Powered By Blogger

środa, 30 kwietnia 2014

Zaginiony samolot malezyjski (10)



Wygląda na to, że sprawa tajemniczego zniknięcia malezyjskiego Boeinga 777 zaczyna się powoli wyciszać, albo jest stopniowo wyciszana. To jest zrozumiałe o tyle, ze rezultaty poszukiwań jak na razie są zerowe, nie znaleziono żadnych szczątków maszyny, a także – jak podał dzisiejszy „Teleexpress” – nie potwierdzono lokalizacji wraka samolotu, którego ponoć widziano w Zatoce Bengalskiej czyli jakieś 5000 km od akwenu poszukiwań.


Australijczycy wycofują się z poszukiwań nawodnych, które są jak dotąd bezowocne poprzestając na poszukiwaniach podwodnych. „Gazeta Krakowska” z dnia 29.IV.2014 podaje, że:

Będą poszukiwać samolotu pod wodą
CANBERRA – Poszukiwania szczątków malezyjskiego samolotu weszły w nowy etap – oznajmił premier Australii Tony Abbott. Obejmą większy obszar Oceanu Indyjskiego, ponieważ jest mało prawdopodobne, by po tak długim czasie szczątki były na powierzchni, uznano, ze poszukiwania skoncentrują się pod wodą z użyciem specjalistycznego sprzętu.


Nadzieją jest podwodny dron, o którym media informowały wcześniej, w dniu 15.IV.2014 roku.


Nadal media przekazują fantastyczne teorie i przypuszczenia, że samolot został uprowadzony przez CIA do bazy na Diego Garcia, a powodem była obecność na pokładzie Boeinga 777 specjalistów od lotniczych technologii „stealth”.
Wirtualna Polska dodaje, że:

Jutro wstępny raport w sprawie zaginionego Boeinga
Jutro zostanie opublikowany wstępny raport w sprawie zaginionego Boeinga linii Malaysia Airlines. Poinformował o tym dziś pełniący obowiązki ministra transportu Malezji Hishammuddin Hussein.
Jutro zostanie opublikowany wstępny raport w sprawie zaginionego Boeinga linii Malaysia Airline. /AFP
Jak dodał, raport będzie podobny do tego, który został przesłany do Międzynarodowej Organizacji Lotnictwa Cywilnego. Hishammuddin Hussein w przyszłym tygodniu wybiera się do Australii, gdzie będzie rozmawiał o planach dalszych poszukiwań zaginionego samolotu.
Boeing linii Malaysia Airlines z 239 osobami na pokładzie zniknął z radarów w drodze z Kuala Lumpur do Pekinu 8 marca. Do tej pory nie odnaleziono żadnych śladów ani szczątków maszyny. (WP.pl)


Natomiast interesuje mnie jeden fakt – skąd pewność, że samolot wodował właśnie w tamtym sektorze Oceanu Indyjskiego? A może było tak, jak stwierdził Albert Rosales, że samolot został porwany i poleciał nie na południowy-zachód, ale na północny-zachód i bezpiecznie wylądował w którymś ze „stanów”…? Ciekawe, że akurat TEJ możliwości nikt nie bierze pod uwagę. Dlaczego? Czy samolot mógł niezauważony przez nikogo przelecieć nad terytorium kilku państw i lądować np. w Pakistanie, Uzbekistanie czy Kazachstanie? Szczególnie podejrzany jest Pakistan – to jest państwo mające pretensje do Indii, z bazami al-Kaidy na swoim terytorium, no i należące do „klubu atomowego”. Gdyby tak do posiadanej broni jądrowej dodać niewidzialne radarowo i optycznie samoloty, to…



Mam nadzieję, że tak jednak się nie stało, choć głupotą byłoby nie wzięcie tego pod uwagę. 

CDN. 

niedziela, 27 kwietnia 2014

Kosmiczne zderzenie, które otworzyło Cieśninę Drake’a

Ziemia w okresie Permu


Mihai Radu Draghici


To był kosmiczny impakt który skrzywił oś ziemską i spowodował powstanie linii uskoków na półkuli południowej. Dowody na jego istnienie można łatwo znaleźć w Internecie na stronie GoogleEarth. Wystarczy wejść na stronę, wybrać mapy skorupy ziemskiej od Południowego Pacyfiku do Cieśniny Drake’a wzdłuż wybrzeży Antarktydy i dalej do Południowego Atlantyku, możemy tam zobaczyć ślady kosmicznej kolizji, która miała miejsce na tym obszarze. (Zob. ryc. 1) Uderzenie kosmicznego obiektu zrobiło szramę w poprzek oceanu i oparło się o Amerykę Południową, która wtedy była połączona z Antarktydą otwierając Cieśninę Drake’a. Uderzenie to miało jeszcze dość energii do tego, by przełamać ziemską płytę tektoniczną i stworzyć linie uskoków (Zob. ryc. 3) na dodatek zmienić położenie osi ziemskiej (zob. ryc. 3)  

Jak to się mówi, jeden obraz zastępuje tysiące słów, które mógłbym tu wypowiedzieć na temat zdjęć pokazanych w tym tekście.  Na ryc. 1 możemy zobaczyć zaznaczone czerwoną linią miejsce impaktu i trajektorie obiektu. Ten obiekt (asteroida) uderzył w Południowy Pacyfik i poleciał ślizgiem wzdłuż wybrzeży Antarktydy póki nie uderzył w masę lądową pomiędzy Ameryka Południową a Antarktydą znaną teraz jako Cieśnina Drake’a. (Zob. ryc. 4) Jak obiekt rykoszetował ślizgiem po wodach oceanu, to rozerwał lodową pokrywę tworząc na oceanie gigantyczne fale tsunami, które poszły przez cały Pacyfik niszcząc wszystko, co stało im na drodze. Potężna siła wody mogłaby bez problemów wyrzeźbić całe zachodnie wybrzeże Ameryki Południowej od dzisiejszego Przylądka Horn do Meksyku. (Zob. ryc. 4)

Ryc. 1 - Ślad pozostawiony przez impakt asteroidy, który przerwał pomost lądowy pomiedzy Ameryką Pd. a Antarktydą

