Powered By Blogger

piątek, 30 listopada 2012

Projekt A119: Wyjątkowo przednia brednia?


Raport na temat prac Project A119 (Wikipedia)


W dniu 30.XI portal Onet.pl zamieścił szokującą informację:


Tajny plan USA. "Projekt A119" mógł zabić miliony ludzi dzisiaj”


Amerykański rząd mógł na wieki odwrócić bieg historii i poważnie zagrozić całej ludzkości. Szczegóły tajnego planu, który przewidywał wysadzenie Księżyca, zdradza WWW.dailymail.co.uk.  

"Projekt A119", bo taki przydomek miał sekretny plan, który opracowywano w latach 50. XX wieku, przewidywał zdetonowanie bomby atomowej na Księżycu. Akcję planowano w samym środku Zimnej Wojny toczonej między USA i Związkiem Radzieckim.

Choć rewelacje brytyjskiej prasy wydają się być nieprawdopodobne, niedawno odkryte dokumenty wskazują, że plany zniszczenia Księżyca były zaawansowane.

Opisano je szczegółowo w tajnym projekcie "A Study of Lunar Research Flights" stworzonym przez astronoma Carla Sagana i fizyka Leonarda Reiffela.

Dwaj badacze planowali, że ładunek atomowy zostanie wystrzelony z nieznanego miejsca na ziemi i po pokonaniu blisko 400 tys. kilometrów wybuchnie po zderzeniu z Księżycem. Naukowcy rozważali też użycie innej bomby, jednak po badaniach okazało się, że ładunek wodorowy byłby zbyt ciężki do transportu.

Zgodnie z przewidywaniami, które ujawnił teraz biograf Sagana, wybuch na Księżycu byłby doskonale widoczny z powierzchni Ziemi. To o tyle ważne, że takie działanie pozwoliłoby zastraszyć Związek Radziecki i doprowadzić do zwycięstwa w Zimnej Wojnie. Taki miał być główny cel USA.

Dlaczego więc nie zdecydowano się na realizację planu? Jak czytamy w serwisie dailymail.co.uk, ten scenariusz był niezwykle niebezpieczny dla całej ludzkości. Według ówczesnych władz, a także badań naukowców, wysadzenie bomby atomowej na Księżycu doprowadziłoby do śmierci milionów ludzi, a dodatkowo zanieczyściło księżyc materiałami radioaktywnymi.

Agencja Associated Press, która szczegółowo badała sprawę, nie dowiedziała się niczego więcej. Amerykańska armia odmówiła bowiem komentarza.

Co ciekawe, jeden z twórców projektu, Carl Sagan, w późniejszych latach był jednym z najbardziej znanych amerykańskich astronomów. W pracy naukowej zajmował się poszukiwaniem pozaziemskiej inteligencji, ale zasłynął również jako autor książek, a na podstawie jego powieści nakręcono film "Kontakt" z Jodie Foster w roli głównej. Zmarł w 1996 roku.

Drugi z autorów projektu, fizyk Leonard Reiffel, o planach wspomniał już kilkanaście lat temu w wywiadzie dla czasopisma "Nature". Nie chciał jednak zdradzać szczegółów pracy naukowców.

(dailymail.co.uk/Onet,GK)

* * *

Na początek kilka głosów Internautów w tej sprawie:

1. Nie wierze, żeby Carl Sagan brał czynny udział w tym szaleństwie przy którym plany Układu Warszawskiego to pikuś. Szkoda, że ci idioci nie testują swoich genialnych pomysłów w granicach swojego super państewka. Może jak by u siebie zdetonowali wtedy kilka "Carów" to mieli byśmy teraz pokój na świecie (tyle, że bez granic a stolica w Moskwie). Czy ktoś ma jeszcze wątpliwości jaki kraj najbardziej zagraża pokojowi na świecie i przyszłości tej planety? Obalają demokratyczne rządy, szkolą terrorystów, wywołują wojny o ropę i dominację dolara i sprzedają każdemu broń. Czemu my się z tymi bandytami w owczej skórze jeszcze bratamy. Dla pseudo bezpieczeństwa i ropy której nie ma? Czy dla biznesów małej grupy ludzi którzy trzepią kasę na handlu bronią, ropą i narkotykami z Afganistanu.

2. Wysadzanie Księżyca, to oczywiście - typowy chwyt redaktorów Onetu. Lubią dawać tytuły "przykuwające uwagę" pewnie dostają premie od kliknięć. Wydaje mi się ze wybuch na powierzchni Księżyca nie zmienił by w sposób znaczący orbity i nie spowodował by rozpadu Księżyca. Ale wyobrażam sobie - może się mylę w końcu Księżyc nie ma atmosfery i może intuicja mnie zawodzi - te tysiące ton pyłu zdmuchnięte wybuchem które po pewnym czasie znalazły by się na orbicie Ziemi przysłaniając odrobinę Słonce i powodując "małą epokę lodowcową". W konsekwencji tego np 1 mld ludzi zmarł by z głodu a reszta by głodowała.

3. Informacja jest bzdurna. Nie da się wysadzić księżyca detonując cokolwiek na jego powierzchni. Księżyc nie ma atmosfery w której rozchodzi się fala uderzeniowa. Aby wysadzić Księżyc należało by dokonać detonacji w jego wnętrzu. A więc najpierw wywiercić odpowiednio głęboki szyb i w nim umieścić bombę. A to nawet dziś jest prawie niewykonalne, a nawet gdyby to bardzo, bardzo kosztowne.

4.  " ładunek atomowy zostanie wystrzelony z nieznanego miejsca na Ziemi i po pokonaniu blisko 400 tys. kilometrów wybuchnie po zderzeniu z Księżycem. Naukowcy rozważali też użycie innej bomby, jednak po badaniach okazało się, że ładunek wodorowy byłby zbyt ciężki do transportu. " - jesli ladunek wodorowy byl im za ciezki to jak oni mieli niby wysadzic ten ksiezyc? ludzkosc nie zna nic silniejszego niz ladunki termojądrowe (WODOROWE). zwykly ladunek atomowy zamyka sie sila parudziesieciu kiloton i wiecej z tego nie wycisniesz. to wlasnie dlatego stosuje sie ten wodor bo wtedy teoretycznie mozesz zrobic bombe o sile nieograniczonej gdzie dostep do wodoru stawia granice a ladunek jadrowy jest tam jedynie jako zapalnik. aby dostac te wybuchowe megatony, ktore w naturze krusza gwiazdy.

5.  Eksplozja bomby atomowej na Księżycu miałaby skutek głównie propagandowy. Księżyc jest jednym z największych znanych satelitów w Układzie Słonecznym (ma średnicę 3/4 średnicy Merkurego). Jest bardzo wątpliwe, aby znaczące ilości pyłu podniesionego takim wybuchem dotarły do Ziemi. Jak zwykle pismackie sensacje nieuków.

* * *

Jak widać z powyższego - ludzie nie są tak głupi, jak to sobie wyobrażają redaktorzy z internetowych portali... – bo to się nazywa wyjątkowo przednia brednia. Zastanawiam się, czy redaktorzy piszący te idiotyzmy zdają sobie w ogóle z tego sprawę? Nie ma – jak na razie – takiej bomby, która byłaby w stanie rozsadzić wybuchem powierzchniowym ciało o masie wynoszącej ok. 7,35 x 10^19 ton. Takich cudów nie było, nie ma i nie będzie. Nawet lucasowska Gwiazda Śmierci musiała uderzyć w planetę Alderaan strumieniem energii o ogromnej mocy przebijając jej skorupę i sięgając do jądra, by ją rozwalić od środka.   

A mnie to przypomina przede wszystkim kiczowatego brytyjskiego tasiemca sci-fi z lat 70., pt. „Kosmos 1999” z Martinem Landau, Barbarą Bain i Catherine Shell w rolach głównych. Tam wszystko zaczyna się od potężnej eksplozji materiałów radioaktywnych zgromadzonych pod powierzchnią Księżyca, w rezultacie Księżyc schodzi ze swej orbity i leci w Kosmos z załogą Księżycowej Bazy Alpha. Najwidoczniej redaktorom z „Daily Mail” przypomniał się ten serial…

Czy istniały plany zdetonowania na Księżycu ładunku jądrowego? Oczywiście i coś takiego zamierzano dokonać w ZSRR. Pisał o tym Jerzy Lebiedziewicz na łamach „Newsweek Polska”.
Idea tego eksperymentu była prosta – w stronę Księżyca wystrzelono by ładunek jądrowy o średniej mocy, który eksplodowałby po spadku na powierzchnię Srebrnego Globu wyrzucając chmurę cząstek księżycowego gruntu na orbitę, gdzie czekałby na nie orbiter, który na sygnał z Ziemi powróciłby z ładunkiem zebranego z orbity wokółksiężycowej skalnego gruzu. Na szczęście rozsądek zwyciężył zapędy – przede wszystkim polityków – i do tego nie doszło. Pisze o tym m.in. Aleksandr Żelezniakow.

