Co hitlerowcy robili na dnie Wszechoceanu?
Walentin Szimko
W hitlerowskich
Niemczech wielu ludzi zażywało narkotyk metamfetaminę – C10H15N.
Środek ten uznawano za nieszkodliwy – coś jak napoje energetyzujące.
Sprzedawano nawet cukierki z podobnie działającym środkiem, które nazywano
„czołgową czekoladą”. [Pierwsze zastosowanie metamfetaminy na szerszą skalę
miało miejsce w czasie II wojny światowej, kiedy była stosowana jako środek
pobudzający dla żołnierzy, od których wymagano aktywności bojowej przez długi
czas (lotnicy, czołgiści) – przyp. tłum].
Kiedy po kapitulacji
Niemiec jednego z najznaczniejszych urzędników III Rzeszy – Waltera Strauba zapytano w czasie
przesłuchania, co mu jest wiadomo o ukrytych skarbach Trzeciej Rzeszy, on
udzielił zagadkowej odpowiedzi:
- Szukajcie na
morskim dnie!
Żeby się lepiej
przygotować, przesłuchujący go Amerykanin przeniósł przesłuchanie na dzień
następny, ale do tego dnia sekretarz Ministerstwa Kultury już nie dożył: przed
kolacją ktoś mu dosypał trucizny do miski gulaszu.
Zagrabione skarby Niemcy wywozili na pokładach U-bootów
Los zagrabionych przez Niemców kosztowności do dziś dnia jest nieznany...
Co utrzymywały „kotwice”?
Po II Wojnie
Światowej w holenderskim dzienniku „Spunk” pojawił się artykuł o tym, że na
brzegu Morza Północnego została odkryta przez Brytyjczyków tajna fabryka, w
której produkowano rozmaite części do najnowocześniejszych niemieckich
U-bootów. Poza normalnym w takich przypadkach żelastwem, Anglicy znaleźli także
rzeczy, które nie miały nic wspólnego z okrętami podwodnymi. Były to cienkie,
ale niezwykle mocne stalowe liny o długości od 1000 do 3000 metrów (!) i jakieś
dwie dziesiątki grubościennych cylindrycznych pojemników. Pojemność każdego
wynosiła kilkanaście metrów sześciennych. Otwarto je, ale okazały się puste.
Ich związek z tymi stalówkami był oczywisty. Na jednych i na drugich znajdowały
się zaczepy, które do siebie pasowały. Specjaliści orzekli, że cylindry te
przeznaczone były do przechowywania czegoś na bardzo dużych głębokościach. Jednakże
dalej we swych wnioskach się nie posunęli, póki w podziemiach fabryki nie
zostały znalezione wielotonowe balasty-kotwice z byle jakiego złomu wyposażone
w takież zaczepy.
I wszystko stanęło
na swoim miejscu. Cylindry - sądząc ze wszystkiego – były mocowane do tych
kotwic utrzymujących te dziwne przedmioty w morskiej głębinie. Liny były
przyczepiane do górnej części cylindra i szły na górę – do powierzchni wody. A co
było dalej? Na tym fantazja angielskich i amerykańskich specjalistów się kończyła.
Władze okupacyjne
mimo starań nie były w stanie znaleźć nikogo, który byłby związany z odkrytymi
obiektami i dlatego tajemnica wielotonowych „kotwic”, cylindrów i stalówek
przez długi czas pozostawała tajemnicą. Powstało mnóstwo hipotez, ale zadawalającej
odpowiedzi nie było.
Zainteresowało to
belgijski magazyn „Secrets d’historie” tym bardziej, że w jego archiwum
znajdowały się relacje o tychże samych zagadkowych cylindrach. Podzielił się
nimi z redakcją były niemiecki marynarz Helmut
Fraze. Kiedy w 1944 roku służył na U-boocie, miał okazję uczestniczyć w
niezwykłym eksperymencie.
Kierownictwu III Rzeszy nie było łatwo ukryć zagrabionych skarbów...
„Igiełka” w morskiej toni
Mowa tutaj o próbach
pewnego mechanizmu, którego przeznaczenie było strasznie tajne. Według słów
Frazego, była to wielka boja, wyposażona w akumulatory o podwyższonej pojemności
i jakieś urządzenia elektroniczne. Boja była przymocowana do kotwicy i to tak, że
do powierzchni pozostawało jej około 30 m. Razem z liną i kotwicą wyrzucano ją
na jakimś głębokim miejscu akwenu, a następnie (w celach doświadczalnych)
należało ją znaleźć w jak najkrótszym czasie. Służyła do tego specjalna
aparatura, do której dostęp miał zaokrętowany na U-boocie oficer SS. Marynarze sądzili,
że testowany jest korpus jakiejś nowej miny morskiej i dlatego nikt nie zadawał
zbędnych pytań. I po jakimś czasie Helmut Fraze zrozumiał, że SS-Obersturmbannführera
(odpowiednik podpułkownika wojsk
lądowych i komandora-porucznika marynarki wojennej – przyp. tłum.) kierującego
eksperymentem interesowało wszystko, tylko nie miny. Gwoździem programu był
mechanizm pozwalający na lokalizację zatopionej boi. Ale najciekawszym jest to,
że niemiecki marynarz już nigdy i nigdzie nie spotkał się z nawet ze wzmianką o
tym dziwnym urządzeniu.