Majowie postawili swój pomnik na Wyspie Robinsona Crusoe nieopodal Chile i wielu ludzi wierzy w to, że jest to „Wyspa Apokalipsy”. Gdyby ten impakt miał rzeczywiście miejsce, to ta wyspa byłaby centralnym punktem, w którym najsilniej dałyby się we znaki straszliwe efekty tsunami i fal uderzeniowych od energii pochodzącej z obszaru zderzenia. Być może cywilizacja Machu Picchu w Peru rozpoczęła się tam dlatego, że było to jedyne miejsce nadające się do zamieszkania po tym wydarzeniu. Wszelka historia została wymazana z powierzchni półkuli południowej w otoczeniu punktu zero i wywarło to wpływ na wszystkie cywilizacje na naszym globie. Fale uderzeniowe i potężna ilość wody przemieściła się z Pacyfiku na wschód i zatopiła Atlantydę. Na stronie GoogleEarth możemy zobaczyć na dnie Oceanu Atlantyckiego tajemnicze struktury wyglądające na sztuczne konstrukcje zbudowane ręką człowieka znajdujące się w odległości 620 mn/1148 km od brzegów Hiszpanii, w okolicach Wysp Kanaryjskich. Siła uderzenia mogła spowodować powstanie linii uskoku, który złamał płytę tektoniczną pośrodku Oceanu Atlantyckiego i zalał większość terenów nizinnych w tym rejonie globu. Historia o Atlantydzie zawiera wzmianki o gigantycznych wybuchach wulkanów na całej Ziemi i niszczyły wszystko, a potem miasta zatonęły w wodach oceanicznych. W zależności od tego, z czego był złożony ten obiekt kosmiczny, mógł dodać on wody do masy Ziemi i tym sposobem ilość wody we Wszechoceanie się zwiększyła. Astronomowie odkryli asteroidy zawierające duże ilości zamrożonej wody i być może to właśnie tego rodzaju obiekt kosmiczny uderzył w naszą Ziemię.

Ryc. 2 - Rysunek ukazujący efekty zmiany nachylenia osi obrotu Ziemi w stosunku do płaszczyzny ekliptyki, będącego sklutkiem impaktu asteroidy

Jeżeli popatrzymy na rysunek z ryc. 3, to zobaczymy że tam znajdują się wyraźne załamania w skorupie ziemskiej otaczające miejsce impaktu znaczące jego drogę na powierzchni Ziemi. Siły działające na skorupę ziemską pozostawiły ślady pęknięć i załamań które miały wpływ na cała planetę. Na dodatek, jak pokazują to linie uskoków, zmieniła się także oś ziemska, którą to zmianę generował także ten impakt. Proszę zwrócić uwagę na ryc. 2, gdzie widzimy jak ten impakt wpłynął na zmianę rotacji naszej planety wokół własnej osi.

Ryc. 3 - Fale uderzeniowe i fale tsunami rozchodzą się na Ocean Spokojny i Atlantyk

Ryc. 4 i 4a - Sieć spękań uskoków u wybrzeży Ameryki Pd. i Antarktydy

Ryc. 5 - Strefa zniszczenia skorupy ziemskiej wskutek impaktu asteroidy

Ryc. 6 - Kierunek uderzenia fal uderzeniowych i tsunami na kontynent południowoamerykański po impakcie asteroidy w Południowy Pacyfik

Wszystkie te dowody pozwalają na stwierdzenie, że w perspektywie takie kosmiczne zderzenie mogło się wydarzyć na naszej planecie w czasie historii pisanej i istnienia rodzaju ludzkiego.


Moje 3 grosze


Przyznaję, że ta informacja jest bardzo ciekawa. Hipoteza tu postawiona ma pewne cechy prawdopodobieństwa, bowiem podobne ślady widać także na innych planetach i księżycach Układu Słonecznego – chociażby system kanionów Valles Marineris (Coprates Chasma) na Marsie, który mógł powstać wskutek „otarcia się” asteroidy o powierzchnię Czerwonej Planety.

Mam jednak kilka uwag, a mianowicie: wydarzenie to nie mogło mieć miejsca za pisanej historii Ludzkości z tego prostego faktu, że jeszcze je wtedy nie było. Przerwanie pomostu lądowego pomiędzy Antarktydą a Ameryką Południową miało miejsce 35 MA temu – w Paleogenie, a dokładniej w Eocenie. Dlatego właśnie hipotetyczny asteroid nie mógł zrywać pokrywy lodowej z tego względu, że jej po prostu tam nie było! Klimat Antarktydy przypominał wtedy klimat Europy, a w mezozoiku zamieszkiwały tam dinozaury. Powodem były ciepłe prądy równikowe, które płynąc wzdłuż wybrzeży Ameryki Południowej opływały wybrzeża Antarktydy oddając tam swe ciepło…

Wszystko zmieniło się wskutek pojawienia się Cieśniny Drake’a. Ciepłe prądy przestały opływać Antarktydę i  drzwi do największej lodówki na Ziemi zatrzasnęły się definitywnie. Temperatura Szóstego Kontynentu zaczęła spadać i osiągnęła niemal -90°C. Oczywiście życie zostało zepchnięte przez lody jedynie do pasa plaż i wysp Antarktyki…

Jest jeszcze jeden aspekt tej sprawy, a mianowicie – do uderzenia asteroidu na tej szerokości geograficznej mogło dojść znacznie wcześniej – w Permie, jakieś 245-250 MA temu. W tym czasie w półkulę południową uderzyło kilka asteroidów, których impakty spowodowały nasilenie się ziemskiego wulkanizmu. Dowody w postaci astroblemów znaleziono na Antarktydzie w rejonie Ziemi Wilkesa. Główna masa uderzyła we Wszechocean w rejonie Morza Bellingshausena, jednakże astroblem po niej powstały został już wchłonięty pod kontynentalna płytę Antarktydy, bowiem wiek płyty oceanicznej w tamtym regionie Wszechoceanu wynosi jedynie ~100 MA. A zatem ślady tego kataklizmu mogły zachować się tylko na lądach: na Antarktydzie, w Australii i Nowej Zelandii. I faktycznie – ślady takie zostały znalezione.

