Diabelski Palec na Kara-dag (Krym)
Aleksander
O. Bogatyriew
Nigdy nie wierzyłem w jakieś diabelstwa i mistykę.
Opowiadania o krasnoludkach, elfach, kikimorach i siłach nieczystych zawsze
uważałem za brednie. A jednak w życiu zdarzały mi się zjawiska niewyjaśnione i
niewiarygodne, które nasuwają myśl, że gdzieś tam w głębinach jeszcze nie do
końca poznanego świata, tak czy owak jest coś zagadkowego, nieznanego i
interesującego.
Diabelskie
palce
Top wydarzyło się, kiedy uczyłem się w Szkole
Morskiej. Po skończeniu drugiego roku nauki, cały nasz kurs – 98 słuchaczy na
czele z komendantem kursu – został skierowany na szkolny chłodniowiec MS Komisarz
Połuchin. Nas na miesiąc z hakiem wyprawiono na Atlantyk na naszą
pierwszą grupową praktykę zawodową. Niemal dla wszystkich z nas było to
pierwsze wyjście na morze. Na początek dowiedzieliśmy się, co to znaczy
porządny sztorm, męczące kołysanie, a także nam dali możliwość wypróbowania się
na wachtach i służbach z prawdziwą morska pracą. Tak więc pracowaliśmy na
wszystkich wachtach i służbach – poczynając od mostka, poprzez maszynownię i
skończywszy na pokładzie.
Pewnego dnia ja i grupa naszych chłopaków byliśmy
do dyspozycji bosmana. Coś tam przenosiliśmy na pokładzie, przygotowywaliśmy
się na wejście do rejonu kanadyjskiej wyspy Nowa Funlandia. Praca to była nie
wymagająca intelektu, ale za to potrzebna, jak każda praca na statku. Nie było
czasu na podziwianie cudów Przyrody. No i co było do podziwiania? Pogoda była
nieciekawa: silnie kołysało, trzeba było balansować ciałem, by nie stracić
równowagi, żeby nie zgubić jakiejkolwiek skrzynki, które przenosiliśmy. Także
morska choroba dawała się nam we znaki. Niebo było pokryte szarymi chmurami.
Nad morzem od czasu do czasu zawisały ławice mgły i padała nieprzyjemna mżawka.
Naraz zauważyłem, ze niedaleko od nas, w odległości
jakichś 2 mil, majaczą dwie niewielkie wyspy. Nie były to nawet wysepki, tylko
dwie duże skały, które pionowo wznosiły się nad morzem. Nie zauważyłem na nich żadnej roślinności,
żadnych znaków czy budowli: goła skała o ciemnoszarej śliskiej powierzchni z
charakterystycznymi szczelinami. Ostro odcinały się od nich białe piany fal
rozbijających się o te skalne monolity.
Patrzyłem na nie niedługo, po prostu
zarejestrowałem je wzrokiem i dalej robiłem swoją robotę. Jednakże po kilku
chwilach poczułem, jakby oblała mnie zimna woda. STOP! A co tutaj robią te dwa
„diabelskie palce” pośrodku oceanu? Porównanie przyszło nieoczekiwanie, poprzez
analogię z zauważalną skałą Cziertow Paliec (Diabelski Palec) na krymskim
Kara-dagu. Głębokość w tym miejscu była ogromna i liczona w setkach metrów.
Jeszcze wczoraj wraz z kolegami sprawdzaliśmy na mapie nawigacyjnej kurs
naszego statku i żadnej skały po drodze nie widzieliśmy w pobliżu. No i oczywiście doświadczeni marynarze nigdy
nie wyznaczą kursu w okolicy takich niebezpiecznych raf. Ocean jest ogromny i wolnej
przestrzeni dla ruchu wystarczy. Po co ryzykować?
Tajemniczy i urokliwy brzeg krymskiego Kara-dagu
Zainteresowałem się tym zjawiskiem i nie
przerywając swej pracy, zacząłem od czasu do czasu spozierać poprzez burtę na
te skały. Następna obserwacja mną wprost wstrząsnęła. Nasz statek szedł dalej
swoim kursem z przybliżoną prędkością jakichś 15 węzłów, czyli około 27 km/h.
Krótko mówiąc, skały te powinny w tym czasie znaleźć się już daleko za rufą.