Projekt A119 rzeczywiście istniał, i nie ma w tym żadnej sensacji. Pisze o tym Wikipedia:

Projekt A119 – tajny projekt opracowany przez Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych (USAF). Zakładał on zrzucenie bomby atomowej na powierzchnię Księżyca. Odrzucony najprawdopodobniej z powodu kontrowersyjności. 4 października 1957 roku dokonano pierwszej udanej próby umieszczenia sztucznego satelity na orbicie Ziemi (Sputnik-1), tym sposobem ZSRR rozpoczęło tak zwany Wyścig kosmiczny obejmując prowadzenie. Tymczasem amerykański Projekt Awangarda („Project Vanguard”) mający na celu umieszczenie amerykańskiego sztucznego satelity na orbicie zaliczył dwie nieudane próby. W dodatku pod koniec 1957 powstała plotka jakoby ZSRR również planowało detonacje bomby jądrowej na Księżycu, 7 listopada dla uczczenia Rewolucji Październikowej. Plotka dotyczyła Projektu E-4 z Programu Łuna, który rozpoczęto dopiero na początku 1958, ale przerwano na wcześniejszym etapie niż projekt A119. W odpowiedzi na to USA, starając się dogonić ZSRR w Wyścigu Kosmicznym, tworzy tak zwane Studium nad Lotami na Księżyc („A Study of Lunar Research Flights”) o kryptonimie projekt A119. W maju 1958 US Army przekazała środki Fundacji Badawczej Armour (Armour Research Foundation, dzisiaj IIT Research Institute) działającej przy Illinois Institute of Technology, zajmującej się naukami biologicznymi, na rozpoczęcie badań nad skutkami wybuchu jądrowego w niskiej grawitacji i jego potencjalne korzyści dla nauki. 

Projekt zakładał zdetonowanie ładunku jądrowego na terminatorze Księżyca po to, by był on łatwo dostrzegalny z Ziemi i stanowił ostrzeżenie dla Rosjan i pokaz potęgi USA dla Amerykanów (Wikipedia)


W badaniach tych brał udział Carl Sagan (słynny astronom i popularyzator nauki), rozpatrywał ewentualność istnienia substancji organicznych na Księżycu. Początkowo zamierzano użyć bomby wodorowej, jednak USAF sprzeciwiło się, argumentując zbyt dużą masę dla rakiety. Ostatecznie zdecydowano się na użycie bomby atomowej o podobnej sile co ta zrzucona na Nagasaki w 1945 (siła około 20 kt TNT). Eksplozja miała nastąpić podczas pełni księżyca, aby wybuch był oświetlany przez Słońce przez co byłby dobrze widoczny na Ziemi. Z powodu małej grawitacji chmura pyłu nie przyjęłaby klasycznego kształtu grzyba. Projekt zakończono na początku 1959 roku z obawy przed zanieczyszczeniem materiałami radioaktywnymi Księżyca, co utrudniłoby w przyszłości jego kolonizację, a zagrożenie dla ludzi i ziemskiego ekosystemu w przypadku gdyby rakiety uległy awarii i spadły na ziemię też było duże. Kolejnym argumentem za przerwaniem projektu była obawa przed nieprzychylną reakcją opinii publicznej, w szczególności, że całe przedsięwzięcie miało swe podłoże w PR, celem było pokazanie wszystkim (w szczególności Amerykanom i ZSRR) potęgi militarnej USA. Dokumentów dotyczących tego projektu nie upubliczniono do dzisiaj, a cała sprawa nie wyszłaby na jaw, gdyby nie ujawnił jej były szef projektu, dr Leonard Reiffel. Informacje o projekcie wysłał w liście do czasopisma „Nature”, które opublikowało artykuł w numerze 405 z 4 maja 2000 roku, ponad 40 lat od zakończenia badań.

Czyli że „rewelacje” prezentowane przez „Daily Mail” nie są aż takie takie rewelacyjne, jakby się to wydawało…

czwartek, 29 listopada 2012

Brylanty Króla Mórz


Co hitlerowcy robili na dnie Wszechoceanu?


Walentin Szimko

W hitlerowskich Niemczech wielu ludzi zażywało narkotyk metamfetaminę – C10H15N. Środek ten uznawano za nieszkodliwy – coś jak napoje energetyzujące. Sprzedawano nawet cukierki z podobnie działającym środkiem, które nazywano „czołgową czekoladą”. [Pierwsze zastosowanie metamfetaminy na szerszą skalę miało miejsce w czasie II wojny światowej, kiedy była stosowana jako środek pobudzający dla żołnierzy, od których wymagano aktywności bojowej przez długi czas (lotnicy, czołgiści) – przyp. tłum].

Kiedy po kapitulacji Niemiec jednego z najznaczniejszych urzędników III Rzeszy – Waltera Strauba zapytano w czasie przesłuchania, co mu jest wiadomo o ukrytych skarbach Trzeciej Rzeszy, on udzielił zagadkowej odpowiedzi:
- Szukajcie na morskim dnie!
Żeby się lepiej przygotować, przesłuchujący go Amerykanin przeniósł przesłuchanie na dzień następny, ale do tego dnia sekretarz Ministerstwa Kultury już nie dożył: przed kolacją ktoś mu dosypał trucizny do miski gulaszu.

Zagrabione skarby Niemcy wywozili na pokładach U-bootów

Los zagrabionych przez Niemców kosztowności do dziś dnia jest nieznany...


Co utrzymywały „kotwice”?


Po II Wojnie Światowej w holenderskim dzienniku „Spunk” pojawił się artykuł o tym, że na brzegu Morza Północnego została odkryta przez Brytyjczyków tajna fabryka, w której produkowano rozmaite części do najnowocześniejszych niemieckich U-bootów. Poza normalnym w takich przypadkach żelastwem, Anglicy znaleźli także rzeczy, które nie miały nic wspólnego z okrętami podwodnymi. Były to cienkie, ale niezwykle mocne stalowe liny o długości od 1000 do 3000 metrów (!) i jakieś dwie dziesiątki grubościennych cylindrycznych pojemników. Pojemność każdego wynosiła kilkanaście metrów sześciennych. Otwarto je, ale okazały się puste. Ich związek z tymi stalówkami był oczywisty. Na jednych i na drugich znajdowały się zaczepy, które do siebie pasowały. Specjaliści orzekli, że cylindry te przeznaczone były do przechowywania czegoś na bardzo dużych głębokościach. Jednakże dalej we swych wnioskach się nie posunęli, póki w podziemiach fabryki nie zostały znalezione wielotonowe balasty-kotwice z byle jakiego złomu wyposażone w takież zaczepy.

I wszystko stanęło na swoim miejscu. Cylindry - sądząc ze wszystkiego – były mocowane do tych kotwic utrzymujących te dziwne przedmioty w morskiej głębinie. Liny były przyczepiane do górnej części cylindra i szły na górę – do powierzchni wody. A co było dalej? Na tym fantazja angielskich i amerykańskich specjalistów się kończyła.

Władze okupacyjne mimo starań nie były w stanie znaleźć nikogo, który byłby związany z odkrytymi obiektami i dlatego tajemnica wielotonowych „kotwic”, cylindrów i stalówek przez długi czas pozostawała tajemnicą. Powstało mnóstwo hipotez, ale zadawalającej odpowiedzi nie było.

Zainteresowało to belgijski magazyn „Secrets d’historie” tym bardziej, że w jego archiwum znajdowały się relacje o tychże samych zagadkowych cylindrach. Podzielił się nimi z redakcją były niemiecki marynarz Helmut Fraze. Kiedy w 1944 roku służył na U-boocie, miał okazję uczestniczyć w niezwykłym eksperymencie.

Kierownictwu III Rzeszy nie było łatwo ukryć zagrabionych skarbów...