Sprawa zmiany osi ziemskiej. Fakt, coś takiego miało miejsce np. w przypadku Uranu, którego nachylenie osi obrotu do płaszczyzny ekliptyki wynosi aż 97,77°, co powoduje, że Uran toczy się po orbicie jak beczka. Jednakże Uran jest gazowym olbrzymem, zaś Ziemia jest globem skalistym. Efekt zmiany nachylenia osi obrotu do płaszczyzny ekliptyki i to aż o 23° byłby katastrofalny! Byłby to mega kataklizm, przy którym wszystkie kataklizmy razem wzięte byłyby kaszka z mleczkiem…

Podsumowując można powiedzieć – coś w tym jest. Myślę, że warto popracować nad tą hipotezą, bo może ona wyjaśnić nam wiele niejasności i białych plam w historii naszej planety – a szczególnie późnego Eocenu…          


Źródło: „Report and Opinion” 2010;2(2):1-2, ISSN: 1553-9873

Przekład z j. angielskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©

sobota, 26 kwietnia 2014

Zaginiony samolot malezyjski (9)



Temat tajemniczego wypadku lotniczego malezyjskiego Boeinga-777 z lotu nr MH370 nie schodzi z czołówek światowych mediów. A ja dla odmiany proponuję artykuł Pana Wadima Ilina na temat innej katastrofy, która miała miejsce parę lat temu i też obfitowała w niezwykłe wypadki. Myślę, że w tym przypadku mieliśmy do czynienia z czymś podobnym do tragedii w Smoleńsku i w Azji…

---oooOooo---


Katastrofa lotnicza nad Überlingen


Wadim Ilin


Dnia 16.VII.1923 roku na Chodyńskim Polu samolot Junkers-13 w czasie przymusowego lądowania zahaczył o przewody telegraficzne i spadł na ziemię. Zginął lotnik wojskowy Aleksiej Pankratiew, ranni zostali mechanik i trzech kursantów z Akademii Floty Powietrznej.

Wieczorem, 17.XI.2013 roku, w porcie lotniczym w Kazaniu w czasie lądowania rozbił się lecący z Moskwy samolot Boeing-737. Zginęli pasażerowie i załoga – wszystkiego 50 osób. Wyrażono ból i współczucie wszystkim rodzinom zabitych w katastrofie. W związku z tą tragedią postanowiliśmy Czytelnikom przypomnieć o katastrofie, która miała miejsce ponad 11 lat temu, na nocnym niebie nad jeziorem Bodeńskim. Tam nade wszystko doszło do dziwnego, niemal mistycznego zbiegu wielu zdarzeń. Nie mniej dramatyczne są i następstwa tej tragedii.


Dzieci poleciały innym samolotem


Nocą 1/2.VII.2002 roku, na niebie nad niemieckim miasteczkiem Überlingen - 47°46’42” N - 009°10’26” E, które znajduje się na północnym brzegu jeziora Bodeńskiego zderzyły się rosyjski Tu-154 (należący do Bashkirian Airlines, nr boczny RA-84816 z lotu 2937 z Moskwy do Barcelony) i Boeing-757-23APF transportowej kompanii DHL (nr boczny A9C DHL, nr lotu 611 z Bergamo do Brukseli). Zginęło 71 osób, w tym 52 dzieci lecących z Baszkirii na wczasy w Hiszpanii i dorośli opiekunowie.

Tragedię tą poprzedził cały szereg nieoczekiwanych wydarzeń i dziwnych okoliczności. I tak dzięki pomyłce pracowników firmy organizującej wyjazd dzieci na wczasy, samolot którym dzieci z Baszkirii powinny były lecieć do Barcelony, poleciał bez nich. Swój błąd firma naprawiła w ciągu dwóch dni, organizując dla tych dzieci specjalny rejs czarterowy.

Zderzenie miało miejsce w przestrzeni powietrznej , znajdującym się pod kontrolą szwajcarskiej firmy „Skyguide” w Zurychu, która z początku nie zamierzała wziąć na siebie odpowiedzialności za katastrofę. Oficjalne kondolencje złożyli rodzinom zabitych w katastrofie tylko przedstawiciele rządów Niemiec i Szwajcarii. Kierownictwo „Skyguide’a” dopiero uczyniło to po dwóch latach!


Dlaczego doszło do zderzenia


Dochodzenie w sprawie przyczyn katastrofy ujawniło cały szereg wydarzeń, które zaszły wskutek niedbalstwa pracowników „Skyguide’a”. bezpośrednią winę za katastrofę ponosił dyspeczer Peter Nielsen, który kontrolował przestrzeń powietrzną, w której zderzyły się te samoloty.

Krytycznej nocy, nie pracował jeden z radarów Centrum Kontroli Lotów, a na nocnej zmianie zamiast trzech dyżurnych był tylko Nielsen. Prawdę powiedziawszy, na początku był drugi kontroler, ale on, za zgodą Nielsena zaprosił do Centrum swoją przyjaciółeczkę i poprowadził ją na „wycieczkę” po pomieszczeniach. Takie lekkomyślne zachowanie obu dyspeczerów wyjaśnia się przez to, że intensywność ruchu lotniczego w tym czasie była całkiem niewielka.

Jakby tego było mało, to odłączyli oni linię zewnętrznej łączności telefonicznej, pracowała tylko linia rezerwowa. Ale i ona była niedostępna – bo akurat ją wykorzystywała przyjaciółeczka kontrolera gadając ze swoimi koleżankami po zwiedzaniu Centrum. I właśnie dlatego kontrolerzy z niemieckiego centrum zobaczywszy na swoich radarach możliwość powstania niebezpiecznej sytuacji, nie byli w stanie ostrzec swoich kolegów w Zurychu.

Na domiar złego, właśnie w tym momencie w przestrzeni powietrznej „Skyguide’a” pojawił się „niezaplanowany” samolot, podchodzący do lądowania w porcie lotniczym Friedrichshafen, i tą właśnie maszyną należało zając się natychmiast i w pierwszej kolejności.

A na to wszystko nałożył się błąd Petera Nielsena – jego decyzja podjęta w krytycznym momencie. Zajęty naprowadzaniem „dodatkowego” samolotu, on nie dosłyszał wołania pilotów Boeinga o zaczętym przez nich zniżaniu pułapu lotu. I przez pomyłkę dał rosyjskiemu samolotowi polecenie zmniejszenia wysokości lotu.

Systemy ostrzegania o możliwości zderzenia się z ziemią na obu samolotach pracowały normalnie. W zaistniałej sytuacji, rosyjski kopilot zastosował się do wskazań automatyki i zaczął wznoszenie. Jednakże obowiązujące przepisy nakazywały uzyskanie do tego manewru akceptacji z wieży kontroli lotów.

W rezultacie tego, oba samoloty znalazły się na prostopadłym kursie i statecznik pionowy Boeinga werżnął się w środek kadłuba Tu-154 i obydwie maszyny spadły na ziemię.


Przyznanie się do winy


Winą za katastrofę media obarczyły przede wszystkim Petera Nielsena. Po katastrofie miał on silne załamanie nerwowe, zwolnił się z pracy i przez resztę życia cierpiał na duchową traumę.

