRR.


Rakiety V na Pałac Zimowy


Jak opowiedział w czasie kolejnego przyjazdu do Wołgogradu mój stary znajomy były SS-Obersturmbannführer Walter Schulke (któremu pomogłem odnaleźć mogiłę stryja, który zginął tam w 1942 roku pod Rossoszkami – zob: http://wszechocean.blogspot.com/2013/03/kod-antarktydy.html, http://wszechocean.blogspot.com/2012/02/nlo-nad-stalingradem.html, http://wszechocean.blogspot.com/2013/09/slady-hitlerowcow-wioda-do-patagonii.html i in.), geodezyjny batalion SS, gdzie był on oficerem, przygotowali do wyjazdu do Pskowa. Tam były już przygotowane do akcji wyrzutnie rakiet V-2.
- Mieliśmy wielkie doświadczenie zebrane w czasie rakietowego ostrzału Londynu z północnego wybrzeża Francji, gdzie korygowaliśmy lot V-1 z punktów radiowego naprowadzania. Dowódca 225. pułku artylerii plot., do którego byliśmy oddelegowani, płk Wachtel wtedy tam nam powiedział:
- Wsypiemy nimi tym Ruskim w pierwszym rzędzie. Führer nie bez racji uważa Psków za „bramę do Leningradu”. Nasze rakiety powinny tam dolecieć za waszą pomocą. Ależ to będzie cudownie, jak nasze „V” polecą na Pałac Zimowy, rezydencję ich carów i komisarzy.

Ale wyjazd do Pskowa z Peenemünde – gdzie staliśmy wtedy – nie doszedł do skutku. Rosjanie zrównali z ziemią wyrzutnie rakietowe w Pskowie i stację naprowadzania rakiet w Pskowskiej Obłasti. Tak więc pociski „V” nie spełniły nadziei jakie w nich pokładano. Jedynie 2500 z 10.000 wystrzelonych rakiet doleciało do Londynu. Wiele z nich wpadło w Kanał La Manche, a poza tym Anglicy nauczyli się zestrzeliwać nasze rakiety.
[Chodzi oczywiście o „latające bomby” V-1, które można było przechwycić praktycznie w każdym punkcie trajektorii. Jeżeli idzie o pociski V-2, to wprawdzie istniała broń będąca w stanie je unieszkodliwić, ale Brytyjczycy jej nie posiadali i dlatego właśnie zbombardowano stanowiska startowe tych MRBM na francuskich brzegach – uwaga tłum.]
Tym niemniej od ostrzału rakietowego zginęło ponad 8000 Brytyjczyków i zniszczono ponad 20.000 domów.   


Podziemna fabryka


Poprosiłem Herr Schulkego, by powiedział coś więcej o „broni odwetowej”:
- Pracami nad „cudowną bronią” nasi uczeni zajęli się jeszcze w latach 30. Na początku konstruktor gen. dr Walter Dornberger skonstruował silnik rakietowy na paliwo ciekłe. Pierwszą rakietę skonstruował SS-Sturmbannführer baron Wernher von Braun. Był to 17-metrowy samolot-pocisk był obliczony na lot do 200 km na wysokości 150-200 m. Był on w stanie przenosić głowicę bojową do 350 kg TNT. Ale pierwsze starty zakończyły się niepowodzeniem. Hitler nakazał kontynuować próby z rakietami i przeznaczał na nie coraz więcej środków.

Chytry i szczwany Göring, dowódca Luftwaffe, przedstawił rakiety projektu konstruktora inż. Fiesselera. Były one mniejsze i kosztowały o wiele mniej.  Von Braun kierujący tymczasem centrum rakietowym w Peenemünde na północy Niemiec połknął bakcyla i zabrał się za badaniami przydatności rakiet Fiesselera. One były o wiele lepsze. Siedmiometrowa skrzydlata rakieta V-1 rozwijała prędkość 650 km/h, miała na pokładzie 1000 kg TNT i po kilku minutach osiągała cel w odległości 250 km, jednakże jej celność (tzw. CEP) była bardzo niska i zamykała się w promieniu 15 km!...
[Tak naprawdę, to istniało 6 wersji rozwojowych tej „latającej bomby”, o czym pisałem w opracowaniach na temat broni odwetowych III Rzeszy. Przypomnę tutaj tylko ich typy:
v Fi-103 A-1 o masie głowicy bojowej 830 kg FP60-40 lub FP50-50 lub Amatolu 39;
v Fi-103 B-1;
v Fi-103 B-2 w którym używano Trialen-105 lub Trialen-106;
v Fi-103 C-1 zawierający bombę typu sc-800;
v Fi-103 D-1 (projekt);
v Fi-103 E-1 (projekt) stanowiący hybrydę wersji A-1 i B-1;
v Fi-103 F-1 zawierający 530 kg TNT
Wszystkie te pociski osiągały prędkość marszową 644 km/h i ich zasięg wynosił 238 km, tylko modelu F-1 345-370 km. I jeszcze jedna ciekawostka – wszystkie te modele, poza A-1, miały kadłuby zbudowane ze sklejki i drewna, to akurat jest zrozumiałe, bowiem III Rzesza cierpiała na deficyt metali i zastępowała metale różnymi zamiennikami. Zob. R. Leśniakiewicz – „Powojenne losy niemieckiej Wunderwaffe” (Warszawa 2008) – uwaga tłum.]   
Tym niemniej te „rakiety” swoim dziwnym, turkoczącym dźwiękiem wywoływały panikę wśród Anglików. Jeden z pocisków eksplodował w centrum brytyjskiej stolicy, w odległości 400 m od Buckingham Palace i uszkodziła cały kwartał. Od tego czasu Brytyjczycy zaczęli robić wszystko, by zlikwidować to zagrożenie. Rozpoczęło się polowanie na pociski V i domniemane miejsca ich odpaleń. W nocy 18.VIII.1944 roku, około 600 brytyjskich bombowców wykonały rajd na ośrodek rakietowy w Peenemünde. Po tym nalocie zdecydowano się na stworzenie jeszcze jednego takiego poligonu na południu Niemiec. W górach Harzu, na głębokości 70 m został zbudowany zakład produkcyjny wytwarzający bronie „V”. Zagnano tam do roboty 30.000 więźniów z KL Dora-Mittelbau, którzy zajmowali się składaniem rakiet.