„Igiełka” w morskiej toni


Mowa tutaj o próbach pewnego mechanizmu, którego przeznaczenie było strasznie tajne. Według słów Frazego, była to wielka boja, wyposażona w akumulatory o podwyższonej pojemności i jakieś urządzenia elektroniczne. Boja była przymocowana do kotwicy i to tak, że do powierzchni pozostawało jej około 30 m. Razem z liną i kotwicą wyrzucano ją na jakimś głębokim miejscu akwenu, a następnie (w celach doświadczalnych) należało ją znaleźć w jak najkrótszym czasie. Służyła do tego specjalna aparatura, do której dostęp miał zaokrętowany na U-boocie oficer SS. Marynarze sądzili, że testowany jest korpus jakiejś nowej miny morskiej i dlatego nikt nie zadawał zbędnych pytań. I po jakimś czasie Helmut Fraze zrozumiał, że SS-Obersturmbannführera  (odpowiednik podpułkownika wojsk lądowych i komandora-porucznika marynarki wojennej – przyp. tłum.) kierującego eksperymentem interesowało wszystko, tylko nie miny. Gwoździem programu był mechanizm pozwalający na lokalizację zatopionej boi. Ale najciekawszym jest to, że niemiecki marynarz już nigdy i nigdzie nie spotkał się z nawet ze wzmianką o tym dziwnym urządzeniu.

Czymże więc ono było? Wyobraźmy sobie tą prostą, ale skuteczną konstrukcję. Składa się ona z pustego w środku cylindra o ścianach wytrzymujących ogromne ciśnienia panujące na wielokilometrowych głębinach. Z powierzchni morza dziwna boja (w tym jej osobliwość) była niewidoczna, ale mogła ją szybko wykryć i zlokalizować specjalna aparatura. Cylinder z boją jest związany długą, mocną liną stalową, o której już była mowa. Nie było wiadomo natomiast to, co hitlerowcy zamierzali ukryć w tych cylindrach na dnie oceanu? Automatycznie nasuwał się domysł o drogocennych rzeczach zagrabionych na podbitych przez nich terytoriach w czasie wojny. Ale czy nie jest to głupia idea – ukryć je w morskich głębinach, skoro na kontynentach jest tyle miejsc nadających się do ukrycia tych skarbów? Ale jak pokazał czas, wiele niemieckich kryjówek na lądzie (a właściwie – pod ziemią) zostały w końcu odnalezione, ale głównych skarbców III Rzeszy jeszcze nie odnaleziono.


A to ci niespodzianka!


A wydarzenia biegły swoim torem. Zupełnie niedawno amerykański „Journal for the Rest” opublikował artykuł niejakiego R. Grahama pt. „Brillants of the Sea King”, w którym opisywał on spotkanie z pewnym bogatym Anglikiem – Rowanem Gilbertem. Ten opowiedział mu historię o kolosalnym bogactwie, które zwaliło się na niego. Być może dla niektórych okaże się ona niewiarygodna, ale kiedy wspomnimy publikacje ze „Spunka” i „Secrets d’historie”, to opowiadanie Rowana Gilberta zasługuje na uwagę.

- Pewnego pięknego dnia, mój angielski przyjaciel Anatol S. zapoznał mnie z człowiekiem, którego życie mogłoby być kanwą na niejedną powieść sensacyjną – zaczął Amerykanin. – Ten bogaty gentleman z Brighton nazywał się Rowan Gilbert. 20 lat temu pojechał na północ kraju, niedaleko od szkockiego miasta Aberdeen, gdzie budowała się rafineria ropy naftowej. Tam też załapał się na pracę. Pewnego niedzielnego ranka spacerował wraz ze swym psem na brzegu Morza Północnego. Zaczął się przybój. Naraz jego uwagę przykuł jakiś przedmiot pchany przez fale na skały. Zszedłszy nad samą wodę ujrzał on duży metalowy cylinder o długości 2 m i jakichś 1-1,5 m średnicy. Poczuwszy, że we wnętrzu tego znaleziska może znajdować się coś interesującego, usiłował on otworzyć cylinder, ale bezskutecznie. Zaintrygowany Brytyjczyk wrócił na to miejsce z ciężarówka z żurawikiem. Udało mu się załadować znalezisko na ciężarówkę i zawieźć do domu. Tam posługując się palnikiem gazowym otworzył znalezisko. To, co znajdowało się w środku cylindra wprawiło go w szok.


Bogactwo pod „przykryciem”


Takiej ilości cennych rzeczy Gilbert nie widział w życiu, nawet na filmach o skarbach wodzów Atlantydy! Był on człowiekiem z głową i z miejsca podzielił skarb na kilka części i ukrył je w kilku miejscach. Doczekał do końca budowy rafinerii i wyjechał ze Szkocji wziąwszy ze sobą trochę brylantów, których wartość wynosiła jakieś 50.000 GBP. To była maleńka cząstka znalezionego tam bogactwa. Mieszkając w Walii wciąż zastanawiał się, co zrobić z milionami znalezionymi na plaży. Czy oddać państwu czy zatrzymać dla siebie? W końcu oddał go państwu za co zgodnie z prawem otrzymał połowę jego wartości. Teraz mógł pomyśleć o pozostałych skrytkach. Rowan wyniósł się z rodziną do USA, gdzie w Newarku (NJ) stworzył firmę remontującą stare samochody (głównie dla koneserów i kolekcjonerów – przyp. tłum.), oczywiście dla przykrycia swego bogactwa. Zresztą ona sama kwitła bez tego.
Gilbert powrócił do Anglii po pozostałe skrytki. Spieniężywszy część brylantów, wciąż rozwijał swoja firmę w Newarku. Wkrótce stała się ona kwitnącą korporacją. Przedsiębiorstwo (które nie tylko remontowało, ale zaczęło produkować samochody) rosło w oczach. Po pewnym czasie Gilbert stał się super-bogatym człowiekiem. I wciąż lwia część brylantów ukryta w różnych częściach Anglii pozostawała nienaruszona. Były to zapasy na czarny dzień – jak twierdził multimilioner. Część pieniędzy – dla uspokojenia sumienia – oddaje on na cele dobroczynne.

Opis cylindrów, które sporządził Gilbert, dokładnie pasują do opisów podanych przez „Spunka”. Teraz można dokładnie odtworzyć sposób, w jaki Niemcy ukrywali nagrabione przez siebie drogocenne przedmioty w czasie wojny. Kosztowności pakowane były do hermetycznie zamykanego cylindra, do którego z jednej strony przymocowywano kotwicę, a z drugiej mocną stalową linę. Po zatopieniu górny koniec liny sięgał na głębokość 30 m, a na jego końcu znajdowała się głębinowa pława. Według Helmuta Frazego, była ona wyposażona w generator sygnałów akustycznych, zasilanego tzw. „wieczną baterią”, która działała na zasadzie wykorzystania różnicy temperatur wody powierzchniowej i głębinowej. To właśnie dzięki temu można było szybko znaleźć skrytkę w wodach Wszechoceanu…


Źródło – „Tajny XX wieka” nr 30/2012, ss. 6-7
Przekład z j. rosyjskiego –
Robert K. Leśniakiewicz ©       

środa, 28 listopada 2012

Godzina końca świata (1)




Przyjmuje się, że koniec świata według Majów ma nastąpić w czasie przesilenia zimowego w dniu 21 grudnia 2012 roku, o godzinie 12:12 CET czyli 11:12 GMT. Wtedy to ma nastąpić to, co tak namiętnie opisuje Patrick Geryl i jego wyznawcy:


Uwaga! Ziemia 2012 - ostrzeżenie !!!

To jest doprawdy coś nadzwyczajnego. Kiedy to się dzieje, ogromne rozbłyski słoneczne sięgają biegunów Ziemi. I wtedy - bum! Pole magnetyczne Ziemi również się odwraca i zaczyna ona krążyć w odwrotnym kierunku. Biegun północny staje się południowym i na odwrót! Rozumiecie? Ziemia rusza w przeciwnym kierunku, a bieguny się odwracają!
Patrick Geryl / 05-04-2005

Z odczytów sejsmicznych urządzeń pomiarowych rozmieszczonych w różnych miejscach na naszej planecie wynika, że wnętrze Ziemi (tj. jądro) staje się coraz bardziej aktywne. Szczególny wzrost aktywności obserwuje się w sferze jej magnetyzmu - tutaj coraz częściej dochodzi do lokalnych odchyleń.
W ciągu ostatnich kilku miesięcy na naszej planecie doszło do trzech najpotężniejszych trzęsień ziemi - biorąc za okres odniesienia ostatnie 200 lat. Znajdujące się w oceanach wulkany podniosły się w ostatnich trzech latach o 88%. Ilość trzęsień ziemi wzrosła w tym samym okresie o 62%. Nie jest to więc zbyt satysfakcjonujący obraz rzeczywistości, zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę dość realną przepowiednię dotyczącą zmiany biegunowości Ziemi w grudniu 2012 roku.

