Nepal, Mt.Everest - widok ze szczytu Gokyo Ri (5483 m n.p.m.)
Oleg
Pogasij
Kumari – to żywa nepalska bogini. Kumari wybiera się spośród
dziewczynek w wieku od trzech do pięciu lat z kasty shakya (śakia). Kryteria są ostre: komisja powinna się przekonać,
że na ciele dziewczynki nigdy nie występowała krew, i że ma wszystkie i całe
zęby.
Jeszcze w młodszych klasach szkoły lubiłem patrzeć na mapę
świata, wiszącą u mnie na ścianie. Moja uwagę zawsze przyciągało miejsce
pomiędzy bezkresnym płaskowyżem Tybetu a wielka równiną Hindustanu.
Ciemnobrązowy na mapie, wyciągnięty wzdłuż system górski, podobny nieco do
warg. Patrząc na taki bezkresny rejon Azji Południowo-Wschodniej – jak
zaczarowany powtarzałem do siebie – „Himalaje…”, „Czomolungma”…
Stolica „dzieci
kwiatów”
Przeglądam znaczki pocztowe w klaserze, i zawsze mój wzrok
zatrzymuje się na znaczkach z Nepalu. Jest na nich widoczny król tej niezwykłej
i zagadkowej krainy, która zda się kiwa swą zdobną w pawie pióra głową. Na tylnym
planie, na górskim głazie leżał śnieżny lampart, zaś w dół górskiej rzeki
brodził długosierstny jak.
Potem – nie pamiętam już w jakiej książce – przeczytałem o
Katmandu, do którego z całego świata zjeżdżali się hippisi, „dzieci-kwiaty”,
którzy obrali to miasto za swoją stolicę.
To wszystko było w latach 60. i 70. XX wieku. Od tego czasu
sporo wody upłynęło. No i teraz Nepal to już nie jest „ostatnim hinduistycznym
królestwem na Ziemi”, ale normalną, demokratyczną republiką.
Kiedyś w Katmandu drzwi domów stały otworem, a na drogach miasta
jeździły dwie czy trzy taksówki oraz kilka starych autobusów, zaś człowiek,
który zabił czy choćby uderzył
przypadkowo krowę mógł się narazić na lincz za śmierć świętego
zwierzęcia. Teraz po ciasnych uliczkach Katmandu szaleją motocykliści, snują
się motoriksze i trąbią autobusy. Z każdym rokiem jest coraz więcej środków
transportu.
Lokalizacja krainy Kham
Święta dolina
600 lat temu, z Wschodniego Tybetu, z prowincji Kham
(historyczny region we wschodnim Tybecie, obecnie rozczłonkowany na chińską
prowincję Syczuan i rejon specjalny Qamdo, który wszedł w skład Tybetańskiego
Regionu Autonomicznego – przyp. tłum.) do Nepalu przybył jeden tybetański naród
– Szerpowie, co oznacza „wschodni”. Według ich świętych ksiąg, oni odzyskali w
górach Nepalu zapomniane w nich już dawno sakralne miejsca – wszystkie poza
jednym. I tak to jedno zapomniane miejsce nazywa się „Znikająca Dolina”. W tej
właśnie górskiej dolinie – zgodnie ze świętymi tekstami – czas płynie powoli,
ludzie żyją długo i szczęśliwie, i władają bezgraniczną mądrością. Czy wiedział
o tych księgach także James Hilton,
który napisał w 1933 roku powieść pt. „Zaginiony horyzont”? Nie sądzę. Ale na
stronicach swej powieści, tajemniczą krainę otoczona górami, gdzie czas się
niemal zatrzymuje, a ludzie posiadają wyższą wiedzę, nazywa on Shangri-La. I to
właśnie nią stał się Nepal dla ludzi Zachodu.
Bilet w jedną
stronę
Do roku 1950, Nepal był krajem zamkniętym. Unikalna kultura
himalajska, mnóstwo buddyjskich i hinduistycznych tysiącletnich świątyń,
niesamowite ascetyczne praktyki, wielcy jogini i mistycy, a do tego niesamowity
krajobraz Himalajów, w których zamieszkują bogowie, którzy tworzą wokół doliny
Katmandu pole mocy… I chociaż czas płynie tutaj inaczej, niż gdzie indziej,
nasza świadomość przestaje rozróżniać wpływy ducha i materii. I wtedy my
widzimy cuda. A czyż nie żyjemy mając nadzieję na cud?
To była czystej wody przygoda. W tych już dawnych czasach
wczesnych lat 90., kiedy całkiem poświęciłem się biznesowi, ktoś tam odkrywał
dla siebie Amerykę i Europę, no i oczywiście Wyspy Kanaryjskie… A jak
skierowałem się na Wschód. Byłem tam jednym z pierwszych – bez agencji
turystycznych i zorganizowanych grup. Teraz takich pojedynczych turystów
indywidualnych nazywają backpacker –
z plecakiem na plecach – czyli po prostu plecakowiec.