Po pewnym czasie, Nielsen napisał oświadczenie, w którym wyraził swój żal, że w krytyczną noc stał się winnym tragedii i prosił o wybaczenie rodziny baszkirskich ofiar katastrofy. Niestety, kierownictwo „Skyguide’a” nie ogłosiło tego oświadczenia. Opublikowano je jedynie w niemieckim czasopiśmie „Focus”, a Rosjanie o nim niczego nie wiedzieli. I to stało się jeszcze jedną złą okolicznością dla późniejszych wydarzeń.

Nielsen poczuwał się do odpowiedzialności za śmierć 71 ludzi i życie z tą świadomością było dla niego nie do zniesienia. Można sobie wyobrazić wyrzuty sumienia i męki duchowe, jakie przeszedł. A w półtora roku po tej strasznej tragedii w próg jego domu wszedł mężczyzna o nie-europejskich rysach twarzy…


Tragedia rodziny


W rozbitym Tu-154 znajdowała się rodzina 46-letniego Witalija Kałojewa z Północnej Osetii. Ten architekt wysokiej klasy w 1999 roku podpisał kontrakt z hiszpańską firmą architektoniczno-budowlaną i wyjechał do Barcelony. Jego żona Swietłana i dwoje dzieci pozostały w domu, i właśnie wtedy miał on się z nimi spotkać, na lotnisku w Barcelonie, by razem spędzić urlop w Hiszpanii.

I znów zdarzenie losowe. Kiedy Swietłana z 10-letnim synem i 4-letnią córką przybyła do Moskwy, to okazało się, że na samolot do Barcelony nie ma już biletów. Ale zaproponowano jej lot czarterem Baszkirskich Linii Lotniczych wraz z dziećmi lecącymi na wczasy. Oczywiście ona z radością się zgodziła…

Dowiedziawszy się o katastrofie, Witalij od razu udał się do Zurychu, a potem do Überlingen. Zwłoki jego córki znaleziono w odległości trzech kilometrów od miejsca katastrofy. Zmasakrowane ciało syna leżało na asfalcie, nieopodal przystanku autobusowego.

Wydarzenie to wywołało u Witalija głęboką depresję. Powrócił on do ojczyzny, gdzie pochował ciała żony i dzieci. Na ich mogiłach widziano go nawet nocami.

W listopadzie 2003 roku, firma „Skyguide” zaproponowała mu odszkodowanie w wysokości 60.000 CHF za żonę i po 50.000 CHF za każde z dzieci (w przeliczeniu z USD).


Próby uzyskania przebaczenia


To wszystko doprowadziło Kałojewa do desperacji. On zażądał spotkania z Allanem Rosserem – szefem „Skyguide’a” i Peterem Nielsenem i przed kamerami zażądać od nich przeprosin dla wszystkich rodzin ofiar katastrofy oraz przyznania się do winy za śmierć tych dzieci. Ale odmówiono mu tego. Wprawdzie spotkał się on z Rosserem, ale ten nie potrafił znaleźć słów, które stanowiłyby jakieś pocieszenie dla człowieka, który stracił cała swoja rodzinę.

Kałojew wielokrotnie prosił kierownictwo firmy „Skyguide” o możliwość spotkania z Nielsenem. Chciałby się on spotkać twarzą w twarz z człowiekiem, który jest odpowiedzialny za śmierć jego najbliższych. Ale nade wszystko chciał on słyszeć od niego słowa przeprosin i publiczne przyznanie się do winy. Ale wszystkie jego prośby zostały odrzucone.

I tak więc postanowił on pojechać do Überlingen jako osoba prywatna. Było to w lutym 2004 roku, w półtora roku po katastrofie.


Samosąd


Adres Nielsena, Kałojew znalazł w książce telefonicznej. […] Potem udał się do niego i pokazał mu zdjęcia swej żony i dzieci.
- Popatrz na nich – rzekł.
Tego, co stało się potem, Kałojew już nie pamiętał. Jedno jest pewne, że zadał mu wiele ciosów nożem, który zawsze miał przy sobie i uciekł. Żona i dzieci 36-letniego Nielsena były w domu, kiedy usłyszała ona jego krzyk. Wybiegła ze swego pokoju i zobaczyła męża leżącego na podłodze i uciekającego człowieka. Peter Nielsen zmarł na jej oczach jeszcze przed przyjazdem pogotowia.  


Następstwa zemsty


Znalezienie Kałojewa nie było trudne – znajdował się on w najbliższym hotelu. Policja zatrzymała go i odwiozła do kliniki psychiatrycznej, a prowadzący śledztwo sędzia doszedł do wniosku, że było to morderstwo w afekcie. Po procesie wydano wyrok – 8 lat więzienia, ale w 2007 roku szwajcarski sąd apelacyjny zniżył mu wyrok – Witalij wyszedł z więzienia i wrócił do kraju.

Opinia publiczna w Rosji, a przede wszystkim w Północnej Osetii było po stronie Witalija Kałojewa. Wielu ludzi uważa, że swym postępkiem wymierzył on sprawiedliwość winnemu. Sam Witalij jeszcze w więzieniu mówił, że wcale mu od tego nie jest lżej – przecież od tego nie zmartwychwstanie jego żona i dzieci. I cały czas twierdził, że nie pamięta jak zabił Nielsena.

Po powrocie do ojczyzny, zaproponowano mu objęcie teki ministra architektury i budownictwa Północnej Osetii.

A szwajcarski sąd uznał winnymi 4 pracowników „Skyguide’a” nieumyślnego spowodowania śmierci wielu osób. Trzech z nich objęto dozorem policyjnym, a jeden zapłacił grzywnę.


Moje 3 grosze


Patrząc na to wszystko, o czym pisał Pan Ilin zastanawiam się, czy i w przypadku zaginionego samolotu z lotu MH370 nie mamy do czynienia z czymś podobnym – z całkowitym zlekceważeniem swoich obowiązków przez obsługę naziemną stacji radiolokacyjnych, które powinny uderzyć na alarm dokładnie w chwilę po tym, jak na pokładzie Boeinga 777 został wyłączony transponder. Owszem, na ekranie znikł opis odbicia, ale samo echo samolotu przecież było widoczne! A zatem można było śledzić jego kurs i wysokość? I to ponoć zrobiono. Ale dlaczego po stwierdzeniu wyłączenia transpondera nie próbowano ustalić, co się dzieje z samolotem, który zmienił przecież kurs i poleciał na zachód zamiast na północ??? Przecież już to samo powinno spowodować alarm i powiadomienie wojsk OPLOT, bowiem mogła się powtórzyć historia z feralnego dnia 11.IX.2001 roku!