21 grudzień 2012 roku - koniec świata?

21 grudnia 2012 roku o godzinie 11:11 GMT ma dojść do zimowego przesilenia. Jest to dzień, w którym Słońce znajduje się w zenicie w najdalej na południe wysuniętej szerokości geograficznej. Nic nie byłoby dziwnego (do przesilenia dochodzi dwa razy w roku - letnie i zimowe), gdyby nie fakt, że dzień ten jest ostatnim w kalendarzu Majów. Nasz Układ Słoneczny ma wejść w tym dniu w tzw. równik Drogi Mlecznej (Galactic Equator), gdzie występuje niesamowite oddziaływanie pola magnetycznego. Wywoła to zmianę biegunowości naszej planety, co może pociągnąć za sobą katastrofalne skutki dla życia na Ziemi. "Pole magnetyczne Ziemi, podobnie jak pole Słońca, co jakiś czas zmienia biegunowość. Z prac paleomagnetycznych wynika, że w okresie zmiany najpierw przez około 10 000 lat zmniejsza się natężenie pola dipolowego, następnie odbywa się nagła zmiana polarności biegunów i ponowny powolny wzrost natężenia (Carrigan i Gubbins 1979). Jedno z wielu takich zjawisk nastąpiło 66,5 mln roku temu (Harrison i inni, 1979) - na granicy kredy i trzeciorzędu - poprzedzone wyjątkowo długim (ok. 20 mln lat) okresem pola jednokierunkowego." - dr Kazimierz Borkowski.

* * *

A zatem dobrze, jak ma być koniec świata, to jestem szalenie ciekaw, kiedy to nastąpi. Pytanie jest o tyle ważkie, że nie wiemy, o której godzinie będzie miał miejsce początek tej imprezy, a Majowie nie raczyli podać nam tej informacji, a zatem zapełnijmy i tą lukę.

Zakładając, że koniec świata nastąpi na początku dnia astronomicznego na całej Ziemi, to znaczy w dniu 21 grudnia o godzinie 00:00 dla 180 południka na tzw. Linii Zmiany Daty, to u nas koniec świata zacznie się już w dniu 20 grudnia o godzinie 13:00 CET, czyli w południe według GMT. Uważam to za szczególne draństwo, bowiem nie zdążę nawet zjeść obiadu!

Jednakże Majowie liczyli czas od przesilenia do przesilenia, a zatem koniec świata powinien się zacząć o godzinie 12:12 CET czyli 11:12 GMT, czy jak wolą stronnicy Geryla, o godzinie 11:11 GMT. Uważam, że minuta różnicy w tą czy tamtą stronę nie ma znaczenia, skoro świat ma szlag trafić i nas też przy okazji. I znowu obiad przejdzie mi koło nosa…

Ciekawiej przedstawia się sprawa rozpoczęcia Armagedonu z chwilą, gdy słońce znajdzie się nad południkiem Jukatanu – bo zakładam, że Majowie mieli siatkę geograficzną której południkiem zerowym był południk przelatujący przez Jukatan. Pomiędzy Polską a Jukatanem jest 7 stref czasowych, a zatem początek dnia na Jukatanie o tamtejszej północy – 21 grudnia, godzina 00:00 CST, będzie miało miejsce w Londynie o godzinie 06:00 GMT, a u nas miał miejsce o godzinie 07:00 CET – czyli w porze śniadaniowej. Mam nadzieję, że skończymy, zanim rozlegną się trąby archanielskie, czy coś równie atrakcyjnego.

I wreszcie zakładając, że koniec świata będzie miał miejsce o północy – czyli o godzinie 24:00 dnia 21 grudnia, to u nas będzie już godzina 13:00 dnia 22 grudnia, albo – uwzględniając czas jukatański – godzina 07:00 CET dnia następnego, czyli 22 grudnia 2012 roku. A zatem strefa zagrożenia końcem świata mieści się w przedziale od dnia 20 grudnia, godz. 13:00 do 22 grudnia, godz. 13:00 CET. Trzy krytyczne dni.

Tylko co zrobią Kassandry wszechwiedzące, kiedy nie dojdzie do Armagedonu i w ogóle nic się nie stanie? Nic nie będzie – ci osobnicy z zapałem zabiorą się do obliczania kolejnych dat końca świata i tłumaczenia dlaczego nie doszło doń teraz… 

CDN.

wtorek, 27 listopada 2012

Jeszcze o pwdre ser w Polsce (2)


Pwdre ser - dyskusji grzybiarzy ciąg dalszy

Sprawa pwdre ser rozpaliła dyskutantów, i pojawiły się kolejne głosy w dyskusji na forum Darz Grzyba:

JohnKeith - Konsystencja i klarowność owej substancji jak widać po zdjęciach też jest różna. Na niektórych zdjęciach Zenita widać przejrzystą, jakby rozpływającą się. Ta napotkana przeze mnie miała strukturę zwartą, zbitą i była mniej klarowna. Może to być oznaką stopnia rozkładu, ale nie musi.
A jeśli chodzi o zbieżność napotykania pwdre ser z aktywnością meteorytów, to wszystko jest możliwe. Zmiany natężenia pola magnetycznego Ziemi mają wpływ na organizmy żywe, a jak to się odnosi do makro i mikro świata...

Wojciech Chmura - Przypomnę tylko, że kiedyś umieściłem fotkę jednej z podobnych galaretek które znalazłem w Irlandii. Struktura owych była bardziej zbita i taka jakby ktoś zamieszał kilka razy łyżeczką w pucharku z galaretką. Kiedyś też w okolicach Tokarni znalazłem strukturę przypominającą zbite drożdże piekarskie.
Co do tych glutowatych to często widuję podobne nad brzegiem morza - różnego podejrzewam pochodzenia - od jamochłonów, przez różne organizmy i produkty organiczne. Ale to morze..



Wiesław Kamiński (zenit) - Wojtku! Faktycznie czasami to to przybiera taką formę jak u Ciebie też takie widziałem. Fakt jest faktem że nikt na 100% nie jest wstanie wyjaśnić co to jest (teraz jak znajdę zapakuję do słoika i wyślę do kogoś kto będzie to chciał zbadać i ma możliwości do zbadania) jeśli ktoś to znajdzie niech da znać to może znajdą się osoby chętne o zbadania tej tajemniczej galarety.



larad1979 - Moje niekoniecznie dobre przemyślenia. Ciało rzadkie np. woda wyrzucona z kilku set metrów np. 2 litrów z wysokości 100 m utworzyłoby jedną wielką łzę która po dotknięciu podłoża rozlała by się na wielki placek zawijając się ku środkowi. Galareta tym bardziej, a tak czy siak to powinna odparować w czasie spadania. Według mnie te zimne gluty to ściema albo nasze naturalne środowisko to stworzyło . To tylko moje zdanie, i proszę się nie denerwować i oczywiście nie publikować w czasopismach fantastyczno naukowych.

bobik - Galareta vs. łza? Woda spadająca z dużej wysokości nie tworzy kropli, ale jest rozpraszana przez opór powietrza i spada w postaci wielu kropel. Inaczej jest z lodem i galaretą, które lecąc przez powietrze są w stanie dolecieć do powierzchni Ziemi, a to dlatego, że wytwarzają izolującą termicznie tzw. warstwę ablacyjną. Ale jest jeszcze jeden warunek, a mianowicie - kąt wejścia czegoś takiego w atmosferę musi wynosić 5° - 16°. Tylko wtedy glut czy lód ma szansę dolotu do Ziemi, bowiem w przeciwnym wypadku albo się odbije od atmosfery i poleci w przestrzeń kosmiczną, albo się spali/odparuje.

Teraz chciałbym przypomnieć mój artykuł z 2001 roku na temat właśnie pwdre ser:

"PWDRE SER" - TAJEMNICZA GALARETA Z GWIAZD?

