Powered By Blogger

piątek, 31 marca 2023

Spotkanie autorów

 


W dniu wczorajszym, w słowackich Kral’ovanach doszło do roboczego spotkania autorów książki pt. „Stratení v horách” (Naše Rodina, Praga 2023) dr. Miloša Jesenský’ego i Roberta Leśniakiewicza mówiącej o niektórych dziwnych i tajemniczych wydarzeniach w Tatrach i na Babiej Górze, w trakcie których dochodziło do śmierci lub zaginięcia pewnych osób, a których to zdarzeń nie dało się wyjaśnić do dziś dnia. Jest to pierwszy tom omawiający wydarzenia z Tatr i Babiej Góry. Tom drugi ukaże się pod koniec tego roku.

Poza tym mówi się w niej o pewnych zagadkowych fenomenach powiązanych z UFO i działalnością Obcych na naszej planecie, a także o dziwnych zjawiskach, które jak dotąd nie mają swego racjonalnego wyjaśnienia, a wszystko z terenu Tatr. Praca ta nawiązuje do mojego „Projektu Tatry” z 2002 roku.

Jak dotąd, praca ta wywołała żywy oddźwięk na Słowacji i Czechach. Niektórzy zatwardziali sceptycy zmienili zdanie po przeczytaniu tej książki. Ale to w byłej Czechosłowacji. U nas raczej nie znajdę wydawnictwa, które by to wydało, a na własny nakład mnie nie stać…  


Wracając z Kral’ovan podziwialiśmy już świąteczne dekoracje na rynku Trsteny. Muszę przyznać, że oryginalne. Pamiętam, jak kilkanaście lat temu, kiedy po raz pierwszy pojechałem na Słowację w czasie Wielkanocy, to przeżyłem lekki szok widząc drzewka ustrojone pomalowanymi jajkami! Cóż – co kraj to obyczaj i przyznaję, że bardzo fajny. Taka kontynuacja Bożego Narodzenia w wiosennych krajobrazach.  

poniedziałek, 27 marca 2023

O B E

 


Dwa dni temu napłynął do mnie email od stałego czytelnika, który był tak ciekawy, że postanowiłem go upublicznić. A oto jego relacja z przeżycia zjawiska OOBE:       

 

To był zwyczajny dzień. W niedzielę byliśmy u szwagra by pograć w karty. Zazwyczaj gramy w tysiąca. Pod wieczór wracaliśmy przez osiedle do domu. A mieszkamy niedaleko. Żona po drodze skręciła do koleżanki a ja poszedłem dalej w kierunku mieszkania. Był ciepły, letni wieczór.

         Wszedłem do mieszkania i zajrzałem do dużego pokoju. Zauważyłem, że firanka w oknie jest przesunięta i udałem się do kuchni po taboret, który zamierzałem użyć przy poprawianiu zawieszenia firanki. Dostawiłem taboret w pobliże okna i zacząłem wchodzić na taboret. To zwykły taboret z dwoma szczeblami. Kiedy byłem na pierwszym schodku i zamierzałem wejść na drugi przez głowę przebiegło mi nagle kilka , niczym błyskawice, myśli …

         Zorientowałem się (chociaż dziwnie to zabrzmi), że tracę przytomność i zapewne zlecę z taboretu na podłogę i by nie poturbować się przy upadku rzuciłem się na podłogę … i w tym samym momencie nie wyczułem upadku a znalazłem się w …szklanej kuli. Moje ciało leżało bezwładnie na podłodze a ja unosiłem się w jakiejś nieco elastycznej kuli. Uniosłem się do góry i ta „kula” zatrzymała się na suficie po czym z wolna przetoczyła się do rogu pokoju i tam się zatrzymała. W tej kuli byłem tylko jakimś bytem aczkolwiek widziałem z góry jak leżę na podłodze, i choć zachowałem postawę pionową (niczym jogin) widziałem i wyczuwałem raczej, że moja osoba , ta z podłogi, zwolna stygnie. Kula swobodnie wisiała w rogu pokoju (nie było widać na niej jakiś  refleksów, jak w bańce mydlanej) i nie byłem w stanie nic dojrzeć przez okno.