Ale do tego nie doszło!!! „Diabelsklie Palce” przez ten czas tylko trochę
przemieściły się do tyłu, i właściwie cały czas znajdowały się na naszym
trawersie. Wychodziło na to, że przemieszczały się one w tym samym kierunku, co
nasz statek, z nieco tylko mniejszą prędkością. To odkrycie mnie zaszokowało, i
postanowiłem nikomu o tym opowiadać. Bałem się, że zostanę wyśmiany i uznany za
niezdolnego do pracy na morzu. Ale postanowiłem nie odpuścić i zacząłem w
czasie tego rejsu pilnie rozglądać się za „ruchomymi skałami”.
Wkrótce zauważyłem, że wyspy te do tego wszystkiego
zmieniają swe kształty. Minutę temu były one podobne do gigantycznych żółwi, a
teraz jeszcze bardziej wyciągnęły się do góry i zaczęły przypominać jakieś
fantastyczne drapacze chmur. Ich kolor stał się szarozielonym, a na ich
powierzchni można było zobaczyć kamienne bałwany i szczeliny w ścianach
skalnych. Kontury tych skał były jednak jakieś płynne, niestabilne i igrające ze
wzrokiem.
Te dziwne i niepojęte zjawiska trwały jakieś pół
godziny. Skały te wyglądały bardzo realnie i detalicznie. Wkrótce jednak zza
chmur wyjrzało słońce, pogoda się poprawiła, lekka mgła się rozproszyła i
kontury kamiennych wysp zaczęły się zmieniać w coś innego. Po kilku minutach na
miejscu pływających, nieforemnych wysp kołysały się na falach dwa rybackie
trawlery. Okazało się, że oni też śpieszyli się na połów i przez jakiś czas byli
naszymi towarzyszami podróży. I wszystko się wyjaśniło! Ja wcale nie oczekiwałem
takiej nagłej transformacji jak w kinie czy na przedstawieniu iluzjonisty, ale
w realnym życiu. Później w swej morskiej praktyce nigdy nie spotkałem się ze
zjawiskami, choćby nieco tylko przypominającymi ten nieoczekiwany seans
morskich złudzeń optycznych.
[Istnieje prawdopodobna teoria tłumacząca katastrofę legendarnego
statku RMS Titanic właśnie tym, że obserwatorzy na bocianim gnieździe nie
mogli na czas zobaczyć góry lodowej bowiem zakrywała ją strefa mirażu powstającego
na styku zimnej wody z powietrzem i zobaczyli ją dopiero wtedy, kiedy wyszła z
tej iluzorycznej strefy kilkaset metrów przed dziobem rozpędzonego do 22 kts
liniowca. Podobnie też było w przypadku stojącego nieopodal Titanica
statku SS Californian, który również znajdował się w strefie mirażu i
widziano wtedy nie Titanica, ale jakiś trzeci statek (zwany w literaturze „statkiem
X”), który przemieszczał się koło tonącego transatlantyku w odległości około 3,8
mn/7 km – uwaga tłum.]
Niewidzialny
reflektor
A oto jeszcze jedno zdarzenie. Na początku lat 80.,
MS Diedowsk
– na którym, pracowałem jako elektromechanik, płynął po Oceanie Atlantyckim z
ładunkiem jakichś maszyn i agregatów do Kuby. Do stolicy wyspy, Hawany został
jeszcze tydzień podróży i nasz statek spokojne sunął po ciepłych, tropikalnych
wodach w kierunku Zatoki Meksykańskiej. Marynarze cieszyli się z dobrej pogody,
spokojnym morzem, ciesząc się na kubańską egzotykę.
Spędzałem czas w kompanii swego przyjaciela, II
oficera naszego statku. On pełnił wachtę od północy do godziny 04:00. W takich
przypadkach zaparzałem mocna kawę do termosu, szedłem do niego na mostek i tam spędzaliśmy
czas na pogawędkach. Dzięki temu czas nam szybciej leciał.
I pewnego razu, kiedy spokojnie piliśmy sobie kawę na
mostku i prowadziliśmy rozmowę, skądś z ogromnej wysokości, uderzył w nas
promień białego światła. Było tak jasno, jak w dzień. Nasz statek mający
długość ponad 100 m poruszał się w świetlistym stożku, którego średnica była
nieco większa od długości jego kadłuba. Źródło światła znajdowało się gdzieś bardzo,
ale to bardzo wysoko. (Znajdując się we wnętrzu świetlnego stożka określenie
jego wysokości było niepodobieństwem.)
Światło było równomierne, jaskrawe i jakieś takie „zimne”
i bardzo nieprzyjemnym dla ludzkich oczu. Przedmioty w tym świetle było widać
bardzo kontrastowo i reliefowo. Od wpływu tego światła chciało się gdzieś
uciec, skryć do cienia. Do charakterystyki światła najbardziej pasowałoby słowo
„napromieniowanie”. Światło to było jakieś takie martwe, kolące.