Jednym z najbardziej tajemniczych zjawisk, z jakim spotkali się ufolodzy jest spadanie na Ziemię tajemniczej, białawej galarety. Galareta ta jest czasem bezwonna a czasem potwornie cuchnąca. Pojawia się czasami po burzy z wyładowaniami elektrycznymi, czasami po spadku meteorytów żelaznych. Jej pochodzenie do dziś dnia nie zostało wyjaśnione.

Zjawisko to ma swoją nazwę - "pwdre ser" - co w językach gaelickim i walijskim oznacza po prostu "odchody z gwiazd". Na tych zdjęciach wykonanych przez szefa Internetowego Klubu "Darz Grzyb" w Krakowie, pana Wiesława Kamińskiego możemy zobaczyć "pucę" takiej "galarety z gwiazd", który znaleziono w okolicy wsi Oravice na Słowacji. Jest ono znane także i u nas, i grzybiarze, leśnicy i inni ludzie związani z lasami na polskiej Orawie twierdzą, że jest to sperma jelenia, bo pojawia się jesienią w czasie godów tych zwierząt, ale...

Ale najciekawsze jest to, że owa "jelenia sperma" potrafi utrzymywać się w stanie nierozłożonym przez wiele miesięcy. Mało tego - pewien nauczyciel chemii z Jabłonki wykonał analizę chemiczną tego "czegoś" i stwierdził jedynie, że jest to jakiś skomplikowany związek nieorganiczny odporny na działanie silnych kwasów i zasad. Co więcej - rozkłada się on niesłychanie powoli i wpływa negatywnie na rozwój roślin.

Podobne obserwacje napłynęły do naszego Centrum Badań UFO i Zjawisk Anomalnych w Krakowie z Australii, gdzie do ogródka naszego korespondenta wpadł dziwny "móżdżek" (ta galareta przypominała mózg zwierzęcy!), który wydzielał silny, nieprzyjemny fetor i na dodatek szybko rozkładał się w ostrym, australijskim słońcu. Tego czegoś bał się pies naszego korespondenta, który omijał śmierdzący "móżdżek" szerokim kołem. Po kilku dniach "móżdżek" całkiem się rozłożył, ale za to miejsce, w którym to nastąpiło, zostało doszczętnie pozbawione roślin. Ta rana zadana bujnej australijskiej, subtropikalnej florze zabliźniła się dopiero po pół roku, a powinna - jak twierdzi nasz korespondent - już po 2-3 tygodniach!...

Gdybyś Czytelniku kiedykolwiek natknął się w lesie na kopce białej i brzydko pachnącej galarety wiedz, że najprawdopodobniej natrafiłeś na "pwdre ser". Lepiej tego nie dotykaj, bo nie wiadomo, czym to mogłoby się skończyć dla Ciebie. Być może jest to jakaś forma pozaziemskiego życia, która może być szkodliwa dla ludzi i innych żywych organizmów na naszej planecie. Bardzo prosimy o kontakt ze mną na adres: cbza.poczta@gmail.com. Dyskrecja zapewniona.

List z Boliwii

Przeczytalem na stronach MCBUFOiZA artykul: PWDRE SER: CUCHNĄCE "WIZYTÓWKI" KOSMITÓW!? autorstwa Roberta K. Leśniakiewcza i nasunęło mi się tu pewne podobieństwo opisanego zjawiska do tego o czym przeczytałem niedawno we wspomnieniach pewnej polskiej studentki biorącej udział w wyprawie archeologicznej do Boliwii latem zeszłego (2001) roku. Otóż ekipa w której składzie była owa studentka prowadziła badania m.in. w okolicach miejscowości Achakachi nad jeziorem Titicaca. Oto fragment relacji który mnie zaintrygował :

"(...) dwa dni temu dwaj nasi przyjaciele, Pablo i don Celestino, widzieli w nocy antawaya (na szczycie wzgórza światło w kształcie odwróconego stożka, potem poleciało i znikło). Przy okazji dowiedziałam się paru nowych szczegółów o tym czymś, no wiec nie tylko lata i straszy ludzi, ale i zostawia swoje odchody, wygląda to jak ekskrementy, śmierdzi jak olej silnikowy, zostało przebadane w laboratoriach w USA i werdykt brzmi: nie wiemy, co to jest. A kiedy Chavezowie kopali w Chisi, wykopali tam świątynię Yaya Mama z monolitem, na którym jest postać ludzka z promieniami wokół głowy, jakio staruszek złożył nabożnie dłonie i zawołał: "O! Antawaya!"... "


Jedna wzmianka o "Antawaya" znajduje sie także we wcześniejszej relacji z 4 sierpnia : http://www.tipi.pl/news/stasia/4%20sierpnia.htm Na stronie jest też mail do autorki, wiec można by próbować zdobyć więcej szczegółów tą drogą.
Jacek O.

Próbowałem, ale niestety nie udało mi się nawiązać kontaktu z autorką, a szkoda. I jeszcze grzybowe wspominki:

Niedawno w lesie znaleźliśmy przedstawioną na zdjęciach galaretkę - mój kolega Marcin Wilga skierował mnie do Pana - czy może wie Pan co to takiego? Załączam zdjęcia mikroskopowe i makro. Zapomniałem podać kilku dodatkowych spostrzeżeń dotyczących "galaretki". W miejscu znalezienia było tej galarety dosyć dużo.

Wsadziłem to pod mikroskop - właściwie to prawie nie widać tam żadnych struktur - jakieś zielonkawe soczewkowate twory - może komórki ale zbyt małe żeby powiększyć - żadnego ruchu nie obserwuję - wewnątrz galarety czasem widać jakby korytarze? Galareta jest dosyć zwarta i trwała - specjalnie się nie klei i mimo trzymania w słoiku przez 2 dni nie zmieniła swego wyglądu.
Pozdrowienia - Piotr Madanecki

Zofia "Eleonora" Piepiórka:
Witaj Robert! Widzieliśmy coś w tym rodzaju podczas wyprawy na Babią Górę w Beskidach w maju 2012 - na brzegu Mokrego Stawu... Mam zdjęcia! Nikt z nas nie wiedział co to jest! Mokry Staw to wejście do Bazy kosmicznej... Pisałam na ten temat w sprawozdaniu m.in. na Twoim blogu.




I co z tego wynika?

Chociaż jestem nastawiony sceptycznie, to jednak muszę przyznać, że rzeczywiście wygląda to jak pwdre ser. Czy pochodzi z Ziemi czy z Kosmosu, oto jest pytanie! I pytanie to pozostaje nadal otwarte…

Najbardziej odpowiada mi teoria o odchodach Kosmitów (czy kimkolwiek Oni są), ale to wymaga głębszego zbadania i przede wszystkim pozbycia się przez naukowców uprzedzeń. W każdym razie przydałby się program badań tego fenomenu i co za tym idzie – wspólna akcja grzybiarzy, ekologów, ufologów i naukowców-chemików, którzy mogliby rozpracować ten fenomen.

Obawiam się jednak, że jest to wołanie na puszczy… 

poniedziałek, 26 listopada 2012

"Andreasson Legacy" przetłumaczona na polski!




Adam Chrzanowski

Ukończyłem właśnie moje kolejne tłumaczenie. Tm razem jest to piąta książka o Sprawie Andreassonów autorstwa Raymonda Fowlera zatytułowana "Andreasson Legacy" czyli "Spuźcizna Andreassona".

Andreassonowie i Fowler to mi się chyba przez najbliższe miesiące będą śnić po nocach. Od 4 marca 2011 do 25 listopada 2012 praktycznie codziennie obcowałem z ich przygodami z nieznanym. Właśnie z nieznanym albowiem po przetłumaczeniu tych trzech pozycji i przeczytaniu około 20 lat temu dwóch pierwszych książek na ten temat nie mogę stwierdzić z czym te osoby tak naprawdę miały do czynienia.

"Spuźcizna Andreassona" to wielowątkowa pozycja. W przeciwieństwie do poprzednich czterech sama Betty Andreasson jest w niej na drugim planie. Fowler więcej miejsca poświeca jej rodzinie i sobie samemu oraz swojej rodzinie. Ponownie łączy UFO ze zjawiskami paranormalnymi.

Oczywiście nie będę tu określał jak zmienia się akcja tej książki powiem tylko że jak zwykle treści są niezwykle interesujące. Do jej przeczytania nie należy nakłaniać nikogo kto choć trochę interesuje się ufologią.