        Nie wiem jak długo byłem w takim zawieszeniu, aż usłyszałem trzaśniecie drzwi wejściowych i do pokoju zajrzała żona. Zobaczyła, że leżę bezwładnie na podłodze więc podbiegła by mnie … ocucić…reanimować…posadzić…

         A ja tymczasem wisiałem pod sufitem i choć widziałem wszystko i słyszałem to nie mogłem nijak zareagować. W zasadzie nie miałem możliwości manewru. To co działo się na podłodze pokoju w zasadzie mnie nie ruszało. Byłem tam tylko widzem. Ale byłem też dziwnie spokojny, chociaż określenie „byłem” jakoś tu nie pasuje.

         Żona zerwała się z podłogi i pobiegła po naszego dobrego znajomego, który  mieszka w tej samej klatce schodowej na 4 piętrze. Kiedy oboje dobiegli do mych (jakby nie było) zwłok zaczęli mnie cucić i przesuwać po podłodze. I wtedy stało się coś dziwnego. Ja z tej „kuli” przeniosłem się nagle do mego ciała a stało się to tak nagle, że tego nie byłem w stanie zarejestrować. To było niczym błyskawica (taki błysk zapamiętałem).

         I znalazłem się w moim ciele już dość zimnym. Moi „ratownicy” zaciągnęli mnie na tapczan (taki narożnik w pokoju) i tam wokół mnie się …krzątali. Jakoś zdołałem wyszeptać „…termofor” ale nie znalazło to właściwego zrozumienia a ja byłem potwornie zmarznięty. Trząsłem się z zimna. Dopiero pod szlafrokiem i kocem zacząłem z wolna odzyskiwać czucie w ciele.

         Tego co doświadczyłem (a tu opisuję w miarę dość szczegółowo zdarzenie) trudno mi w pełni zrozumieć i zaakceptować. Spotkałem się ze zdarzeniem dość niezwykłym, mało opisanym w literaturze, trudno powiedzieć coś o jego znaczeniu, wpływie na świadomość człowieka ale było to tak niesamowite…..

         To już po raz drugi w swym życiu spotkałem się z dotknięciem „niezwykłego”.  Tym razem jednak znalazłem się bardzo blisko tamtej strony i, choć trudno tu jakieś ekstra sensacje chciałbym podzielić się tym „zdarzeniem” bo może  komuś jeszcze przytrafił się taki fenomen.

Zresztą, czy był to fenomen ?

S.S.

niedziela, 26 marca 2023

Widmowe ofiary

 


Dina Kuncewa

 

W domu Winchesterów został znaleziony tajny pokój, w którym przez 110 lat nie stanęła stopa człowieka. Ten dom-labirynt zbudowała wdowa konstruktora znanej strzelby dla ochrony przed duchami osób zabitych z winchestera.

Istnieje przekonanie, że po odejściu często nie znajdują spokoju dusze ludzi, którzy umarli gwałtowną śmiercią. Tak czy owak, istnieje wiele świadectw o widmach zabitych.

 

Hałasy w piwnicy

 

Na początku nowego roku 1888, Miles Favcett z Carlina, (NV) udał się na kolację do domu swoich przyjaciół Josefa i Elizabeth Potts. Potem już go nikt nie widział na oczy. Sąsiedzi Favcetta kilka razy zauważyli, jak małżonek Potts zachodził do jego domu i nawet posługiwał się samochodem zaginionego mężczyzny… Ale wszyscy zdecydowali, że nie będą próbować się dowiedzieć, jak zaginął ich znajomy.

Po tym, jak we wrześniu 1888 roku Pottsowie wyprowadzili się do stany Wyoming, do ich byłego domu przyjechali jacyś Broerowie. Pani Broer była dziennikarką i publikowała w miejscowej gazecie. 5 stycznia 1889 roku ona opublikowała zajawkę o tym, że w jej domu mieszkają duchy. Mieszkańcy domu wciąż słyszeli jakieś postukiwania i jakieś dziwne hałasy z piwnicy, gdzie trzymali puszki konserw.