Czymże więc ono
było? Wyobraźmy sobie tą prostą, ale skuteczną konstrukcję. Składa się ona z
pustego w środku cylindra o ścianach wytrzymujących ogromne ciśnienia panujące na
wielokilometrowych głębinach. Z powierzchni morza dziwna boja (w tym jej
osobliwość) była niewidoczna, ale mogła ją szybko wykryć i zlokalizować
specjalna aparatura. Cylinder z boją jest związany długą, mocną liną stalową, o
której już była mowa. Nie było wiadomo natomiast to, co hitlerowcy zamierzali
ukryć w tych cylindrach na dnie oceanu? Automatycznie nasuwał się domysł o drogocennych
rzeczach zagrabionych na podbitych przez nich terytoriach w czasie wojny. Ale czy
nie jest to głupia idea – ukryć je w morskich głębinach, skoro na kontynentach
jest tyle miejsc nadających się do ukrycia tych skarbów? Ale jak pokazał czas,
wiele niemieckich kryjówek na lądzie (a właściwie – pod ziemią) zostały w końcu
odnalezione, ale głównych skarbców III Rzeszy jeszcze nie odnaleziono.
A to ci niespodzianka!
A wydarzenia biegły
swoim torem. Zupełnie niedawno amerykański „Journal for the Rest” opublikował
artykuł niejakiego R. Grahama pt. „Brillants
of the Sea King”, w którym opisywał on spotkanie z pewnym bogatym Anglikiem – Rowanem Gilbertem. Ten opowiedział mu
historię o kolosalnym bogactwie, które zwaliło się na niego. Być może dla
niektórych okaże się ona niewiarygodna, ale kiedy wspomnimy publikacje ze „Spunka”
i „Secrets d’historie”, to opowiadanie Rowana Gilberta zasługuje na uwagę.
- Pewnego pięknego
dnia, mój angielski przyjaciel Anatol S.
zapoznał mnie z człowiekiem, którego życie mogłoby być kanwą na niejedną
powieść sensacyjną – zaczął Amerykanin. – Ten bogaty gentleman z Brighton
nazywał się Rowan Gilbert. 20 lat temu pojechał na północ kraju, niedaleko od
szkockiego miasta Aberdeen, gdzie budowała się rafineria ropy naftowej. Tam też
załapał się na pracę. Pewnego niedzielnego ranka spacerował wraz ze swym psem
na brzegu Morza Północnego. Zaczął się przybój. Naraz jego uwagę przykuł jakiś przedmiot
pchany przez fale na skały. Zszedłszy nad samą wodę ujrzał on duży metalowy
cylinder o długości 2 m i jakichś 1-1,5 m średnicy. Poczuwszy, że we wnętrzu
tego znaleziska może znajdować się coś interesującego, usiłował on otworzyć
cylinder, ale bezskutecznie. Zaintrygowany Brytyjczyk wrócił na to miejsce z
ciężarówka z żurawikiem. Udało mu się załadować znalezisko na ciężarówkę i
zawieźć do domu. Tam posługując się palnikiem gazowym otworzył znalezisko. To,
co znajdowało się w środku cylindra wprawiło go w szok.
Bogactwo pod „przykryciem”
Takiej ilości cennych
rzeczy Gilbert nie widział w życiu, nawet na filmach o skarbach wodzów
Atlantydy! Był on człowiekiem z głową i z miejsca podzielił skarb na kilka
części i ukrył je w kilku miejscach. Doczekał do końca budowy rafinerii i
wyjechał ze Szkocji wziąwszy ze sobą trochę brylantów, których wartość wynosiła
jakieś 50.000 GBP. To była maleńka cząstka znalezionego tam bogactwa. Mieszkając
w Walii wciąż zastanawiał się, co zrobić z milionami znalezionymi na plaży. Czy
oddać państwu czy zatrzymać dla siebie? W końcu oddał go państwu za co zgodnie
z prawem otrzymał połowę jego wartości. Teraz mógł pomyśleć o pozostałych
skrytkach. Rowan wyniósł się z rodziną do USA, gdzie w Newarku (NJ) stworzył
firmę remontującą stare samochody (głównie dla koneserów i kolekcjonerów –
przyp. tłum.), oczywiście dla przykrycia swego bogactwa. Zresztą ona sama kwitła
bez tego.
Gilbert powrócił do
Anglii po pozostałe skrytki. Spieniężywszy część brylantów, wciąż rozwijał
swoja firmę w Newarku. Wkrótce stała się ona kwitnącą korporacją. Przedsiębiorstwo
(które nie tylko remontowało, ale zaczęło produkować samochody) rosło w oczach.
Po pewnym czasie Gilbert stał się super-bogatym człowiekiem. I wciąż lwia część
brylantów ukryta w różnych częściach Anglii pozostawała nienaruszona. Były to
zapasy na czarny dzień – jak twierdził multimilioner. Część pieniędzy – dla uspokojenia
sumienia – oddaje on na cele dobroczynne.
Opis cylindrów,
które sporządził Gilbert, dokładnie pasują do opisów podanych przez „Spunka”. Teraz
można dokładnie odtworzyć sposób, w jaki Niemcy ukrywali nagrabione przez
siebie drogocenne przedmioty w czasie wojny. Kosztowności pakowane były do
hermetycznie zamykanego cylindra, do którego z jednej strony przymocowywano
kotwicę, a z drugiej mocną stalową linę. Po zatopieniu górny koniec liny sięgał
na głębokość 30 m, a na jego końcu znajdowała się głębinowa pława. Według Helmuta
Frazego, była ona wyposażona w generator sygnałów akustycznych, zasilanego tzw.
„wieczną baterią”, która działała na zasadzie wykorzystania różnicy temperatur
wody powierzchniowej i głębinowej. To właśnie dzięki temu można było szybko
znaleźć skrytkę w wodach Wszechoceanu…
Źródło – „Tajny XX
wieka” nr 30/2012, ss. 6-7
Przekład z j.
rosyjskiego –
Robert K.
Leśniakiewicz ©