Dziecię konstruktora Brauna


- A co pan może powiedzieć o V-2? Czy w biurze konstrukcyjnym von Brauna wypuszczano inne rakiety?
- V-2 to przede wszystkim rakieta balistyczna. Cudowne dziecię barona von Brauna, która rozwijała prędkość do 6000 km/h, przy zasięgu lotu do 320 km i wysokości lotu do 80.000 m. Zestrzelenie jej było niemożliwe.
[Teza ta nie jest do obrony, biorąc pod uwagę, że Niemcy pracowali nad rakietami przeciwlotniczymi i całym rakietowym systemem OPLOT, którego składowymi były pociski rakietowe Rheintochter i Rheinbote. O ile rakiety Rheintochter R1 i Rheintochter R3 były konwencjonalnymi pociskami klasy ziemia-powietrze, o tyle pociski Rheinbote były predestynowane do stworzenia systemu OPB – obrony przeciwrakietowej. Spójrzmy na następujące porównanie:
v Rheintochter R1 – dwustopniowa rakieta na paliwo stałe, masa głowicy 25 kg TNT, zasięg 17 km, prędkość 1,09 Ma.
v Rheintochter R3 – dwustopniowa rakieta hybrydowa, masa głowicy 25 kg, zasięg 17 km, prędkość 1,09 Ma.
v Rheinbote – czterostopniowa rakieta na paliwo stałe, masa głowicy 50-70 kg TNT, zasięg 160 km, prędkość 4,03 Ma.
Pociski rakietowe A-4/V-2 latały z prędkością ok. 1,52 km/s czyli jakieś 4,63 Ma. Oczywiście pocisk Rheinbote nie mógł dogonić V-2 lecąc po krzywej pościgu, ale lecąc z naprzeciwka po prostej wyprzedzenia mógł trafić w rakietę i ją zniszczyć. Hitler być może był szaleńcem, ale jego konstruktorzy i generałowie – nie. Oni doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że Alianci mają już plany i nawet całe pociski „V” w rękach i w każdej chwili z Anglii czy zza linii frontu wschodniego na wojska niemieckie mogą posypać się anglo-amerykańskie i/albo radzieckie wersje pocisków „V” zadając wojskom niemieckim potężne straty. To raz, a po drugie – Niemcy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że Amerykanie są szybsi w wyścigu do bomby A, i że nie ma lepszego wektora jej przenoszenia, niż rakieta o zasięgu nawet tak niewielkim, jak V-2. Dlatego budowali transkontynentalne, dwustopniowe rakiety A-9/A-10/V-6, którymi mogliby zaatakować Nowy Jork, a także systemy podwodnych wyrzutni rakietowych Urzel… Ale do obrony przed możliwym atakiem rakietowym ze strony Aliantów miał posłużyć system pocisków rakietowych Rheinbote naprowadzanych aktywnie, radarowo z ziemi. Polecam Czytelnikowi zwiedzenie bardzo ciekawego Muzeum Wyrzutni Rakietowych w Łebie-Rąbce - uwaga tłum.]    
Ta „latająca śmierć” niosła tonową głowicę materiałów wybuchowych i przedstawiała dla przeciwnika wielkie niebezpieczeństwo. Od eksplozji jednej z nich w Londynie powstał krater o głębokości 10 m. V-2 była planowana także do ataków rakietowych na Leningrad. Hitler nie mógłby się uspokoić, póki znienawidzone przezeń miasto nie zostałoby starte z powierzchni ziemi.

Poza tym w biurze von Brauna pracowano nad bronią V-3. Ten samolot-pocisk mógłby być użytym do ostrzały dużych zgrupowań wojsk nieprzyjaciela i w jego głowicy mógłby znajdować się ładunek z komponentów wzbogaconego uranu (tzw. brudna bomba atomowa) albo śmiercionośny gaz sarin. Być może, rakiety te miały być użyte do ostrzału Leningradu z dużej odległości. W miarę zbliżania się wojsk radzieckich produkcję V-3 wstrzymano.
[Autorowi chodzi najprawdopodobniej o jakąś wersję V-1, bowiem V-3 było to superdalekonośne działo kalibru 6” czyli 152 mm, ale miotające trzymetrowe pociski na odległość 150-170 km. Znane ono było pod kryptonimami Tausendfüssler, Schnelle Eliske czy Hochdrückpumpe. Próby z tą wersją V-3 miały miejsce w Zalesiu k./Międzyzdrojów, zaś baterię takich dział zamierzano wykorzystać z francuskiej miejscowości Mimoyecques. Dzisiaj w Zalesiu można zwiedzić Muzeum V-3 prowadzone przez entuzjastów dawnej techniki wojskowej – uwaga tłum.]

A oto Projekt Ameryka, który wymaga osobnego omówienia. Ten wariant V-1 z dwoma stopniami był w stanie nawet wylecieć w bliższy kosmos, nawet z pilotem na pokładzie…
- Bardzo proszę o tym dokładniej? Krążą pogłoski, że to właśnie Niemiec stał się pierwszym kosmonautą na świecie.
- No, Herr Journalist, to jest coś więcej, niż pogłoski – odpowiedział mój rozmówca – swego czasu było to wielką tajemnicą Rzeszy, ale ją panu odkryję. Pilotem Ameryki został SS-Sturmbannführer Rudolf Schreder. Niestety, nie znałem go osobiście. Z 200 przygotowanych przez Otto Skorzennego pilotów-samobójców – takich nazistowskich kamikadze – los padł na Schredera, pilota doświadczalnego niemieckich samolotów odrzutowych.  