Teraz rozpoczynam tłumaczenie dwóch książek nieżyjących już założycieli APRO – PP. Coral i Jima Lorenzenów. Jako pierwsza będzie to kolejna ufologiczna "cegła" - "Encounters with UFO Occupants" czyli "Spotkania z Pasażerami UFO". Ta pozycja została wydana w 1976 roku, a więc według mnie w złotych latach ufologii. To klasyczna pozycja warta przełożenia na język polski - po angielsku przeczytałem ją jednym tchem. Potem przetłumaczę książkę - "Abducteed!" - czyli "Porwany!" tych samych autorów.

* * *

Prawdę powiedziawszy szalenie się cieszę, że kolejna pozycja ze złotego okresu ufologii światowej została nam udostępniona w języku polskim. Przy okazji pragnę jeszcze raz podziękować panu Adamowi Chrzanowskiemu za jego pracę i samozaparcie, na które ja bym sie chyba nigdy nie zdobył... To się nazywa zacięcie i upór prawdziwego badacza tajemnic! Szacunek Panie Adamie! - gratulujemy, dziękujemy i prosimy o jeszcze!

Robert K. leśniakiewicz   

niedziela, 25 listopada 2012

Jeszcze o pwdre ser w Polsce (1)

Pwdre ser sfotografowane w Oravicach, Słowacja

Pwdre ser z Zubrzycy Górnej



Ta Rzecz bożków, zielona, lepka ikra z gwiazd obudziła się, by znów domagać się swoich praw. Gwiazdy znalazły się we właściwej pozycji i czego nie dokonał kult, ani szczegółowo wytyczony program, tego dokonała przypadkowo gromada nieświadomych marynarzy.

Howard Ph. Lovecraft - „Zew Cthulhu”


 PWDRE SER: CUCHNĄCE „WIZYTÓWKI” KOSMITÓW!?


To, o czym będzie mowa, nie jest aż tak groźne, jak straszliwy i przedwieczny Cthulhu, o którym pisał jeden z nestorów weird tales - autor powyższego motto Howard Phillips Lovecraft. Chodzi o spadki na Ziemię dziwnej, galaretowatej substancji, którą zazwyczaj kojarzy się z spadkiem meteorytów, zaś ufolodzy kojarzą ja z obecnością Nieznanych Obiektów Latających - UFO. Łącznikiem jest tu jeden fakt - obie te Rzeczy przybyły spoza naszej planety...

William Corliss w swej książce „Handbook of Unusual Natural Phenomena” (Nowy Jork - Londyn, 1983) - w której poświęca cały rozdział galarecie z gwiazd, w językach: gaelickim i walijskim zwaną pwdre ser - zgnilizna z gwiazd - co jest najbardziej nadającym się do druku tłumaczeniem na polski.

 Ten fenomen «gwiezdnych odchodów» jest znany tak długo, jak historia pisana - pisze on. Fenomen ten jest łączony zazwyczaj ze spadkiem meteorytów żelaznych i kamiennych - tak, jakby owa galareta towarzyszyła im w ich locie przez atmosferę Ziemi. Aktualnie istnieje cały szereg relacji mówiących o tym, że ludzie widzieli żelatynowate puce spadające z nieba, które świeciły w ciemnościach fosforycznym blaskiem. Ich spadkowi towarzyszyły różne dziwne zjawiska świetlne. Na dodatek szereg legend i podań folklorystycznych potwierdza realność istnienia tego zjawiska. Nie jest to takie oczywiste, że ta galareta, która spada na nasze łąki, pochodzi z Kosmosu - jednakże w przeciwnym razie musimy wskazać ziemskie źródło tego fenomenu.

Uczeni, którzy próbują wyjaśnić zjawisko «pwdre ser», oczywiście optują za ziemskim jego pochodzeniem - i wyjaśniają to jako produkt roślinnej lub zwierzęcej przemiany materii, bądź materii w połowie przetrawionej przez zwierzęta. To wyjaśniałoby paskudny zapach i ogólne symptomy rozkładu materii «pwdre ser». Ale skoro z nieba mogą spadać zaśmierdziałe ryby, to dlaczego nie mogą spadać ekskrementy? Czemu nie? - ale w takim razie dlaczego «pwdre ser» błyskawicznie paruje w powietrze, tym samym likwidując wszelkie ślady swego istnienia???... - a to już nie jest zjawiskiem naturalnym. Nie mówiąc już o tym, że produkty zwierzęcej przemiany materii nie są aż tak lotne i efemeryczne...

Oczywiście z nieba spadają różne rzeczy. Takie kawały lodu, o których już pisałem w moich wcześniejszych artykułach są spotykane dość często. Słynny Charles Fort w swych książkach: „Księga rzeczy wyklętych” (Łódź, 1993), i „Nowe lądy” (Łódź, 1993) wymienia długą listę takich lodowych bombardowań w samym tylko XIX stuleciu i na początkach XX wieku. Lista ta jest tak interesująca, że pozwolę sobie ją przytoczyć w całości:

TABELA BOMBARDOWAŃ LODOWYCH W XIX I NA POCZĄTKU XX WIEKU

Data
Miejsce incydentu
Co spadło?
1802.V.
Węgry (H)
Bryła lodu o długości 90 cm.
1811.05.12.
hr. Derbyshire (GB)
Kawałki lodu o 30 cm obwodzie.
1811.06.12.
Birningham (GB)
Lodowe sześciany o krawędzi 15 cm.
1828
Candeish (IND)
Bryła lodu o masie 1.000 kg.
1829.06.15.
Cazorta (SP)
Bryły lodu o masie ok. 2 kg.
1839.06.18.
Bruksela (B)
Kawałki lodu przy nastaniu całkowitej ciemności w jasny dzień.
1844.X.
Cette (F)
Bryła lodu o masie ok. 5 kg.
1849.08.14.
Ord (GB)
Blok lodu o obwodzie 120 cm.
1851.05.22.
Bangalore (IND)
Lodowe kule wielkości dyni.
1851.08.13.
st. New Hampshire (USA)
Bryły lodu o masie 1,5 kg.
1853.VII.
Rouen (F)
Lodowe tafle.
1854.12.11.
Poorhundur (IND)
Wielokilogramowe płyty lodowe.
1857.08.04.
Tunis (TN)
Bryły lodu o masie 10 kg.
1860.04.07.
Wasdale (USA)
Bryły lodu o masie 100 kg.
1877.05.03.
st. Teksas (USA)
Bryły lodu wielkości głowy ludzkiej.
1877.06.24.
st. Kolorado (USA)
Bryły lodu wielkości piłki futbolowej.
1881.VI.
st. Iowa (USA)
“Cegła lodowa” o obwodzie 0,5 m.
1882.06.16.
Dubuque (USA)
Lodowe tafle z zainkludowanymi w nich żabami.
1882.VIII.
Salina (USA)
Bryła lodu o masie 35 kg.
1883.12.06.
Chicago (USA)
Bryły lodu o masie 1 kg.
1888.V.
Indie (IND)
Bryły lodu o masie 1 kg.
1889.04.02.
Aitkin (USA)
Kawałki lodu wraz z zapadnięciem całkowitych ciemności w biały dzień.
1889.06.11.
Oswego (USA)
Lodowe sople o masie do 1 kg.
1893.12.06.
st. Teksas (USA)
Bryła lodu o masie 2 kg.
1897.08.10.
Manssas (USA)
Lodowe tafle.
1901.08.08.
St. Lawrence River (USA/CND)
Lodowe sople o dużej masie.
1908.07.02.
Braemar (USA)
Bloki lodowe z jasnego nieba.


Ciekawa tabela - nieprawdaż? Szczególnie interesująca jest w niej ostatnia pozycja - spadek bloków lodowych z jasnego nieba w trzy dni po spadku Meteorytu Tunguskiego!!! Czyż to nie dziwny przypadek!? Od razu rodzi się paskudne podejrzenie, że te dwa wydarzenia się ze sobą łączą... Może jestem przewrażliwiony, ale nie podoba mi się ustawienie planet, planetoid i komety P/Halley na przełomie czerwca i lipca 1908 roku. Proszę spojrzeć na rysunek - na 16 rozpatrywanych ciał niebieskich aż dziewięć + planetoida 3 Juno skupiło się na obszarze gwiazdozbioru Bliźniąt, Byka i Raka, a mimo to Tunguskie Ciało Kosmiczne trafiło właśnie w Ziemię, choć miało tyle innych celów na swej trajektorii!!!