19 stycznia w piwnicy załomotało tak silnie, że mieszkańcy zdecydowali się wejść tam i zbadać rzecz in situ. Zaczęli tam kopać i po chwili natknęli się na… ludzkie zwłoki. Trup był poćwiartowany i częściowo spalony. Śledztwo wykazało, że to są szczątki Milesa Favcetta.

Małżeństwo Pottsów skazano i powieszono na szubienicy. Elizabeth Potts usiłowała przeciąć sobie żyły, ale ja uratowano. Do dziś dnia jest jedyną kobietą, na której wykonano wyrok śmierci w stanie Newada… Pomyśleć tylko – gdyby nie dziwne hałasy z piwnicy, mordercy uszliby bezkarni.

 

Tragedia po amerykańsku

 

W 1905 roku, 22-letni Chester Gilette pracujący w fabryce odzieżowej swego wuja w Cortland (NY), poznał 19-letnią robotnicę tejże fabryki Grace Brown, i zaczęli się spotykać.

W maju 1906 roku dziewczyna oznajmiła swemu chłopakowi, że jest w ciąży. Chester zaproponował jej aborcję, ale Grace nie zgodziła się. Zaczęła naciskać na Chestera, by się z nią ożenił.

Jednakże „narzeczony” wciąż opóźniał, a dziewczyna wciąż molestowała go o ślub. Chester oznajmił, że owszem, ma zamiar ożenić się z tą dziewczyną, ale przedtem chciał udać się w niedaleką podróż. Wyjechali nad jezioro Big Moose (NY)[1], i zatrzymali się w lokalnym hotelu pod fałszywym nazwiskiem.

Następnego dnia Chester wypożyczył łódź. Do hotelu para już nie powróciła. Potem znaleziono na jeziorze przewróconą łódź. Z jeziora wyłowiono ciało Grace Brown. Liczne sińce na jej głowie wskazywały na gwałtowną śmierć.

Nie patrząc na wymyślone imiona i nazwiska policja natrafiła na trop Chestera. Oświadczył on, że jego przyjaciółka skończyła ze sobą. Jednakże w śledztwie wyszło, że ogłuszył on Grace rakietą tenisową i utopił. Gilette’a uznano winnym zabójstwa i skazano na karę śmierci w 1908 roku. Historia ta stała się podstawą doskonałej powieści Teodora Dreisera „Tragedia amerykańska”.

Jezioro Big Moose stało się legendarnym. Została tam wmurowana kamienna tablica ku czci Grace Brown i mają miejsce kajakowe wycieczki. W rocznicę śmierci Grace mają miejsce zloty turystyczne.

Przewodnicy opowiadają, że w pobliżu jeziora i hotelu na brzegu pojawia się widmo Grace. Wielokrotnie widziano tam ducha młodej dziewczyny. Pewnego razu pojawił się z mgły na oczach wielu świadków.

Ciekawym jest to, że w więzieniu, gdzie znajdowała się cela śmierci Chestera Gilette’a też pojawia się jego duch. Istnieje wersja mówiąca, że Gilette był niewinny – dowody przeciwko niemu nie były jednak przekonywujące, a on nigdy nie przyznał się do tego morderstwa.

 

Martwa podróżniczka

 

W roku 1932, w mieście Logan (WV) mieszkała 32-letnia Mamee Turman. Ona była żoną policjanta, ale wcale nie wiodła cnotliwego życia kupowała spirytualia u bootlegerów i zmieniała małżonków.

22 czerwca 1932 roku, znaleziono jej zwłoki w odległości 15 m od szosy. Miała poderżnięte gardło, mordercy wbili jej dwie kule w głowę, a całe ciało było posiniaczone.

Zaczęło się śledztwo. Była wersja, że do morderstwa przyznał się pomocnik pewnego biznesmena, który miał z nią romans. Jednakże nikomu nie udało się czegokolwiek udowodnić.

Zaraz po morderstwie duch Mamee Turman zaczął się pojawiać na Holden Str. 22, nieopodal miejsca znalezienia jej ciała.

W dniu dzisiejszym kierowcy na tamtej szosie czasami widzą kobietę w staromodnym ubraniu, która prosi o podwózkę. W pewnej chwili odkrywają, że kobieta znika z kokpitu… mówi się, że to duch Mamee Turman.