Amerika w locie


Swastyka na orbicie


- Czyżbym pana zaintrygował? – zdziwił się Schulke. – Specjalnie nie powiedziałem panu najważniejszego: Göringowi przyszła do głowy szalona idea – wystrzelić rakietę do najwyższego drapacza chmur w Nowym Jorku. Dla uskutecznienia tej akcji, została przygotowana przez (jeszcze wtedy) SS-Obersturmbannführera Otto Skorzennego specjalna grupa dywersyjna. Otrzymała ona zadanie specjalne: dotrzeć okrętem podwodnym do amerykańskich brzegów. Następnie dostać się do Nowego Jorku jako turyści i ustawić radiolatarnię na szczycie jednego z najwyższych drapaczy chmur. To właśnie na tą radiolatarnię miała polecieć dwustopniowa rakieta nazwana Ameryką.

Ale specgrupie się nie powiodło. FBI podsłuchało rozmowy okrętu podwodnego. Dywersantów ujęto. A zatem Schrederowi przyszło lecieć w ciemno. W wyznaczonym dniu – 24.I.1945 roku – Schreder zajął miejsce w kabinie-kapsule. Byłem w liczbie tych, którzy to obserwowali. Rudolf wyglądał nieźle i nieudany start poprzedniej Ameryki nie przejmował go zbytnio. Tym razem start przebiegł dobrze, ale po upływie 10 sekund w słuchawkach kierownika lotów rozległ się jego głos:
- Ona się pali! Ona się pali! Mein Führer, ja umieram!...
Łączność się urwała. Podejrzewam, że Schreder zwariował od przeciążeń i przegryzł kapsułkę z trucizną. Być może, że w kabinie rakiety doszło do pożaru. Tym niemniej rakieta wyszła w bliższy kosmos, a potem w trybie bezpilotowym zeszła z kursu i spadła do oceanu nie doleciawszy do wybrzeży USA.


Jak udaremniono rakietowy ostrzał Leningradu


- Powróćmy do lipca 1944 roku, Herr Schulke. Co panu wiadomo o planach Hitlera względem Leningradu?
- Göring wciąż naciskał na rakietowy ostrzał Leningradu, i nie tylko on, ale tym planom nie było dane się spełnić. W 1944 roku, pierwszych sześć V-2 przewieziono morzem z ośrodka w Peenemünde do Tallina. Tam przeładowano je na pociąg, ale do miejsca przeznaczenia, do Pskowa on nie dojechał. Został wysadzony w powietrze przez partyzantów. Nalot na place startowe i stację naprowadzania, to też ich robota.

A jednak – jak się wyjaśniło – Walter Schulke nie zawsze mówił prawdę. Nie tylko partyzanci udaremnili tą akcję rakietowego zastraszania. O tym autor materiału przekonał się, kiedy przeczytał książkę P. I. Kapocy pt. „Na morzu pogasły światła”, poświęconej legendarnemu dowódcy kompanii specjalnego przeznaczenia (k.sp.) oddziału rozpoznania sztabu Floty Bałtyckiej – I. W. Prochwatiłowowi. O miejscu lokalizacji niemieckiej stacji naprowadzania rakiet zameldowali mu partyzanci z 5. Leningradzkiej Brygady Partyzanckiej. A w lokalizacji placów startowych dla rakiet „V” pomógł partyzantom prawosławny mnich o. Fiodor (czyli Fiodor Puzanow). Jako duchowny mógł się on swobodnie przemieszczać po Pskowie i okolicy, dzięki czemu udało mu się dowiedzieć, że Niemcy coś robią dziwnego na terenie zakładu lniarskiego. Ale wejść na teren tego tajnego obiektu było niemożliwością. Był on otoczony zasiekami z drutu kolczastego i ogrodzeniami pod napięciem.

Jak wspominał później sekretarz podziemnego Komitetu Rejonowego WKP(b) – W. A. Akatow – udało im się wkręcić do kuchni kasyna oficerskiego partyzantkę Annę Iwanową. Udało się jej ustalić, że na terenie kombinatu lniarskiego zbudowano jakieś obiekty i dokładnie zamaskowane place, ochraniane przez esesmanów. Udało się jej także podsłuchać, że Niemcy szykują się do uderzenia na Leningrad przy pomocy jakiejś „cudownej broni”. Potem funkcjonariusze partyjni dowiedzieli się od partyzantów, że na bocznicę wiodącą do zakładów ma być skierowany pociąg z jakimiś „torpedami”. Ale do Pskowa on już nie dojechał…

Zakłady "Piszmasz" w Pskowie, w których znajdowała się stacja naprowadzania rakiet V-2

O. Fiodor odznaczany przez dowódcę Leningradzkiej Brygady partyzanckiej za akcję przeciwko pociskom V-2
 

Otrzymawszy od partyzantów meldunek o istnieniu tajnej stacji nawodzenia, Iwan Wasiliewicz Prochwatiłow wysłał by ustalić dokładne miejsce jej bazowania wybitnego nurka-zwiadowcę Władimira Borisowa. Ten przekroczył linię frontu pod wodą i wyszedł w rejonie prawdopodobnego znajdowania się obiektu, a była to fabryka Piszmasz. Przebrany za niemieckiego żołnierza, pod pozorem pomocy w rozładunku skrzyń przedostał się do bunkra. Ustaliwszy, ze hitlerowcy montują aparaturę radiową, zrozumiał, gdzie się znalazł. Zameldował o tym marszałkowi N. N. Woronowowi. To właśnie jemu Stawka (kierownictwo Sztabu Generalnego Armii Czerwonej – przyp. tłum.) poleciła użyć wszelkie siły i środki w celu niedopuszczenia do rakietowego ostrzału Leningradu.

Marszałek wydał rozkaz wzmocnienia sił Leningradzkiej Armii Obrony Przeciwlotniczej. Strefa jej odpowiedzialności służbowej została podzielona na dwa sektory: Północno-zachodni i Południowo-zachodni. Wyposażono je w najnowocześniejsze stacje radiolokacyjne, 4 pułki lotnictwa myśliwskiego, ponad 100 baterii zenitówek – czyli 418 dział i ponad 200 balonów zaporowych.