Ale powróćmy do pwdre ser. Oficjalna nauka twierdzi, że ów fenomen nie istnieje, aliści literatura naukowa przytacza kilkanaście wiarygodnych raportów o tym zjawisku! Puce dziwnej, cuchnącej galarety znajdowano m.in. na terenach Pembrokeshire, Westmoreland, Lake District, Szkocji i innych częściach Wielkiej Brytanii.

Jednym z najciekawszych przypadków znalezienia pwdre ser jest bez wątpienia przypadek z Ingleborough, który miał miejsce w lecie 1908 roku. Znalazca tej dziwnie wyglądającej substancji zabrał trochę jej do butelki z odbitą szyjką i przekazał do analizy swemu uniwersyteckiemu koledze, który zanalizował próbkę. Wynik analizy był interesujący - była to, bowiem ogromna kolonia świecących bakterii. I znów wychodzi związek pomiędzy „gwiezdną galaretą”, a meteorytem - być może nawet Bolidem Tunguskim...

Dziwne zjawiska obserwuje się także w Niemczech, gdzie 8 października 1844 roku w okolicach Koblencji spada meteoryt, a wraz z nim żelatynowa masa w szarym kolorze. Badanie wykazało, że była to masa nieorganiczna.

Pwdre ser spada także w Ameryce, w okolicach Allegheny (Pennsylwania, USA), gdzie podobne zjawisko zaobserwowano w dniu 9 grudnia 1909 roku.

Jednym z najbardziej spektakularnych objawień się pwdre ser było to z dnia 16 maja 1808 roku. Tego dnia, około godziny 16:00 w miejscowości Skänninge w Östergotland doszło do literalnego bombardowania terenu miasteczka galaretą z Kosmosu - a przynajmniej z powietrza, w biały dzień - vide rysunek z artykułu znanego szwedzkiego ufologa Clasa Svahna pt. „Pwdre ser - stjärnornas damm“[1]. Dodaje on tam także, że kawałki dziwnie wyglądającej galarety znajdowano także w czasie „szwedzkiego rakietowego lata 1946 roku” w Szwecji i Finlandii.[2] Ostrzał galaretą trwał niemal do 18:00 i urwał się tak gwałtownie, jak się zaczął... W tym czasie jednak, niebo przybrało kolor czerwonawy, zaś Słońce czerwony, i wyraźnie ściemniało. Po tym wszystkim kolory nieba i Słońca wróciły do normy...

A u nas? Polska nie jest wyjątkiem i też odnotowano u nas przypadki pojawienia się pwdre ser. Bronisław Rzepecki & Krzysztof Piechota opisują w swej pracy „UFO nad Polską” (Białystok 1996) pewien incydent z czasów I wojny światowej:
... pewne okoliczności wskazują na miesiące letnie 1914 roku. W okolicy Blachowni k./Częstochowy grupa wiejskich chłopców bawiła się wieczorem w berka - piszą oni - Nagle nad pobliskim lasem ukazała się purpurowa łuna, która w chwile później przybrała ostry, niebieskawy odcień. Wkrótce zza wierzchołków drzew wyleciał z cichym, ale wyraźnym świstem, okrągły, nieokreślonej wielkości, ale jaskrawo świecący obiekt. [...] Chłopcy pobiegli na miejsce upadku meteorytu i znaleźli tam nieforemną grudę nieznanej substancji, wielkości dwóch męskich pięści. Była to galaretowata masa, lepka w dotyku, świecąca zielonym, fosforyzującym światłem i nie posiadająca żadnego zapachu. Z upływem czasu zmniejszała swą objętość i w ciągu godziny znikła zupełnie. [A. Trepka -  „Latające spodki nad Polską?” - „Wieczór Wybrzeża”, styczeń-luty 1959]. Czyżby była to substancja z rodzaju tzw. «anielskich włosów», o jakich mówi się czasami w kontekście obserwacji NOL-i?

Takich fenomenów mamy więcej.

Ja zetknąłem się po raz pierwszy z tym zjawiskiem  w sierpniu 1973 roku, w czasie odbywania praktyki wakacyjnej w Leśnictwie Jaźwin k./Kolonowskich w województwie opolskim, na terenie Borów Stobrawskich. Było to pogodne lato, przez trzy tygodnie praktyki nie było ani jednego dnia pochmurnego. Przepiękny polski sierpień, jak z wierszy i poematów Mistrza Ildefonsa...

Do moich obowiązków należała codzienna kontrola trzech wyznaczonych przez leśniczego drzew, na których miałem każdego ranka wypatrywać imagines[3] brudnicy mniszki, której gradacji spodziewało się tamtejsze Nadleśnictwo w Kolonowskich. Przez kilka dni nie znalazłem ani jednego dorosłego owada i w młodzieńczej naiwności sądziłem, że ten dopust Boży nas ominie. Niestety, gdzieś koło 15 sierpnia znalazłem jednego owada na pniu drzewa kontrolnego przy drodze zwanej „Telefoniczna” - bowiem tam był przeciągnięty kabel telefoniczny łączący wieś Kadłub z Kolonowskimi. Wracając do leśniczówki, mijałem po lewej stronie szeroką polanę, na której posadzono młode świerczki i sosenki. I wtedy poczułem dziwny, jakby „chemiczny” zapach. Ostry i mdlący. Zaintrygowało mnie to i wtedy zwróciłem uwagę na porozrzucane tu i ówdzie kawałki czarniawo-oliwkowej galarety, która powoli topiła się i nikła w promieniach niskiego słońca - była godzina 6:20 rano. po jakimś czasie pozostały z tego tylko szarawe ślady, które spłukała rosa z osadzającej się mgły...

Potem o tym zapomniałem, bo były ważniejsze rzeczy do zrobienia. Wytłumaczyłem sobie to tym, że natknąłem się na jakiś rozlany środek chemiczny służący do walki z owadami czy grzybami - w pobliskiej szkółce leśnej - którą pieliłem w ramach praktyki trwała akcja oprysków przeciw grzybom i używano - o ile pamiętam - „Cynkotoxu”. Ta galareta wydawała silną, ostrą woń, jak niektóre preparaty siarki czy fosforu, a nie związków znanych mi z chemii organicznej. Dziś myślę, że to może jednak był pwdre ser... - aczkolwiek nie widziałem w okolicy żadnego NOL-a czy choćby EBE, za to spadających gwiazd było wtedy do bólu i jasnego groma, a wspaniała wyżowa pogoda zachęcała do obserwacji nieba. Inna rzecz, że w tych masywach leśnych, mokradłach i matecznikach mogła ukryć się cała flotylla latających spodków i ze dwie dywizje Ufitów, i nikt nawet o tym by nie wiedział...

Drugie spotkanie z tym zjawiskiem zaliczyłem w czerwcu 2001 roku, kiedy to losy zetknęły mnie z mieszkańcem Orawy - mgr Romanem C., od którego dostałem dwa zdjęcia przedstawiające kawałki galarety, które znaleziono w październiku 1996 roku na jednym z mostków, na potoku przepływającego przez Zubrzycę Górną na Orawie. Galareta ta nie rozkładała się na powietrzu. Po prostu leżała sobie przez cztery miesiące, aż spłukały ją wiosenne wody z roztopów. Próba analizy chemicznej wykazała tylko tyle, że był to jakiś skomplikowany konglomerat związków nieorganicznych. I tutaj ciekawa rzecz - ta galareta została wchłonięta w miejscach, gdzie rosły rośliny, zaś tam, gdzie leżała na martwym drewnie lub kamieniach - pozostawała bez zmian... Pan C. stwierdził, że nie było tam żadnej obserwacji UFO, ale czy nie znaczy to, że UFO nie mogło tam wylądować? Moja żona i siostra stwierdziły unisono i absolutnie niezależnie od siebie, że mamy tu do czynienia z niczym innym, jak... odchodami Obcych. A dlaczego nie?

Przecież jeżeli Kosmici są istotami żywymi, to ich procesy życiowe muszą opierać się na przemianie materii - a wszak Kosmici «potworaki», którzy napastowali Jana Wolskiego w dniu 10 maja 1978 roku, jedli jakieś przeźroczyste sople, miękko łamiące się jak ciasto - czyż nie? - mówi mgr Wiktoria Leśniakiewicz - a skoro jedzą, to z pewnością muszą także wydalać resztki nie strawionego pokarmu, produktów przemiany materii, itd. itp. - co może mieć właśnie postać bezbarwnego bądź barwnego, śmierdzącego żelu. To może być właśnie ów «pwdre ser»... Wydaje mi się, że ta hipoteza ma sens, bo skoro Obcy jedzą, to trudno sobie wyobrazić, że jedli pokarm, który w stu procentach zamieniał się w Ich tkankach w energię, a zatem Obcy   m u s i e l i   pozostawiać po sobie jakieś „wizytówki”... Rzecz jednak w tym, że ten żel z Zubrzycy Górnej nie śmierdział.