Na lotnisku Pułkowo, dziewczyna w biurze rejestracji podróżnych,
kiedy dowiedziała się o docelowym punkcie mojej podróży, zdziwiła się:
- Dokąd? Dokąd? Do Nepalu? A cóż to za kraj?
Miałem bilet tylko w jedną stronę – do Kalkuty. O powrocie nawet
nie pomyślałem. Co ma być to będzie! W kieszeni wszystkiego 100 dolarów, ale w
duży straszne pragnienie ujrzenia kraju swych marzeń.
Do granicy z Nepalem przejechałem całe Indie pociągiem i
autobusami w dwa dni. Wschód mnie oszołomił. Moja wiedza o nim była książkowa i
„ucukrowana”, a tutaj było samo życie…
Lama Rabdjam Rinpoche
Powrót
Nocowałem w hoteliku na obrzeżu Katmandu i liczyłem, na ile dni
jeszcze mi wystarczy pieniędzy. Ale wierzyłem w to, że jeżeli to miejsce jest
autentycznie moje, to powinno się coś stać. I pewnego ranka, kiedy pieniędzy mi
już nie stało, coś podszepnęło mi iść do Bodnath – w rejon buddyjskich
klasztorów. Pomiędzy budynkami od razu zauważyłem pagodę – klasztor Shechen.
To, co potem się stało, można porównać do całej serii cudów. Wchodząc po
schodach nikogo nie spotkałem, a furta była otwarta. A w ostatnim
pomieszczeniu, na podwyższeniu, zagłębiony w lekturze świętych zwojów, siedział
lama. Podszedłem, pozdrowiłem go i usiadłem na podłodze vis-à-vis niego. Był to
Rabdjam Rinpoche – przeor klasztoru
i strażnik tradycji Ninghma (jednej z czterech szkół tybetańskiego buddyzmu).
On uśmiechnął się na dźwięk mojej kulawej angielszczyzny i zapytał skąd i po co
tutaj przybyłem i czego chcę od niego? Opowiedziałem mu wszystko jak było. Lama
pomyślał i tak do mnie rzekł:
- Zostań tutaj. Zamieszkasz w klasztorze, wizę ci przedłużymy, a
nasza kuchnia ci się spodoba – i wezwawszy ekonoma klasztoru wydał mu
polecenia.
Tak więc zdecydował się mój los. To spowodowało niejaki popłoch
w ścianach klasztoru. Cudzoziemców tutaj nie przyjmowano bezpłatnie, wymagano
od nich ofiary. Wokół szeptano – i Tybetańczycy i zachodni rezydenci – że
rosyjski aferzysta wykorzystuje naiwność lamy. A ja uczyłem się tybetańskiego,
jadłem klasztorny ryż i podziwiałem z dachu mojej przybudówki fantastyczne
stoki i szczyty górskie, mając nadzieję znaleźć się wśród nich…
Ale to nie mogło trwać bez końca – w Nepalu nie można przebywać
dłużej, niż 5 miesięcy w roku. I tak Rabdjam Rinpoche dał mi pieniądze na bilet
do Rosji i powiedział:
- Zapracuj i wróć do nas, powrócisz jak będziesz chciał.
Powróciłem tam po dwóch latach. Chłopcy świątynni krzyczeli w
klasztornym budynku:
- Rosjanin, Rosjanin przyjechał! – i przekazując tą wieść jeden
drugiemu dodawali – Lama widzi, lama ma rację!
Jeszcze nieraz wracałem do Nepalu i przebywałem w najbardziej
niezwykłych miejscach. Ale za każdym przyjazdem z żalem stwierdzałem, że z tego
kraju wraz z nadejściem postępu znika jakieś magiczne oczarowanie… Ono
pozostaje jedynie w mej pamięci i w tych historiach, które ja potem przeniosłem
na papier.
Śiwa - pan wszelkich istot żywych na Ziemi
Poza owocami i
mięsem
Od Bodnathu do Pashupatinathu (Paśupatinathu), głównego
kompleksu klasztornego hinduizmu w Katmandu, rozpostartego na obydwa brzegi
rzeki Bagmati, jest godzina drogi. Zazwyczaj chodzę tam poprzez Chabahil,
dzielnicą o dużym zaludnieniu, gdzie pierwsze kondygnacje budynków są
przeznaczone do targowania i handlu. Owocami zazwyczaj handlują dzieciaki.
Zazwyczaj usiłują sprzedać mi wiszące girlandami banany. Ja już wiem, że trzeba
brać duże, mięsiste, przywiezione z Muglingu, miejsca postoju autobusu na
trasie z Pokhary do Katmandu. A starsi Nepalczycy w niedużych, barwnych
czapkach, białych bluzach i ciemnych spodniach, siedząc z podwiniętymi nogami
pośród bel materiału – oni handlują materiałami i suknami.
Kramy z mięsem należą do muzułmanów. Mają długie brody i długie
do kolan chałaty. Packami odganiają chmary much od wyłożonych na stołach połci
mięsa. Dlatego ja po przyjeździe na Wschód zostałem wegetarianinem…
CDN.