MH370 przeleciał nad Międzymorzem Kra nad pograniczem tajsko-malajskim  i poleciał w stronę Oceanu Indyjskiego, najprawdopodobniej omijając indonezyjską Sumatrę od północy. Jak to się stało, że ten samolot-widmo nie zainteresował żadnych wojskowych od OPLOT w tych trzech krajach? A przecież powinni. Co więcej, powinni poderwać dyżurną parę by poleciała sprawdzić, co się dzieje – a tego nie zrobiono. Dlaczego??? Nie zrobili tego ani Malezyjczycy, ani Tajowie, ani Indonezyjczycy! To już jest całkowicie niezrozumiałe – chyba że komuś bardzo zależało, by ten samolot leciał nierozpoznany Bóg jeden raczy wiedzieć dokąd.

To tylko kilka pytań, które nie dają mi spokoju w związku z tą dziwną sprawą. Niedawno kanał Discovery Channel wyemitował film pt. „Zagadka lotu MH370” w którym twierdzi się wprost, że do katastrofy (?) doprowadziły rażące luki w procedurach prowadzenia i kontroli lotów. Dokładnie tak samo, jak w przypadku lotu 2937. Ale pewność będziemy mieli tylko wtedy, gdy znajdziemy wrak malezyjskiego Boeinga – a do tego jeszcze daleko…


Źródło – „Tajny XX wieka” nr 51/2013, ss. 8-9

Przekład z j. rosyjskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©               

czwartek, 24 kwietnia 2014

Znikająca Shangri-La (3)


Za śnieżnymi przełęczami leży górska kraina wiecznej szczęśliwości - Shangri-La...


Ale mnie przyciągnęły dźwięki muzyki, które wydobywały się z najbliższego budynku. Po przejściu kilku kroków w ciemnej uliczce, po kilku chwilach znalazłem się przy ciemnym pałacyku. Pod okapem dachu ujrzałem maleńką orkiestrę. Nad nią kołysał się lampion rzucający na grających drgające cienie. Byli to nepalscy staruszkowie. Jeden z nich wodził smyczkiem po strunach sarangi. Drugi dmuchał w bambusowy flet a trzeci wybijał rytm na bębenku. Podszedłem do nich i od razu „wszedłem” w muzykę. Była to dziwna i egzotyczna melodia, a naraz wszyscy trzej zaczęli śpiewać. Zapytałem więc chłopca, który też patrzył na nich, o czym jest ta pieśń.
- O czym oni śpiewają?
- O górskiej krainie za śnieżnymi przełęczami, gdzie ludzie żyją długo i szczęśliwie – odpowiedział chłopiec.
- A czy w tej pieśni mówi się o tym, gdzie szukać tej krainy?
- Tak, oczywiście – rzekł chłopiec ze zdumieniem – za śnieżnymi przełęczami…

Moje 3 grosze

Shangri-La, Szmballa, Agharta… - to są niektóre nazwy mitycznej krainy, o której mówi się i śpiewa w całej Azji Środkowej. Pisałem już o niej na moim blogu – zainteresowanych odsyłam na stronę: http://wszechocean.blogspot.com/2011/08/czy-zaginiona-cywilizacja-kwita.html i dalsze. A zatem do tego zbioru dołączam kolejny materiał w tej tajemniczej sprawie, której końca – jak na razie – nie widać.

W czasie Świąt spotkałem mojego australijskiego kuzyna, lekarza medycyny dr Bogdana Masłowskiego, który w swej praktyce lekarskiej połączył europejską medycynę akademicką z praktykami medycznymi mieszkańców Indii i Australii. Jego praca jest fascynującą kwidesencją tego, o czym piszą niektórzy autorzy na łamach „Nieznanego Świata”, co atoli jest osobną sprawą. Mam nadzieję, że uda mi się namówić go do podzielenia się wiedzą z Czytelnikami „Nieznanego Świata”.

Dr Masłowski podziela mój pogląd, że mieszkańcy Australii i subkontynentu Dekanu po prostu posiadają wiedzę – bardzo dawną i niemal zapomnianą na świecie – która to wiedza pochodzi nie tylko z obserwacji Przyrody i jej zjawisk, ale także z jakiegoś pradawnego źródła: poprzedniej cywilizacji Atlantydy, Atlantyki, Agharty, Lanki, Lemurii czy Mu/Moo… Oczywiście do naszych czasów mogła ona dotrwać tylko i wyłącznie w postaci kultu religijnego, a jej posiadaczem i dysponentem była kasta kapłańska. Tak było wszędzie na całym świecie: w Egipcie, Sumerze, Mezopotamii, Chinach, itd. itp. podobnego zdania jest również inny australijski Polonus – Piotr Listkiewicz.

Podobnie było z wiedzą techniczną. Do dziś dnia nie wiemy, jak powstawały ogromne budowle megalityczne i nie znamy celu ich przeznaczenia. Nie mówiąc już o takich denerwujących faktach, jak np. to, że jednostki czasu, których używali antyczni Hindusi można zastosować tylko i wyłącznie do badań nad jądrem atomowym – a tego już się nie da badać medytacją czy choćby wielokrotnymi obserwacjami… (zob. Miloš Jesenský – „Bogowie atomowych wojen” - http://hyboriana.blogspot.com/2012/07/bogowie-atomowych-wojen-1.html) Ich wiedza techniczna jest zastanawiająca i rodzi podejrzenia, że mamy do czynienia z dowodem na obecność Kosmitów w historii Ludzkości. Kosmitów raczej nie było – odległości w Kosmosie są tutaj zasadniczą przeszkodą, zaś przypadkowe odkrycie Ziemi jako planety nadającej się do życia jest nieprawdopodobnie małe (ale większe od zera), tak więc obstawiamy raczej na poprzednie Supercywilizacje, które wskutek jakichś przyczyn upadły, przekazując swą gigantyczną wiedzę istotom ludzkim w formie religii – jedynej możliwej do przyswojenia dla ograniczonego mózgu człowieka cofniętego do cywilizacyjnego prymitywu. (Zakładam bowiem, że musiał to być kataklizm w skali całej planety, który położył kres istnieniu wysokorozwiniętej cywilizacji: np. erupcja superwulkanu, bombardowanie asteroidami, klęska ekologiczna, czy coś jeszcze innego.)