Inny typ pwdre ser spadł w Australii, do ogródka naszego wspólnego znajomego z „Nieznanego Świata” - Pana Piotra Listkiewicza, który w jednym z listów opisał mi to, jako rzecz podobną do mózgu. Ów „mózg” wydzielał paskudną woń i bał się jej pies Piotra, który omijał tą rzecz dwumilowym kołem... Po dwóch tygodniach „mózg” rozłożył się, ale produkty jego rozkładu skaziły glebę na długi czas i nawet bujna australijska przyroda nie zdołała zabliźnić tej rany w ciągu trzech miesięcy!...

Kolejny sygnał o pwdre ser otrzymałem z Włoch, od znanego ufologa i literata Alfredo Lissoniego, który na początku lat 90. XX wieku badał arcyciekawą sprawę „ludzi-jaszczurów” ze środkowego i dolnego biegu rzeki Pad (Po). Po tych „lizzardmen” pozostawały długie na 60 cm ślady w mule i piasku na brzegach Padu, czasami były one lekko radioaktywne - tj. piasek czy gleba wykazywały podwyższone o 10-20 µR/h promieniowanie w stosunku do promieniowania tła - zjawisko, które obserwuje się w przypadkach lądowań UFO i piktogramów zbożowych. Poza tym znajdowano tam kilkukrotnie dziwne, galaretowate, pomarańczowo-czerwonawe „mięso” - które jednak po bliższym zbadaniu wcale mięsem nie było.  Dziś sądzę, że było to właśnie pwdre ser, zwłaszcza, że ostatnimi czasy - w końcu 1999 roku - w tych rejonach miało miejsce bombardowanie kulami lodowymi z jasnego nieba, o czym już pisałem na łamach „Nieznanego Świata” w nr 4/2000 i w Internecie.

I jeszcze jeden znany mi wypadek znalezienia pwdre ser na terenie naszego kraju odnotował nasz kolega z Małopolskiego Centrum Badań UFO i Zjawisk Anomalnych - Podkarpacie Arkadiusz Miazga z Ropczyc, który badając miejsce Bliskiego Spotkania Drugiego Rodzaju w województwie podkarpackim stwierdził, że znajdują się tam puce dziwnej galarety, która potem gdzieś się ulotniła... Ta sprawa nie została jeszcze zbadana do końca, a chodzi w tym konkretnym przypadku o Bliskie Spotkanie Drugiego Rodzaju z NOL-em.

Podobnie być mogło w sprawie spadku „meteorytu” w okolicach wsi Skomielna Biała w dniu 30 czerwca 2001 roku. Ten przypadek jest o tyle ciekawy, że udało się zainteresować nim świat nauki. Przebieg wypadków wyglądał następująco: w dniu 30 czerwca, około godziny 5:30 rano, 19-letni mieszkaniec Skomielnej Białej zaobserwował spadek jakiegoś ciała na las, porastający zachodni stok Lubonia Wielkiego (1022 m n.p.m.) - jakieś 200-300 metrów poniżej przysiółka Surówki (Krzysie). Najpierw słyszał on dźwięki przypominający huk silnika odrzutowego, potem coś lecąc z ogromną prędkością ścinało gałęzie drzew i wreszcie zaryło się w ziemi w odległości około 15 m od zdumionego i przerażonego świadka. Po ochłonięciu z pierwszego szoku, świadek zaczął się rozglądać wokół siebie i jego uwagę przykuła dziwna, pięciokilogramowa bryła jakiejś pomarańczowo-różowawej materii, która leżała nieopodal. Była zimna i wilgotna. Sądząc, że to był właśnie przedmiot, który spadł z nieba, nasz 19-latek zapakował ja do plecaka i zaniósł do domu. Po pewnym czasie udało się zainteresować tym znaleziskiem media i naukowców z Instytutu Astronomii Uniwersytetu Wrocławskiego, którzy zanalizowali inkryminowany kawałek domniemanej głowy komety. Niestety - była to zwyczajna sól kłodawska - normalna NaCl z domieszkami mikroelementów, które nadawały jej taki dziwny kolor... Takie bryły soli są rozrzucane w lasach jako tzw. „lizawki” dla zwierzyny płowej. Inna rzecz, że - jak zaklinali się tameczni myśliwi - nikt nie wyłożył lizawek na tamtym terenie. Tak czy inaczej, rzecz można podciągnąć pod fenomen forteański.

A zatem rzecz wyjaśniona? Absolutnie nie! - a to dlatego, że do dziś dnia nie wiadomo właściwie, co wydawało takie dziwne dźwięki spadając na las pod  Krzysiami i lecąc ścinało gałęzie świerków?... Być może to coś leży tam jeszcze - leży i rośnie, i rośnie... - jak złowróżbnie ostrzegała mnie siostra po obejrzeniu kolejnego filmu Inoshiro Hondy o Godzilli... A zatem może tam leżeć jeszcze ów meteoryt w postaci niewielkiego kamienia bądź odłamku metalu, albo... - albo był to spadek właśnie pwdre ser, który ulotnił się w krótkim  czasie po spadku. W takim przypadku nie znajdziemy już niczego... Oczywiście jest to tylko hipoteza i żeby ją zweryfikować powinno się przeszukać tamte lasy w promieniu co najmniej dwóch kilometrów od miejsca domniemanego impaktu tego zagadkowego ciała.

Podejrzewam, że w Polsce mieliśmy więcej przypadków natknięcia się na pwdre ser, tylko że nikomu nie przyszło do głowy, iż jest to coś niezwykłego. Zjawisko to jest podobne do śluzowców - Myxomycota - przedziwnych tworów stojących taksonomicznie na pograniczu dwóch królestw: grzybów - ze względu na postać i wegetatywny sposób rozmnażania się, i zwierząt - ze względu na zdolność do ruchu, aktywne poszukiwanie pokarmu i także generatywny (płciowy) sposób rozmnażania się. Istnieje 700 gatunków śluzowców podzielonych na 3 podklasy. Śluzowce można znaleźć w czasie wilgotnych lat we wszystkich rodzajach lasów - ich kolonie przypominają przeźroczystą, czasami kolorową, lekko opalizującą, obdarzoną zdolnością ruchu galaretę - stąd nazwa. Miałem okazję kilkakrotnie je widzieć w lipcu 1997 i lipcu 2001 roku, kiedy to na Beskidy lały się z nieba potoki wody, a temperatura utrzymywała się w granicach +18...+25oC, co stwarzało im optymalne warunki do rozwoju. Ale właśnie dlatego można je łatwo odróżnić od pwdre ser. Poza tym śluzowce nie wydzielają żadnego paskudnego fetoru...

I jeszcze rzecz ciekawa - pwdre ser nie znaleziono w pobliżu żadnego kręgu czy piktogramu zbożowego, a powinno. Skoro piktogramy wytwarzane są przez UFO - jak wszystko na to wskazuje - to w okolicach, gdzie piktogramy znajduje się najczęściej - w Polsce są to okolice Wylatowa w woj. kujawsko-pomorskim - powinno się znajdywać także i pwdre ser. A może znajdowano, tylko my o tym niczego nie wiemy, bo świadkowie po prostu nie zwrócili nań uwagi? Podejrzewam, że tak właśnie jest. Dlatego też uważam, że należy uczulić ufologów, ich terenowych współpracowników i potencjalnych świadków także i na to zjawisko. Może ono nam powiedzieć więcej o naturze Obcych, niż wszystkie inne informacje razem wzięte. […]

Jordanów, wrzesień 2001 r.

CDN.



[1] Dosł.: „Pwdre ser - gwiezdne śmieci” lub "gwiezdne odchody".
[2] Tematyce „skandynawskiego rakietowego lata ‘46” poświęcona jest moja praca pt. „Powojenne losy niemieckiej Wunderwaffe”, Warszawa 2008. Pisałem o niej także w książkach „UFO na granicy” (Kraków 2000) i (wraz z Milošem Jesenským) „WUNDERLAND: Pozaziemskie technologie w Trzeciej Rzeszy” (Ústi nad Labem 1998, Warszawa 2001).
[3] Postaci dojrzałych owadów.