Rzecz w tym, ze hitlerowcy po wysadzeniu w powietrze eszelonu z rakietami, nie zdecydowali się na odwołanie rozkazu rakietowego ostrzału Leningradu. O tym zameldował Centrali zakonspirowany agent w sztabie Luftwaffe. Do wyjazdu do Pskowa szykowała się nowa partia rakiet V-2. Ale niespodziewane naloty naszego lotnictwa w lipcu 1944 roku zrównały z ziemią urządzenia na placach startowych i stacje naprowadzania rakiet.


Moje 3 grosze


No i mamy kolejną odsłonę tej samej tajemnicy niemieckiej broni „V”. Z drugiej strony teraz wcale mnie nie dziwi to, że Rosjanie mieli rakiety R już w 1945 roku. Idę o zakład, że te szczątki zostały dobrze „obczajone” przez specjalistów, dlatego potem nie mieli takich problemów z rakietami po wejściu do Peenemünde i zakładów Dora w Northausen… Po wojnie Rosjanom wpadło w ręce ponad 5000 pracowników niższego i średniego szczebla technicznego z Peenemünde i innych zakładów przemysłu rakietowego, że obojętnym bykiem byli w stanie odtworzyć mozaikowo to, co robiła wierchuszka HRVA z von Braunem i Dornbergerem na czele. Poza tym Rosjanie mieli 12.000 jednostek broni „V”, a zatem materiału do badań mieli „skolko ugodno”.

A tak swoja drogą, to wciąż odnoszę wrażenie, że na Dolnym Śląsku Niemcy nie ukryli jakichś większych skarbów – w sensie sztab złota, kosztowności, walorów pieniężnych i dzieł sztuki. To mogły być dokumenty ich programu atomowego i kosmicznego, części aparatury, próbki materiałów, itp. Po prostu dlatego, że gdyby chodziło o depozyty, które trzeba by było szybko i łatwo podjąć, to nikt nie chowałby ich tam, skąd trudno byłoby je wydobyć nie usuwając przy tym tysięcy ton skały i ziemi. To byłoby bez sensu. Nie mówiąc już o tym, że niesłychanie trudne technicznie. No i rzucałoby się wszystkim w oczy, a tego na pewno nie życzyliby sobie członkowie ODESSA… I to właśnie chciałbym zasugerować Koleżankom i Kolegom z Dolnego Śląska: szukajcie wszędzie tam, gdzie Niemcy nie pokazywali się ostentacyjnie ze skrzyniami składowanymi w sztolniach i szybach, które następnie wysadzano – szukajcie tam, gdzie ich nie widziano, a być może znajdziecie…      

Tekst i ilustracje – „Tajny XX wieka” nr 45/2013, ss. 4-5

Przekład z j. rosyjskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©        

czwartek, 27 lutego 2014

Radioaktywność zagraża pasażerom stratolinerów



Alfred Lambremont Webre


„Radchick”: Katastrofa w Fukushimie spowodowała bezprecedensowy wzrost ilości zawałów serca, nowotworów i symptomów choroby popromiennej u pilotów i pasażerów samolotów pasażerskich. Zob. na YT:  http://www.youtube.com/watch?v=EOtxx7zpyz0&feature=youtu.be
FAQ: Efekty katastrofy w Fukushimie na ludzi podróżujących samolotami pasażerskimi - http://bit.ly/1bK8dld


Vancouver, BC – Być może pomyśleliście, że po ostatnich publicznych wystąpieniach na temat radiacji z Fukushimy na Zachodnim Wybrzeżu USA i Kanady, zagrożenie ogranicza się tylko do przypadków zjedzenia pacyficznych ryb. Tak nie jest.

Christina Consolo – ekspert w zakresie radiologii i gość radiowy także znana jako „Radchick” właśnie udostępniła pierwszy FAQ[1] na temat wpływu efektów katastrofy w Fukushimie na podróże samolotami na całym świecie.


„Radchick’s FAQ”


Ten 25-stronicowy przewodnik jest jednym ze źródeł bieżącej informacji na temat, jak promieniowanie z Fukushimy może wpływać na zdrowie twoje i twej rodziny, gdy podróżujesz samolotem. To są bardzo ważne informacje, które i FAA i linie lotnicze nie udostępniają szerokiej publiczności.
Pomiędzy rewelacjami, które można znaleźć w przewodniku „Radchick’s FAQ” i wywiadzie dla ExopoliticsTV z Alfredem Lambremontem Webre są: 

·        W czasie lotu do Cancun w Meksyku w 2013 roku, w czasie którego „Radchick” wzięła ze sobą licznik G-M i pochłonęła 1/10 dawki promieniowania z ustanowionego przez FAA rocznego limitu napromieniowania, co zmierzyła swoim licznikiem. „Radchick” i jej córka cierpiały potem na niewydolność nerek po tym locie, a wielu pasażerów i członków załogi zdradzało objawy choroby popromiennej. „Radchick” powiedziała TSA, że teraz bierze ze sobą licznik G-M na każdy lot.
·        Zawały i zgony na zawał serca w czasie lotu – Zanim doszło do katastrofy w Fukushimie w dniu 11.III.2011 roku, było tylko 6 udokumentowanych przypadków zgonów pilotów w czasie lotu w pisanej historii lotów pasażerskich. „Radchick” odkryła, że w okresie po katastrofie w Fukushimie istnieje duży wzrost anomalii związanych z chorobą popromienną, takich jak: atak serca, zgon w samolocie, problemy zdrowotne, doniesienia o niesfornych podróżnych (radioaktywność źle wpływa na pracę naszego mózgu). „Radchick” zestawiła te przypadki z doniesień prasowych i skompilowała w swoim FAQ, po raz pierwszy dla szerokiej publiczności, bowiem NTSB nie prowadzi rejestrów medycznych wypadków na liniach lotniczych.
·        Problemy celebrytów ze zdrowiem i nowotworami po katastrofie w Fukushimie – Wielu amerykańskich celebrytów regularnie lata samolotami. W „Radchick FAQ” upubliczniono listę celebrytów, którzy wpadli w kłopoty ze zdrowiem i zdradzający symptomy napromieniowania, dodając ich do wcześniejszej listy, którą ona i niezależna badaczka Leuren Moret opublikowały w 2013 roku. Lista ta zawiera obecnie (wraz z wykazem symptomów choroby popromiennej) np.:

Choroby pojawiające się po długich lotach i wymagających hospitalizowania – Selena Gomez, Rita Ora, Jennifer Lawrence
Utrata wagi, awitaminoza – Denise Richards, Angelina Jolie, Nicole Richie


Polecane źródła:

1.      FAQ: Efekty katastrofy w Fukushimie na podróżujących samolotami – http://bit.ly/1bK8dld
2.    Climate Viewer News – http://climateviewer.com
3.    Aktualne doniesienia w Climateviewer: https://climateviewer.crowdmap.com/reports 
4.       “Radchick” – “Nuked in the Sky” - http://www.youtube.com/user/ichicax4
5.     Christina Consolo (Radchick) at Airline Anomalies Post Fukushima Facebook page: https://www.facebook.com/pages/Airline-Anomalies-Post-Fukushima/354460834693608





[1] Najczęściej zadawane pytania. 

środa, 26 lutego 2014

Zderzenie z asteroidami – nieuniknione?

Tak być mogło 64,8 mln lat temu... Tak być może w każdej chwili - wizja artysty


Jelena Łanda

Nocą, 31.V/1.VI.2013 roku, nasza planeta znalazła się w bezpośredniej bliskości kolejnej asteroidy. Z tym, że bezpośrednią bliskością można to nazwać tylko w skali kosmicznej. Asteroida 1998 QE2 przeleciała koło Ziemi w odległości 5,86 mln km – czyli ok. 15 razy odległość z Ziemi do Księżyca. Tym niemniej, w czasie ostatnich 200 lat było to największe zbliżenie kosmicznego przybysza do naszej planety.


Asteroida z księżycem


Kosmiczny obiekt 1998 QE2 został odkryty w 1998 roku. Swoją nazwę otrzymała ona na cześć brytyjskiego liniowca – TSS Queen Elizabeth II. Rzecz w tym, że średnica planetki wynosi 2,7 km, a to jest 9 razy długość tego liniowca od dziobu do rufy. Nie do końca wiadomo, komu i dlaczego przyszło do głowy tak nazwać asteroidę, ale jak to się mówi – jak zrobiono, tak zrobiono. Prawda – asteroida ta ma jeszcze inne oznaczenie – NEA285263.

Specjaliści z NASA zaobserwowali tą asteroidę z obserwatorium w Goldstone na pustyni Mojave, Południowa Kalifornia, USA, i w rezultacie tego poczynili nieoczekiwane odkrycie. Okazało się, że 1998 QE2 leci przez kosmiczne przestworza w towarzystwie swojego własnego… księżyca! Rozmiar księżyca tego asteroidu – wszystkiego 600 m. Być może właśnie z tego powodu, astronomowie z NASA nie zauważyli tego kosmicznego kompaniona zbliżającej się do Ziemi asteroidy.

I tak asteroida nazwana na cześć liniowca, pozostawiła nam swe obrazy radiolokacyjne i kontynuuje swoja podróż w głębiny kosmosu, nie wyrządziwszy naszej planecie żadnej szkody.


Dwa spotkania


A oto czego można się spodziewać od asteroidy 2013 TV135, odkrytej przez astronomów z Obserwatorium Krymskiego, tego na razie nie wiadomo.

Według poglądów uczonych z Centrum Małych Planet i Asteroidowego Podwydziału NASA, ten duży asteroid w 2032 roku może się zderzyć z Ziemią. W porównaniu z 1998 QE2 asteroid 2013 TV135 nie jest znów aż taki wielki. Jego średnica wynosi 410 m. To jest niewiele więcej od asteroidy 99942 Apophis, którego impaktem z roku na rok straszą różni wyznawcy końca świata.

Uczeni twierdzą, że w dniu 26.VIII.2032 roku, asteroida 2013 TV135 przemknie nieopodal Ziemi – wszystkiego w odległości 4000 km, a jej prędkość w tym momencie wyniesie 15 km/s. Jeżeli do impaktu nie dojdzie, to następne spotkanie Ziemi z tym asteroidem będzie miało miejsce w 2047 roku. Ale wtedy szansa na kosmiczną katastrofę będzie daleko mniejsza.       


Artystyczna wizja przelotu asteroidy 1998 QE2 w pobliżu Ziemi


Niebezpiecznie, ale nie za bardzo


Nasi rządzący – wiadomo – przejmują się tym tak samo jak my sami. Tak czy owak, wicepremier FR – Dimitrij Rogozin uważa asteroidę 2013 TV135 „najważniejszą dla krajowej kosmonautyki”. Oczywiście mowa o tym, że specjaliści pracujący nad asteroidalnym zagrożeniem powinni potrudzić się nad odwróceniem tego niebezpieczeństwa.

Z drugiej strony, dyrektor Instytutu Badań Kosmicznych RAN – akademik Ł. M. Zielenyj powiedział niedawno w jednym z wywiadów, że Ludzkość wciąż żyje „w kosmicznym strachu przez asteroidami” - nieracjonalnie. Wedle jego słów, ludzie giną od wielu rzeczy, ale nie od asteroidów. One – rzecz oczywista – powinny być badane, ale bronić się przed nimi Ludzkość jeszcze nie umie. Sądzi on, że niebezpieczeństwo od asteroidów nie jest większe od tego, które nam grozi na Ziemi.


Źródło – „Tajny XX wieka” nr 44/2013, s.3
Przekład z j. rosyjskiego – Robert K. Leśniakiewicz © 

wtorek, 25 lutego 2014

CASA i UFO…?

Zdjęcie samolotu CASA i ciemnej kulki pod nim...