Nie podejmuję się nawet przypuszczać, co mogło być
źródłem takiego światła i nie wiem, czy istniały projektory (rodzaj silnych reflektorów
– przyp. tłum.) o tak wielkiej mocy. Nie sądzę, by takie były nawet dzisiaj. Ale
skoro to było sztuczne światło (a to, że było to sztuczne światło było poza
dyskusją), to powinno być także źródło tego światła, obiekt, z którego ono na
nas padało. Staraliśmy się spojrzeć na to miejsce poza wierzchołkiem stożka
światła, mając nadzieję, że uda się coś poza nim dojrzeć czy usłyszeć jakieś
dźwięki od zawisłego nad nami aparatu latającego. Bezskutecznie. Ciszę wypełniał
tylko miarowy pomruk naszego silnika okrętowego. Obserwacja też nie dawała
żadnych rezultatów. Tak zawisnąć nad statkiem mógł tylko helikopter. No, ale
skąd się on mógł wziąć na środku Atlantyku? Przecież do najbliższego brzegu
trzeba było płynąć i płynąć, no i nie ma helikopterów latających tak bezszmerowo…
Czy relacja ta nie kojarzy się z opowieścią biblijną o Gwieździe Betlejemskiej?
(rys. Kiyoshi Amamiya)
Poruszaliśmy się cały czas w tym promieniu. Uczucie
w nim też było nieprzyjemne. Wszak nikt tego nie lubi, jak ktoś się mu tak
bezpardonowo i nachalnie przygląda. Mieliśmy cały czas uczucie, że jesteśmy
badani przez nieznanego Kogoś. Postawcie się na miejscu mrówki, którą obserwują
przez wielkie szkło powiększające, i jeszcze dla lepszej widoczności światło włączyli…
Świecenie trwało jakieś 15 minut. Ono nie zmieniało
się, nie rozjaśniało się, nie zmieniało swego koloru i intensywności. Początkowo
zdenerwowany mój przyjaciel nawigator wreszcie wrócił do siebie i zdecydował
się o zameldowaniu o wszystkim kapitanowi. I naraz niewidzialny reflektor zgasł
równie nieoczekiwanie, jak się zaświecił. Nie osłabł, nie oddalił się – po prostu
zgasł.
Co to było? Grupowa halucynacja dwóch młodych ludzi
pod wpływem czarnej kawy i luźnego nastroju spowodowanego cudownym widokiem podzwrotnikowej
nocy? Nie sądzę. Dzisiaj wiele mówi się o nieznanych obiektach, latających
talerzach, nieznanych fenomenach i innych cudownych wydarzeniach. Wtedy gazety
i TV niewiele mówiły o takich dziwnych i
niezwykłych rzeczach i zdarzeniach. Dlatego też po tym, jak staliśmy się świadkami
tego niezwykłego wydarzenia, dla którego nie było żadnego wyjaśnienia, postanowiliśmy
nikomu o tym nie mówić. Po prostu dlatego, że zostalibyśmy wyśmiani. W najlepszym
przypadku by nam się oberwało za to, że drzemka na wachcie nie zawsze jest
dobrze – mogą się przyśnić różne głupoty. W najgorszym – poradzono by nam
zwrócić się do psychiatry. Ale przecież to się nam przydarzyło naprawdę!
[NB, trudno przypuścić, by dwóm ludziom przyśnił się taki sam sen, w tym samym miejscu i czasie.
Jedno jest pewne – statek znajdował się wtedy na akwenie Trójkąta Bermudzkiego,
a zatem takie zdarzenia – o ile wierzyć różnym autorom – są tam na porządku
dziennym. No i jeszcze jedno – istnieje kategoria Niewidzialnych Nieznanych Obiektów
Latających – NNOL lub IUFO, których obecność, bo nie je same, zaobserwowano niejednokrotnie w różnych krajach,
więc też nie ma się czego dziwić. Poza tym jestem bardzo ciekawy, jakie
urządzenia wiózł ten statek na Kubę? Czy były to części jakichś instalacji
mogących mieć militarne zastosowanie? Nie od dzisiaj wiadomo, że takie rzeczy
bardzo interesują Ufitów i po prostu mogła to być jakaś Ich inspekcja trefnego ładunku…
- uwaga tłum.]
Źródło – „Tajny XX wieka” nr 49/2013, ss. 8-9
Przekład – Robert K. Leśniakiewicz ©
Ilustracje - Internet