Nas być może czeka podobny los w przypadku np. totalnej wojny z użyciem BMR albo supererupcji Yellowstone, Campi di Flegrei czy innego superkataklizmu. Być może przyczyny upadku tych cywilizacji tkwią w nich samych: kryzysy ekonomiczne, wojny, eksperymenty, które wymknęły się spod kontroli. Ślady tego znajdujemy w mitach na całym świecie. Przecież kto wie, czy wszystkie potwory Starożytności nie były echem autentycznych eksperymentów genetycznych na ludziach i zwierzętach prowadzonych przez np. Atlantydów, Lemurejczyków czy mieszkańców Mu? Czy te wszystkie hybrydy ludzko-zwierzęce, których pełno w mitologii Egipskiej kiedyś były istotami z krwi i kości? To, że nie znaleziono ich szczątków wcale nie przesądza o ich nieistnieniu – czy ktoś szukał kości Centaurów czy Chimery? O ile wiem, to nie.

I jeszcze jeden atrybut bogów – nieśmiertelność. Bogowie są nieśmiertelni, w przeciwieństwie do ludzi. Czy jest to nieśmiertelność astronautów czy kosmonautów przemierzających przestrzenie Kosmosu z v = 0,9999999 c, co powoduje, że dla nas ich czas płynie wolniej? Jest to efekt „paradoksu bliźniąt” i wynika ze Szczególnej Teorii Względności. Czy jest to nieśmiertelność (też względna) wynikająca z umiejętności przemieszczania się w wymiarze Czasu? A może jedno i drugie? W każdym razie bogowie, czy też żywe istoty ludzkie, które je opanowały są dla nas istotami nieśmiertelnymi – zamieszkującymi w odległej krainie za śnieżnymi przełęczami…

Jest jeszcze jedna możliwość, a mianowicie taka, że nie są to żadne istoty ludzkie na jakimkolwiek szczeblu rozwoju – jak zakładają to ufolodzy – a byty powołane sztucznie do życia, mechaniczne lub biomechaniczne, jak założyłem to ongi (zob. R. Leśniakiewicz – „Obcy z Kosmosu – żywi czy martwi?” - http://wszechocean.blogspot.com/2011/11/obcy-z-kosmosu-zywi-czy-martwi.html), a zatem mamy do czynienia nie z żywymi istotami, ale robotami. Doskonale wyczuł temat Stanisław Lem pisząc swoją „Cyberiadę”, „Niezwyciężonego” i kilka innych genialnych powieści i nowel, w których dowodził, że Rozum wcale nie musi być tożsamy z istotami żywymi… Dlatego też nie zdziwiłbym się, gdyby komuś udało się udowodnić, że np. taki gromowładny Zeus był de facto robotem…      


Tekst i ilustracje – „Tajny XX wieka” nr 51/2013, ss. 20-23

Przekład z j. rosyjskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©    

środa, 23 kwietnia 2014

Znikająca Shangri-La (2)

Świątobliwi sadhu


Święte miejsce i świątobliwi sadhu


Według jednej z legend, bardzo – bardzo dawno temu, święta krowa Kamaduh, spełniająca życzenia, pasła się na wzgórzu obok rzeki Bagmati i polewała ziemię swym mlekiem. Jeden pastuch z ciekawości poszedł za nią i rozkopał ziemię polaną jej mlekiem. I w tym samym momencie został spopielony snopem światła, który wyrwał się spod ziemi do samego nieba. Na tym miejscu potem powstało święte miejsce – Pashupatinath (Paśupatinath). To miejsce należące do boga Sziwy-Pashupati (Śiwy-Paśupati) – pana wszelkich żywych stworzeń, w tym także ludzi. Ale do środka kompleksu, nad którym wznosi się główna świątynia, mogą wchodzić tylko hinduiści. Ale ja udaję się na drugi brzeg rzeki.

Kamaduh - święta krowa spełniająca życzenia

Tam, po obydwu stronach kamiennych schodów prowadzących na szczyt wzgórza, znajdują się niewielkie świątyńki Śiwy. Obok nich siedzą, leżą albo chodzą sadhu – przedziwni, wędrowni, hinduistyczni asceci. Powiadają o nich, że niektórzy sadhu to szarlatani, którzy ubrawszy się w szafranowe szaty i pomazawszy swe ciała sakralnym popiołem, pozostałym po rytuale kremacji, pozują do zdjęć turystom. Być może i tak, że jak sądzę, że w każdym razie sadhu po prostu widzą z czym i dlaczego ludzie do nich podchodzą.

Czas na herbatę w klasztorze Śechen


Jak chcesz zakosztować wschodniego mistycyzmu, egzotyki, nie musisz się specjalnie trudzić – tylko płać. Bo przecież my – ludzie Zachodu – przedstawiciele dzisiejszej cywilizacji uznajemy pieniądz za nasza najwyższą wartość. I oto otrzymujemy to, czego szukamy.


Czerwona kropka


Stąd właśnie mamy wspaniały widok na ghaty – miejsce obmywań rytualnych w rzece, albo mówiąc prościej – szerokie, kamienne stopnie schodzące ku wodzie. To właśnie tam na szerokich, kamiennych postumentach kremuje się ciała zmarłych. To właśnie tam, niedaleko ode mnie, wszystko przygotowano. Ciało jest zawinięte w białą tkaninę, obsypane górą żółtych kwiatów i obłożone ze wszystkich stron drewnem. Umarły jest zamknięty jakby w klatkę z suchych bierwion i wyjść z tego zamknięcia pomoże mu tylko ogień. Ognisko rozpaliło się naraz z głuchym trzaskiem. I to wszystko… Chudy chłopiec po pewnym czasie zmiata z kamiennej tumby popiół i niespalone kwiaty do rzeki. A na innym miejscu trwają przygotowania do kolejnej kremacji.

Ktoś mnie ujął za łokieć. Odwróciłem się i lekko zachwiałem – przede mną stał sadhu. Uśmiechał się.
- Nie smuć się tak – rzekł do mnie najwidoczniej widząc wyraz mojej twarzy. – To nie jest cały człowiek.
I dosłownie jakby odpowiadając moim myślom, zanurzył palec w czymś w skrzyneczce, którą miał przewieszoną przez plecy i potem zrobił mi czerwoną kropkę (tilakę, pundrakę) pomiędzy moimi brwiami.