Parę dni temu przydarzyło mi się coś ciekawego. Wybrałem się na spacer z psem i idąc naszą normalną trasą spacerową w pewnej chwili usłyszeliśmy cichy odgłos pracy silników lotniczych. Rozejrzeliśmy się i ujrzeliśmy samolot CASA lecący z kierunku NW na wysokości nie większej, niż 100 – 120 m nad poziomem Doliny Skawy. Naraz samolot lekko uniósł się w górę i wykonał skręt na E – a następnie poleciał nad doliną potoku Strącze w kierunku miasta. Niewiele myśląc wyjąłem telefon i wykonałem zdjęcie samolotu lecącego nad Bystrzańskim Działem. Po powrocie do domu zgrałem zdjęcie wraz z innymi i obejrzałem dokładnie. Ku mojemu zdumieniu zauważyłem, że pod samolotem znajduje się jakiś ciemny obiekt w kształcie kuli.



Powiększenie interesującego nas fragmentu zdjęcia



TYP INCYDENTU: RV
MIEJSCE: Jordanów, 49°40’ N - 019°50’ E
DATA: 20.II.2014 r.
CZAS: 16:56 CET/14:56 GMT
CZAS TRWANIA: ?
ILOŚĆ OBIEKTÓW: 1
ŚWIADKOWIE: 1
ZDJĘCIA: 1
PRAWDOPODOBNE WYJAŚNIENIE: widoczny na tle nieba uschnięty baldach jakiejś rośliny baldaszkowatej.
Pogoda w tym czasie była dobra, słońce już pod horyzontem, warunki świetlne, szybko pogarszające się:

TEMPERATURA: +3°C
CIŚNIENIE: 1004 hPa
WIATR: słaby, z NW
ZACHMURZENIE: ¾ do 2/3
WIDZIALNOŚĆ: nieograniczona



Zdjęcia kontrolne, na których być może znajduje się baldach (wyróżniony strzałką), którego wziąłem za UFO...


Na pewno nie był to żaden ptak, bo musiałbym go zobaczyć. Początkowo sądziłem, że był to jakiś rozwinięty baldach na końcu wyschniętego badyla, ale udałem się po kilku dniach na to samo miejsce i wykonałem zdjęcia kontrolne. Tak dużego i tak ciemnego baldachu tam nie było – być może chodzi o ten, którego na zdjęciu 5 wyróżniłem strzałką, ale czy to jest właśnie ten? Przespacerowałem się aż na grzbiet Działu – nie natrafiłem na większe rośliny, które mogłyby mieć takie baldachy. A zatem mamy do czynienia albo z jakimś obiektem, który leciał pod tym samolotem, albo z jakąś muchą… Tak czy owak – musi, że to jest UFO - to znaczy obiekt, którego nie jestem w stanie zidentyfikować. 

poniedziałek, 24 lutego 2014

Jeszcze o płonących kościołach - opinie fachowca


Zwróciłem się do moich klubowiczów z Internetowego Klubu Miłośników Grzybów DARZ GRZYB (WWW.nagrzyby.pl) z zapytaniem, co o tym wszystkim sądzą. Nie czekałem długo – odezwał się mieszkający w Chełmie Nadir, który taką dał mi odpowiedź – cytuję z naszego forum:

Nadir:
Robert, ciekawy przypadek i ciekawe próby wyjaśnienia go (wydarzenia w Jordanowie w 1967r.).

Robert napisał(a):
Ale ten rodzaj zimowych wyładowań jest szczególnie niebezpieczny gdyż generowane są tzw. wyładowania dodatnie. Są one kilka razy dłuższe, mają początek w stropie chmury i mogą nieść nawet 10 razy większą energię.
Tu przydałoby się małe sprostowanie: wyładowania dodatnie powstają w "głowie" chmury cumulonimbus (często zwanej też, zależnie od kształtu - kalafiorem, grzybem lub kowadłem), natomiast określenie "stopa"[1] raczej kojarzy się z podstawą chmur, a z podstawy chmur pochodzą wyładowania ujemne.

Robert napisał(a):
Przyczyną wybuchu tego spektakularnego pożaru było – jak widać z cytowanej notatki – uderzenie pioruna. I tutaj rzecz przeciekawa – TO BYŁ TYLKO JEDEN PIORUN. Jeden!
I w tym nie ma naprawdę NIC DZIWNEGO. Wyładowanie atmosferyczne dodatnie ma kilka-kilkanaście razy większą energię niż wyładowanie ujemne. Powodem tego jest dużo większa różnica potencjałów niezbędna do zainicjowania wyładowania. W przypadku wyładowań ujemnych ("minus" w chmurze, "plus" na ziemi) przeciętna droga do pokonania to 2 do 3 km, podczas gdy wyładowania dodatnie mają swój kraniec nawet na wysokości 15 do 20 km.
Skoro wyładowania ujemne (najczęstsze, bo stanowiące około 90% ogółu wyładowań atmosferycznych) potrafią doprowadzić do pożaru budynków, to wielokrotnie silniejsze wyładowania dodatnie tym bardziej dadzą sobie z tym radę

Energia pojedynczego wyładowania (czy to dodatniego, czy ujemnego) nie jest jakąś niesamowicie wielką energią. Szkopuł w tym, że zostaje dostarczona do określonego celu w bardzo krótkim czasie, co uniemożliwia jej szybkie rozproszenie. Elektryczna natura tej energii sprawia, że kumuluje się ona i (nomen omen) błyskawicznie zamienia w ciepło w przedmiotach przewodzących, ale nie w tych które dobrze przewodzą prąd, tylko właśnie w tych trochę gorzej przewodzących. I właśnie stąd się biorą pożary wszelkich drewnianych konstrukcji "poczęstowanych" piorunem.

Ale głównym przyczynkiem do takich pożarów jest niedbałość o instalacje odgromowe obiektów, wadliwe ich zaprojektowanie i wykonanie lub wręcz brak takich instalacji. Rzecz następna: brak kontroli stanu i konserwacji instalacji odgromowych to rzecz tak nagminna, że w zasadzie można przyjąć za pewnik: przeciętna instalacja odgromowa spełnia swoje zadanie przez pierwszych kilka (nie więcej niż 4-5) lat od wybudowania budynku, potem niestety w 95% przypadków pełni rolę wyłącznie "dekoracyjną". A wiadomo przecież, że najbardziej narażone na wyładowania atmosferyczne są wysokie budynki, w tym kościoły. Równocześnie - kontrola i konserwacja instalacji na takich budowlach jest najbardziej skomplikowana i kosztowna, w skutek czego bardzo często zostaje po prostu zaniechana. I wszystko jest dobrze, ale tylko "do pierwszego pioruna".