Czasami kobieta przemoknięta do suchej nitki wsiadała do autobusu, który jedzie w stronę gór. Pasażerka wychodzi na ostatnim przystanku, pozostawiając swoje miejsce mokre, a które potem długo nie wysycha.

 

Kobieta w zieleni

 

Dnia 13 marca 1956 roku, mieszkanka miasta Avard (OK) 23-letnia Mildred Ann Rainolds w czasie przerwy obiadowej postanowiła pojechać do pracy swego męża, który pracował jako trener w miejscowej szkole średniej. Ale jej płonący samochód rychło znaleziono w rowie przydrożnym, w połowie dystansu do szkoły. Martwe ciało Mildred znaleziono na miejscu kierowcy.

Początkowo sądzono, że to był zwykły wypadek drogowy. Ale obejrzawszy dokładnie miejsce zdarzenia, policjanci zwrócili uwagę na szczególne okoliczności. Tak więc prawy pantofelek kobiety była zalana krwią leżał przed samochodem, w odległości aż 230 m! płaszcz kobiety walał się z tyłu, 30 m od samochodu. Sprawiało to wrażenie, jakby ktoś specjalnie oblał auto benzyną i podpalił.

W pobliżu miejsca katastrofy – jak się wyjaśniło - widziano także drugie auto. Zachowały się ślady jego opon. Poza tym, obok samochodu znaleziono kilka łusek od naboi.

Niestety, śledztwo niczego nie wykazało: podejrzanych nie znaleziono… W 1996 roku, na miejscu Sali gimnastycznej, w której pracował mąż Mildred, otwarto nową restaurację. Pewnego razu pracownicy restauracji zauważyli, że przy jednym stoliczku siedzi młoda kobieta w zielonym ubraniu. Ale kiedy kelner podszedł do tego stolika okazało się, że kobieta znikła. Takie incydenty zdarzały się od czasu do czasu. Poza tym w restauracji od czasu do czasu czuło się zapach palonych włosów…

 

Twarz w lustrze

 

Nocą 23 maja 1984 roku, właściciele jednego z domów w Gulfport k./Tampa (FL) usłyszeli w sąsiedztwie głośne krzyki kobiety. Ale nie wezwali policji. Tam zadzwonił po dwóch dniach właściciel sąsiedniego domu, który wtedy był w podróży w interesach. Wyjaśnił on, że jego przyjaciółka, 36-letnia Karen Gregory nie odpowiada na jego telefony i nie chodzi do pracy.

Policjanci, którzy udali się pod wskazany adres, znaleźli Karen martwą: została zgwałcona i zadano jej wiele ciosów nożem.

Aresztowano podejrzanego o to morderstwo ich sąsiada, mieszkającego vis-à-vis ich domu poprzez ulicę strażaka George’a Levisa. Na miejscu zbrodni znaleziono jego odciski palców. Tymczasem Levis nie przyznawał się do niczego, przekonując o swej niewinności i coraz to wysyłał apelacje. Został skazany na dożywocie i zmarł w więzieniu w wieku 52 lat.

Co się zaś tyczy domu, gdzie dokonano morderstwa, to nabyła go pewna rodzina składająca się z matki i córki. I już od pierwszego dnia zaczęły się tam dziać dziwne rzeczy. I tak w korytarzu, na podłodze, gdzie przez dwa dni leżało ciało Karen, pozostała krwawoczerwona plama, której w żaden sposób nie dało się zmyć. A okno, przez które do domu wszedł morderca, kilka razy rozbijało się jak tylko usiłowano je otworzyć.

Nowa właścicielka domu kilkakrotnie odwracając się widziała w zwierciadle za swymi plecami czyjąś znikającą ciemną twarz. Natomiast jej matka słyszała w pustym domu odgłos kroków, jakby ktoś usiłował uciec.

 

Czarny stół

 

W nocy 2 listopada 2002 roku, 38-letnia Lisa Paslans, pracująca jako agentka nieruchomości, została napadnięta przez nieznane osoby, kiedy wychodziła ze swego biura w Toronto, Kanada. Śledztwo ustaliło, że napastnicy obezwładnili kobietę, zaciągnęli do osobnego pomieszczenia, skuli kajdankami, zgwałcili i poderżnęli gardło.