Mnich z klasztoru Śechen idzie po wodę

Paśupatinath - wielki kompleks światynny w Nepalu



Hanuman – bóg małp


Po godzinie siódmej wieczorem, niebo jakby zasłaniano storami i na Katmandu opuszcza się noc. Siedziałem właśnie przy oknie na piętrze małej kawiarenki, która mieściła się na samym początku Freak Street – ulicy Dziwadeł, gdzie w końcu lat 60. snuli się pierwsi hippisi.

Katmandu by night

Zazwyczaj nepalskie ulice nie mają nazw. Ale tutaj właśnie władze zdecydowały się naruszyć tradycję i tym sposobem uchronić pamięć o tamtych czasach. Poza tym, o tej sławnej przeszłości nic nie przypomina. Od czasu do czasu spotkać można słaniających się długowłosych dziadków chodzących szlakami swej młodości, i ich wiernych przyjaciółek, w podniszczonej odzieży, z masywnymi pierścieniami na palcach i hinduistycznymi wiankami na szyjach.

Powoli piję z oszronionej butelki miejscowe piwo „Everest” i patrzę przez okno. A naprzeciw mam były zamek królewski. Obecnie znajduje się tam muzeum, wejście do którego strzeże Hanuman – bóg małp, okutany w purpurowy płaszcz. Nad jego głową znajduje się ceremonialny feretron. Hanuman tkwi nieporuszenie na kamiennym postumencie, a na mostach i dachach biesi się jego małpie wojsko, wiecznie użerające się z bezdomnymi psami o miejsce pod słońcem…

Zmierzch gęstnieje i wszystko dookoła przyjmuje fantastyczny kształt i formę. Przechodząc koło Monumental Lodge - hotelu z wytartymi literami na fasadzie (to właśnie tam zamieszkiwały „dzieci-kwiaty”), skręciłem w ciemną uliczkę, a potem jeszcze raz – i ocknąłem się na jasno oświetlonym placu. Noc już owładnęła miastem, a tutaj tyle światła!

Do świątyńki  na środku placu ustawiła się cała kolejka. Dziesiątki, setki świateł płonie w maleńkich miedzianych czareczkach przed wejściem do niej. Wokół nich rozsypany ryż. Kamienny posąg Ganeshy (Ganeśi), boga ze słoniową głową, w połowie starty przez czas i dłonie wiernych. Wszędzie biegają dzieci.

Kobieta obraca wielki młynek modlitewny


Obok chramu zainstalował się białozębny kucharz z przenośną kuchnią na kółkach. Płoną maleńkie świeczki podgrzewające jedzenie, jak jesienne liście leżą placki chapati, a w specjalnych pojemniczkach strąki grochu, kawałki ziemniaków i oczywiście ostre przyprawy.


I naraz nieoczekiwane zamieszanie – procesja mężczyzn przecinająca plac. Wszyscy odziani w niebieskie djoti (dhoti – przepaski biodrowe) i ciemne bluzy wyglądają jak bracia bliźniacy. Wysocy i chudzi. Wszyscy są z Indii, z kasty kupieckiej. Jedną ręką prowadzą swe rowery, drugą ręka przytrzymują na głowach niesprzedany towar.

CDN.

wtorek, 22 kwietnia 2014

Znikająca Shangri-La (1)



Nepal, Mt.Everest - widok ze szczytu Gokyo Ri (5483 m n.p.m.)


Oleg Pogasij


Kumari – to żywa nepalska bogini. Kumari wybiera się spośród dziewczynek w wieku od trzech do pięciu lat z kasty shakya (śakia). Kryteria są ostre: komisja powinna się przekonać, że na ciele dziewczynki nigdy nie występowała krew, i że ma wszystkie i całe zęby.

Jeszcze w młodszych klasach szkoły lubiłem patrzeć na mapę świata, wiszącą u mnie na ścianie. Moja uwagę zawsze przyciągało miejsce pomiędzy bezkresnym płaskowyżem Tybetu a wielka równiną Hindustanu. Ciemnobrązowy na mapie, wyciągnięty wzdłuż system górski, podobny nieco do warg. Patrząc na taki bezkresny rejon Azji Południowo-Wschodniej – jak zaczarowany powtarzałem do siebie – „Himalaje…”, „Czomolungma”…

Stolica „dzieci kwiatów”

Przeglądam znaczki pocztowe w klaserze, i zawsze mój wzrok zatrzymuje się na znaczkach z Nepalu. Jest na nich widoczny król tej niezwykłej i zagadkowej krainy, która zda się kiwa swą zdobną w pawie pióra głową. Na tylnym planie, na górskim głazie leżał śnieżny lampart, zaś w dół górskiej rzeki brodził długosierstny jak.

Potem – nie pamiętam już w jakiej książce – przeczytałem o Katmandu, do którego z całego świata zjeżdżali się hippisi, „dzieci-kwiaty”, którzy obrali to miasto za swoją stolicę.

To wszystko było w latach 60. i 70. XX wieku. Od tego czasu sporo wody upłynęło. No i teraz Nepal to już nie jest „ostatnim hinduistycznym królestwem na Ziemi”, ale normalną, demokratyczną republiką.

Kiedyś w Katmandu drzwi domów stały otworem, a na drogach miasta jeździły dwie czy trzy taksówki oraz kilka starych autobusów, zaś człowiek, który zabił czy choćby uderzył  przypadkowo krowę mógł się narazić na lincz za śmierć świętego zwierzęcia. Teraz po ciasnych uliczkach Katmandu szaleją motocykliści, snują się motoriksze i trąbią autobusy. Z każdym rokiem jest coraz więcej środków transportu.

Lokalizacja krainy Kham


Święta dolina

600 lat temu, z Wschodniego Tybetu, z prowincji Kham (historyczny region we wschodnim Tybecie, obecnie rozczłonkowany na chińską prowincję Syczuan i rejon specjalny Qamdo, który wszedł w skład Tybetańskiego Regionu Autonomicznego – przyp. tłum.) do Nepalu przybył jeden tybetański naród – Szerpowie, co oznacza „wschodni”. Według ich świętych ksiąg, oni odzyskali w górach Nepalu zapomniane w nich już dawno sakralne miejsca – wszystkie poza jednym. I tak to jedno zapomniane miejsce nazywa się „Znikająca Dolina”. W tej właśnie górskiej dolinie – zgodnie ze świętymi tekstami – czas płynie powoli, ludzie żyją długo i szczęśliwie, i władają bezgraniczną mądrością. Czy wiedział o tych księgach także James Hilton, który napisał w 1933 roku powieść pt. „Zaginiony horyzont”? Nie sądzę. Ale na stronicach swej powieści, tajemniczą krainę otoczona górami, gdzie czas się niemal zatrzymuje, a ludzie posiadają wyższą wiedzę, nazywa on Shangri-La. I to właśnie nią stał się Nepal dla ludzi Zachodu.