Polskie normy i przepisy związane z ochroną odgromową są jasne, ścisłe i zwięzłe. Problem w tym, że nie są prawie w ogóle egzekwowane...

Jak wynika z jordanowskiej relacji świadków, ów piorun był tylko jeden. Tak też właśnie mogło być, szczególnie jeżeli wyładowanie było typu dodatniego. Mało tego, takie wyładowanie mogło uderzyć w kościół ...przy czystym niebie nad głowami. Natura wyładowań dodatnich jest taka, że z racji swojej ogromnej długości mają także wielki zasięg i mogą np. powstawać z komórki burzowej odległej o dziesiątki kilometrów (historia odnotowała już takie przypadki, że piorun uderzał w ziemię z chmury odległej o ponad 50 km). Stąd prawdopodobnie wywodzi się określenie "grom z jasnego nieba". Prawda jest taka, że taki grom może w nas łupnąć z czystego, słonecznego nieba.

Robert napisał(a):
I jeszcze jeden przypadek na poparcie tej tezy: ponownie Jordanów, jesień 1994 roku lub wiosna 1995. Około godziny 22. zaczęły ni z tego ni z owego SAME bić wszystkie dzwony w naszym Sanktuarium. Kiedy bicie w dzwony trwało około kwadransa, mój ojciec Adam Leśniakiewicz wraz z kilkoma strażakami (pamięć pożaru w 1967 roku była wciąż żywa – sic!) udali się do kościoła w celu zbadania sytuacji. Przybyły na to miejsce kustosz Sanktuarium ks. dziekan Bolesław Wawak stwierdził, że z nieznanej przyczyny doszło do zwarcia w instalacji elektrycznej sterującej pracą mechanizmu napędowego dzwonów i to spowodowało ten alarm. Niby mało znaczące wydarzenie – zwarcie i kropka. Ale jest jeden problem: to zwarcie NIE MOGŁO POWSTAĆ SAMO Z SIEBIE, a zatem coś MUSIAŁO je spowodować. Poza tym taki przypadek już się nigdy nie powtórzył, a powinien, skoro to było tylko zwarcie instalacji. Coś to musiało spowodować, to oczywiste.
Oczywiście, że nie powstało samo z siebie, było najprawdopodobniej wywołane właśnie niesprawnością instalacji. Zwarcia w instalacjach elektrycznych to nie jest jakiś fenomen, one zdarzają się nawet we współczesnych instalacjach, a co dopiero w wiekowych (dosłownie wiekowych) wiązkach przewodów oplecionych bawełną... W większości budowli takich jak kościoły - instalacje elektryczne mają kilkadziesiąt, czasem nawet blisko albo wręcz ponad 100 lat. Gdy powstawały, to nie istniały jeszcze materiały izolacyjne jakie mamy dziś. Powszechny dziś polwinit nawet się nie śnił ówczesnym konstruktorom obwodów elektrycznych.
Osobiście widziałem takie pradawne instalacje w trzech najstarszych chełmskich kościołach (na ich "górnym zapleczu") Pierwsza myśl jaka się nasuwa widząc to z bliska: "...że też to się jeszcze nie sfajczyło!".
Naprawdę nie są potrzebne do tego bliskie, ani nawet dalekie przeloty obiektów NOL. Wystarczy "ząb czasu".

Zenit:
Nadir, wyjaśniłeś wszystko doskonale i perfekcyjnie nic tylko podpisać się pod tym (znam podobne opowiadania od znajomej która widziała latającą kulę przy bezchmurnym niebie... teraz wszystko rozumiem)

---oooOooo---

Zenit napisał(a):
wyjaśniłeś wszystko doskonale i perfekcyjnie
...się studiowało m.in. ochronę odgromową to się co nieco wie…

Zenit napisał(a):
(znam podobne opowiadania od znajomej która widziała latającą kulę przy bezchmurnym niebie... teraz wszystko rozumiem)
Otóż, ...właśnie wydaje mi się, że mylisz pojęcia.

Latające przy bezchmurnym niebie kule (pomijam tu aspekt ewentualnego istnienia UFO) - to zjawisko nosi ogólną nazwę "pioruna kulistego" i jest zupełnie czymś innym, niż wyładowania elektryczne potocznie nazywane piorunami lub błyskawicami. Ja opisywałem błyskawice, z których te "dodatnie" są ogromnej długości i taki piorun potrafi np. uderzyć po skosie wylatując z "czubka" chmury burzowej, która jest daleko od nas, wręcz na horyzoncie. A drugi koniec tego pioruna może trafić nas prosto w czoło. I tu zupełnie bez żartów piszę, takie rzeczy się zdarzają. Oglądałem kiedyś zagraniczny dokument - relacje ludzi ze spotkań z "gromem z jasnego nieba". W jednej z nich pewien rowerzysta trenujący sobie w górach dostał dosłownie w głowę piorunem przy czystym pogodnym niebie. Ponieważ byli nieopodal świadkowie, to oni uratowali mu życie szybko wzywając pomoc. Potem okazało się (z relacji innych osób) że po drugiej stronie góry, u której zbocza podróżował sobie "trafiony" - trwała w tym czasie burza, podczas gdy po stronie ofiary pioruna było czyste pogodne niebo. Ja to oglądałem w TV, ale jak poszukasz w necie, to pewnie bez problemu znajdziesz takie relacje…

Zwykłe pioruny trwają ułamki sekundy, ale możemy je zauważać głównie dzięki ich wielkim rozmiarom i wielkiej ilości generowanego światła oraz ...szybkości naszego wzroku. Natomiast zjawisko "pioruna kulistego" to świetlista kula widywana czasem przez ludzi, ale z dużo mniejszej odległości, poruszająca się czasem wolniej niż latawiec czy weselny lampion. Jest zjawiskiem trwającym nawet dziesiątki sekund, a nie ułamek sekundy. Jest unoszony prądami wiatru, porusza się dość nisko nad ziemią i potrafi nawet wlecieć do budynku. Czasem utrzymuje się w powietrzu nieruchomo jakby był jakimś statkiem kosmicznym. Co ciekawe, często towarzyszy mu cichy dźwięk "syczenia".

