Powered By Blogger

środa, 23 kwietnia 2014

Znikająca Shangri-La (2)

Świątobliwi sadhu


Święte miejsce i świątobliwi sadhu


Według jednej z legend, bardzo – bardzo dawno temu, święta krowa Kamaduh, spełniająca życzenia, pasła się na wzgórzu obok rzeki Bagmati i polewała ziemię swym mlekiem. Jeden pastuch z ciekawości poszedł za nią i rozkopał ziemię polaną jej mlekiem. I w tym samym momencie został spopielony snopem światła, który wyrwał się spod ziemi do samego nieba. Na tym miejscu potem powstało święte miejsce – Pashupatinath (Paśupatinath). To miejsce należące do boga Sziwy-Pashupati (Śiwy-Paśupati) – pana wszelkich żywych stworzeń, w tym także ludzi. Ale do środka kompleksu, nad którym wznosi się główna świątynia, mogą wchodzić tylko hinduiści. Ale ja udaję się na drugi brzeg rzeki.

Kamaduh - święta krowa spełniająca życzenia

Tam, po obydwu stronach kamiennych schodów prowadzących na szczyt wzgórza, znajdują się niewielkie świątyńki Śiwy. Obok nich siedzą, leżą albo chodzą sadhu – przedziwni, wędrowni, hinduistyczni asceci. Powiadają o nich, że niektórzy sadhu to szarlatani, którzy ubrawszy się w szafranowe szaty i pomazawszy swe ciała sakralnym popiołem, pozostałym po rytuale kremacji, pozują do zdjęć turystom. Być może i tak, że jak sądzę, że w każdym razie sadhu po prostu widzą z czym i dlaczego ludzie do nich podchodzą.

Czas na herbatę w klasztorze Śechen


Jak chcesz zakosztować wschodniego mistycyzmu, egzotyki, nie musisz się specjalnie trudzić – tylko płać. Bo przecież my – ludzie Zachodu – przedstawiciele dzisiejszej cywilizacji uznajemy pieniądz za nasza najwyższą wartość. I oto otrzymujemy to, czego szukamy.


Czerwona kropka


Stąd właśnie mamy wspaniały widok na ghaty – miejsce obmywań rytualnych w rzece, albo mówiąc prościej – szerokie, kamienne stopnie schodzące ku wodzie. To właśnie tam na szerokich, kamiennych postumentach kremuje się ciała zmarłych. To właśnie tam, niedaleko ode mnie, wszystko przygotowano. Ciało jest zawinięte w białą tkaninę, obsypane górą żółtych kwiatów i obłożone ze wszystkich stron drewnem. Umarły jest zamknięty jakby w klatkę z suchych bierwion i wyjść z tego zamknięcia pomoże mu tylko ogień. Ognisko rozpaliło się naraz z głuchym trzaskiem. I to wszystko… Chudy chłopiec po pewnym czasie zmiata z kamiennej tumby popiół i niespalone kwiaty do rzeki. A na innym miejscu trwają przygotowania do kolejnej kremacji.

Ktoś mnie ujął za łokieć. Odwróciłem się i lekko zachwiałem – przede mną stał sadhu. Uśmiechał się.
- Nie smuć się tak – rzekł do mnie najwidoczniej widząc wyraz mojej twarzy. – To nie jest cały człowiek.
I dosłownie jakby odpowiadając moim myślom, zanurzył palec w czymś w skrzyneczce, którą miał przewieszoną przez plecy i potem zrobił mi czerwoną kropkę (tilakę, pundrakę) pomiędzy moimi brwiami.

Mnich z klasztoru Śechen idzie po wodę

Paśupatinath - wielki kompleks światynny w Nepalu



Hanuman – bóg małp


Po godzinie siódmej wieczorem, niebo jakby zasłaniano storami i na Katmandu opuszcza się noc. Siedziałem właśnie przy oknie na piętrze małej kawiarenki, która mieściła się na samym początku Freak Street – ulicy Dziwadeł, gdzie w końcu lat 60. snuli się pierwsi hippisi.

Katmandu by night

Zazwyczaj nepalskie ulice nie mają nazw. Ale tutaj właśnie władze zdecydowały się naruszyć tradycję i tym sposobem uchronić pamięć o tamtych czasach. Poza tym, o tej sławnej przeszłości nic nie przypomina. Od czasu do czasu spotkać można słaniających się długowłosych dziadków chodzących szlakami swej młodości, i ich wiernych przyjaciółek, w podniszczonej odzieży, z masywnymi pierścieniami na palcach i hinduistycznymi wiankami na szyjach.

Powoli piję z oszronionej butelki miejscowe piwo „Everest” i patrzę przez okno. A naprzeciw mam były zamek królewski. Obecnie znajduje się tam muzeum, wejście do którego strzeże Hanuman – bóg małp, okutany w purpurowy płaszcz. Nad jego głową znajduje się ceremonialny feretron. Hanuman tkwi nieporuszenie na kamiennym postumencie, a na mostach i dachach biesi się jego małpie wojsko, wiecznie użerające się z bezdomnymi psami o miejsce pod słońcem…

Zmierzch gęstnieje i wszystko dookoła przyjmuje fantastyczny kształt i formę. Przechodząc koło Monumental Lodge - hotelu z wytartymi literami na fasadzie (to właśnie tam zamieszkiwały „dzieci-kwiaty”), skręciłem w ciemną uliczkę, a potem jeszcze raz – i ocknąłem się na jasno oświetlonym placu. Noc już owładnęła miastem, a tutaj tyle światła!

Do świątyńki  na środku placu ustawiła się cała kolejka. Dziesiątki, setki świateł płonie w maleńkich miedzianych czareczkach przed wejściem do niej. Wokół nich rozsypany ryż. Kamienny posąg Ganeshy (Ganeśi), boga ze słoniową głową, w połowie starty przez czas i dłonie wiernych. Wszędzie biegają dzieci.

Kobieta obraca wielki młynek modlitewny


Obok chramu zainstalował się białozębny kucharz z przenośną kuchnią na kółkach. Płoną maleńkie świeczki podgrzewające jedzenie, jak jesienne liście leżą placki chapati, a w specjalnych pojemniczkach strąki grochu, kawałki ziemniaków i oczywiście ostre przyprawy.


I naraz nieoczekiwane zamieszanie – procesja mężczyzn przecinająca plac. Wszyscy odziani w niebieskie djoti (dhoti – przepaski biodrowe) i ciemne bluzy wyglądają jak bracia bliźniacy. Wysocy i chudzi. Wszyscy są z Indii, z kasty kupieckiej. Jedną ręką prowadzą swe rowery, drugą ręka przytrzymują na głowach niesprzedany towar.

CDN.