Bilet w jedną stronę

Do roku 1950, Nepal był krajem zamkniętym. Unikalna kultura himalajska, mnóstwo buddyjskich i hinduistycznych tysiącletnich świątyń, niesamowite ascetyczne praktyki, wielcy jogini i mistycy, a do tego niesamowity krajobraz Himalajów, w których zamieszkują bogowie, którzy tworzą wokół doliny Katmandu pole mocy… I chociaż czas płynie tutaj inaczej, niż gdzie indziej, nasza świadomość przestaje rozróżniać wpływy ducha i materii. I wtedy my widzimy cuda. A czyż nie żyjemy mając nadzieję na cud?

To była czystej wody przygoda. W tych już dawnych czasach wczesnych lat 90., kiedy całkiem poświęciłem się biznesowi, ktoś tam odkrywał dla siebie Amerykę i Europę, no i oczywiście Wyspy Kanaryjskie… A jak skierowałem się na Wschód. Byłem tam jednym z pierwszych – bez agencji turystycznych i zorganizowanych grup. Teraz takich pojedynczych turystów indywidualnych nazywają backpacker – z plecakiem na plecach – czyli po prostu plecakowiec.

Na lotnisku Pułkowo, dziewczyna w biurze rejestracji podróżnych, kiedy dowiedziała się o docelowym punkcie mojej podróży, zdziwiła się:
- Dokąd? Dokąd? Do Nepalu? A cóż to za kraj?
Miałem bilet tylko w jedną stronę – do Kalkuty. O powrocie nawet nie pomyślałem. Co ma być to będzie! W kieszeni wszystkiego 100 dolarów, ale w duży straszne pragnienie ujrzenia kraju swych marzeń.

Do granicy z Nepalem przejechałem całe Indie pociągiem i autobusami w dwa dni. Wschód mnie oszołomił. Moja wiedza o nim była książkowa i „ucukrowana”, a tutaj było samo życie…

Lama Rabdjam Rinpoche


Powrót

Nocowałem w hoteliku na obrzeżu Katmandu i liczyłem, na ile dni jeszcze mi wystarczy pieniędzy. Ale wierzyłem w to, że jeżeli to miejsce jest autentycznie moje, to powinno się coś stać. I pewnego ranka, kiedy pieniędzy mi już nie stało, coś podszepnęło mi iść do Bodnath – w rejon buddyjskich klasztorów. Pomiędzy budynkami od razu zauważyłem pagodę – klasztor Shechen. To, co potem się stało, można porównać do całej serii cudów. Wchodząc po schodach nikogo nie spotkałem, a furta była otwarta. A w ostatnim pomieszczeniu, na podwyższeniu, zagłębiony w lekturze świętych zwojów, siedział lama. Podszedłem, pozdrowiłem go i usiadłem na podłodze vis-à-vis niego. Był to Rabdjam Rinpoche – przeor klasztoru i strażnik tradycji Ninghma (jednej z czterech szkół tybetańskiego buddyzmu). On uśmiechnął się na dźwięk mojej kulawej angielszczyzny i zapytał skąd i po co tutaj przybyłem i czego chcę od niego? Opowiedziałem mu wszystko jak było. Lama pomyślał i tak do mnie rzekł:
- Zostań tutaj. Zamieszkasz w klasztorze, wizę ci przedłużymy, a nasza kuchnia ci się spodoba – i wezwawszy ekonoma klasztoru wydał mu polecenia.

Tak więc zdecydował się mój los. To spowodowało niejaki popłoch w ścianach klasztoru. Cudzoziemców tutaj nie przyjmowano bezpłatnie, wymagano od nich ofiary. Wokół szeptano – i Tybetańczycy i zachodni rezydenci – że rosyjski aferzysta wykorzystuje naiwność lamy. A ja uczyłem się tybetańskiego, jadłem klasztorny ryż i podziwiałem z dachu mojej przybudówki fantastyczne stoki i szczyty górskie, mając nadzieję znaleźć się wśród nich…

Ale to nie mogło trwać bez końca – w Nepalu nie można przebywać dłużej, niż 5 miesięcy w roku. I tak Rabdjam Rinpoche dał mi pieniądze na bilet do Rosji i powiedział:
- Zapracuj i wróć do nas, powrócisz jak będziesz chciał.

Powróciłem tam po dwóch latach. Chłopcy świątynni krzyczeli w klasztornym budynku:
- Rosjanin, Rosjanin przyjechał! – i przekazując tą wieść jeden drugiemu dodawali – Lama widzi, lama ma rację!
Jeszcze nieraz wracałem do Nepalu i przebywałem w najbardziej niezwykłych miejscach. Ale za każdym przyjazdem z żalem stwierdzałem, że z tego kraju wraz z nadejściem postępu znika jakieś magiczne oczarowanie… Ono pozostaje jedynie w mej pamięci i w tych historiach, które ja potem przeniosłem na papier.

Śiwa - pan wszelkich istot żywych na Ziemi


Poza owocami i mięsem

Od Bodnathu do Pashupatinathu (Paśupatinathu), głównego kompleksu klasztornego hinduizmu w Katmandu, rozpostartego na obydwa brzegi rzeki Bagmati, jest godzina drogi. Zazwyczaj chodzę tam poprzez Chabahil, dzielnicą o dużym zaludnieniu, gdzie pierwsze kondygnacje budynków są przeznaczone do targowania i handlu. Owocami zazwyczaj handlują dzieciaki. Zazwyczaj usiłują sprzedać mi wiszące girlandami banany. Ja już wiem, że trzeba brać duże, mięsiste, przywiezione z Muglingu, miejsca postoju autobusu na trasie z Pokhary do Katmandu. A starsi Nepalczycy w niedużych, barwnych czapkach, białych bluzach i ciemnych spodniach, siedząc z podwiniętymi nogami pośród bel materiału – oni handlują materiałami i suknami.

Kramy z mięsem należą do muzułmanów. Mają długie brody i długie do kolan chałaty. Packami odganiają chmary much od wyłożonych na stołach połci mięsa. Dlatego ja po przyjeździe na Wschód zostałem wegetarianinem…


CDN.