Choć niektórzy wkładają istnienie piorunów kulistych między bajki, ono na prawdę istnieją. Jest wiele relacji ludzi, którzy spotkali się w tym zjawiskiem.
Sam osobiście nie miałem z tym do czynienia, ale znam osobiste relacje dwóch osób, które widziały to zjawisko.
W jednej z nich (relacji mojej babci z jej młodych lat) taka "świetlista niebieskawa sycząca kula" wleciała niegdyś do ich mieszkania w piękne pogodne letnie popołudnie. Ponieważ było gorąco i pootwierane okna i drzwi - świecąca kula zawitawszy do domu drzwiami ...wyfrunęła sobie oknem.
Druga relacja (osoby spoza mojej rodziny) opowiada o przypadku spotkania z taką kulą przy pracy w polu. Osoba relacjonująca to wydarzenie również słyszała syczący dźwięk, ale co gorsza - była świadkiem porażenia drugiego człowieka przez tę lecącą kulę. Według jej relacji - jej kuzyn pracujący nieopodal znalazł się na torze świetlistego zjawiska, a ponieważ był odwrócony tyłem to go nie zauważył. Po "dotknięciu" wstrząsnęło nim i upadł oszołomiony na ziemię. Ona, obserwując całe zajście nawet nie zdążyła go ostrzec, bo w pierwszej chwili sama nie wiedziała co tak naprawdę widzi. A gdy zobaczyła że go to poraziło - jej uwaga skupiła się na stanie i ratowaniu kuzyna, więc odwróciła uwagę od kuli i nie zaobserwowała co się dalej z tą kulą działo. Gdy pomogła kuzynowi się otrząsnąć i wstać, po kuli już nie było śladu, a oszołomiony kuzyn był na początku przekonany, że uderzył w niego zwyczajny piorun.
Z obu tych relacjach "bliskiego spotkania" z piorunem kulistym wynika, że ta kula miała średnicę kilkunastu centymetrów, chociaż widzącym ją trudno było dokładnie ocenić rozmiary, bo nie było wyraźnej granicy zjawisko było mocno rozmyte. W każdym razie ta część najbardziej świecąca miała orientacyjnie kilkanaście centymetrów.

Charakter tego zjawiska jest do dziś niezbadany, ale to nie znaczy że ono nie istnieje. Tłumaczone jest jako skupisko ładunku elektrycznego przemieszczające się wraz z prądami atmosferycznymi. Z racji tego, ze występuje bardzo rzadko (dużo rzadziej niż powszechnie znane błyskawice) - jest bardzo trudne do zbadania. Najbardziej zagadkowe i naukowo dotychczas niewyjaśnione jest - co tak naprawdę jest źródłem i koncentratorem ładunków tak silnie skupiającym je w jednym miejscu, tym bardziej że ładunki jednoimienne przecież się odpychają. Chyba, że owa niewidzialna siła skupia ładunki różnoimienne, ale znowuż w tym przypadku - w normalnych warunkach dążyłyby one do spotkania się nawzajem, a nie unosiły się obok siebie. Ale może ta sama siła, która je do siebie przybliża - sprawia równocześnie, że nie mogą się ze sobą spotkać, tylko "kotłują się jak zupa w garnku"...
Równie zagadkowe jest niespodziewane pojawianie się tego zjawiska (wywołujące zawsze wielkie zaskoczenie u obserwatorów), ale to można częściowo tłumaczyć rzadkością jego występowania.

Rzecz jest po dziś dzień niewyjaśniona, chociaż przyjmuje się, że ta kula ładunków skupia w sobie raczej ładunki jednoimienne. Niektórzy naukowcy próbują wyjaśniać to istnieniem w powietrzu izotopów promieniotwórczych, które być może w pewnych specyficznych warunkach mają zdolność skupić tak duże ładunki jednoimienne na tak małej przestrzeni, a efekt świecenia i dźwięku jest niczym innym jak prądem płynącym przez gazy w otaczającej kule przestrzeni.
I tutaj jako ciekawostka odnośnie tych "zwykłych" piorunów: niedawne badania naukowe dowodzą, że głównym inicjatorem zwykłych wyładowań (błyskawic) jakie widujemy często podczas burzy - są właśnie cząstki promieniowania kosmicznego, bezustannie spływające do nas z przestrzeni kosmicznej. Gdy napotykają na silnie zjonizowane obszary jakie występują w burzowych chmurach oraz między chmurami a ziemią - stają się niczym płonąca zapałka wrzucona do pojemnika z benzyną i wywołują "reakcję lawinową".
Kto wie, może ta teoria wiążąca promieniotwórczość z powszechnymi błyskawicami przybliży nas niebawem także do wyjaśnienia zagadki piorunów kulistych.

Odnośnie możliwości wywołania prze piorun kulisty pożaru - trudno cokolwiek powiedzieć. Ale skoro z relacji którą znam, zjawisko takie poraziło człowieka, to być może również byłoby w stanie coś podpalić. Trudność określenia tego polega głównie na tym, że pioruny kuliste są dużo bardziej niemierzalne niż te zwykłe i natura ich nie jest tak dobrze znana jak natura zwykłych wyładowań.

Robert:
Świetna robota, wielkie dzięki za wyjaśnienia! Wygląda na to, że UFO to nie było… Kojarzy się to z wyjaśnieniami podanymi przez Krzysztofa Piechotę w jego pracach, który źródła UFO dopatruje w niskoenergetycznej, przechłodzonej plazmie słonecznej. A zatem zagadka rozwiązana?



[1] Autorowi chodziło nie o „stopę” chmury, ale o jej „strop”, stąd czeski błąd.