Na początek aresztowano podejrzanego ochroniarza Roona Markesa, ale okazał się być niewinnym. Jednakże w czasie przesłuchań Markes wspomniał, że w noc morderstwa pojawiło się przed nim na kilka sekund jakieś nieznane widmo, które wskazywało na czarny stół, którego polerowaniem on się właśnie zajmował… Nie wiadomo czemu, ochroniarzowi przypomniał się jego współpracownik, niejaki Nelson De Jesus, który miał w zwyczaju ubierać się na czarno.

Potem wyjaśniło się, że De Jesus przez kilka miesięcy prześladował Lisę Paslans. Pobrali od niego próbkę DNA do analizy i takie same ślady znaleziono na odzieży zamordowanej kobiety. I tak zatrzymano przestępcę dzięki wskazówce otrzymanej od widma…

 

Źródło: „Tajny XX wieka” nr 45/2016, ss. 36-37

Przekład z rosyjskiego - ©R.K.F. Sas-Leśniakiewicz


[1] Drugie jezioro o ten samej nazwie znajduje się w stanie Vermont.

sobota, 25 marca 2023

‘Oumuamua: Jeszcze jedna zagadka!

 

Jedna z rekonstrukcji 'Oumuamua jako komety... 

Magdalena Salik

 

1I/‘Oumuamua miała własny „naturalny” napęd? Naukowcy rozwiązali zagadkę komety udającej statek kosmitów

Małe ciało niebieskie, które zaobserwowaliśmy sześć lat temu, przelatywało przez Układ Słoneczny z rosnącą prędkością. Co sprawiało, że ‘Oumuamua przyspieszała? Wyjaśnieniem są procesy fizyczne zachodzące w komecie w przestrzeni międzygwiezdnej, ogłosili naukowcy na łamach „Nature”.

W 2017 r. w pobliżu Ziemi pojawiło się nieduże ciało niebieskie o niezwykłym kształcie. Było długie i płaskie. Niektórym kojarzyło się z cygarem, innym z naleśnikiem. Obiekt został zaobserwowany przez teleskop Pan-STARRS1 pracujący na wyspie Maui, na Hawajach. Nazwano go wywodzącym się z hawajskiego słowem ‘Oumuamua, które można przetłumaczyć jako „pierwszy posłaniec”.

Odkrycie 1I/‘Oumuamua stało się sensacją. Kosmiczne cygaro okazało się pierwszym wykrytym obiektem, który pochodził spoza Układu Słonecznego. Miało pewne bardzo nietypowe cechy, które podziałały na wyobraźnię nawet z reguły trzeźwo myślącym naukowcom.

 

Zagadkowa ‘Oumuamua

 

‘Oumuamuę obserwowano przez cztery miesiące 2017 roku. Nakreślono jego orbitę oraz prędkość, wynoszącą ok. 87 km na sekundę (312 tys. km/godz.). Zauważono przy tym, że obiekt, oddalając się od Słońca, przyspiesza.

To tzw. niegrawitacyjne przyspieszenie stanowiło niespodziankę. Co mogło być jego przyczyną? ‘Oumuamua wyglądała jak asteroida, jednak asteroidy poruszają się wyłącznie w wyniku oddziaływania grawitacji. Tymczasem na ‘Oumuamuę najwyraźniej działała jeszcze jakaś inna, dodatkowa siła.

Rozwiązaniem byłoby wykazanie, że ‘Oumuamua jest kometą. Z komet, topniejących w pobliżu Słońca, uwalniają się gazy i pyły. Działa to na nie trochę jak napęd statku kosmicznego – dając im lekkiego „kopa”. Jednak ‘Oumuamua nie miała najbardziej charakterystycznych cech komety. Czyli jasnej komy (otoczki) oraz ciągnącego się za nią rozświetlonego ogona. Czyżby ta ni to asteroida, ni to kometa, która przyspiesza sama z siebie, była obiektem pozaziemskiego pochodzenia?

Do takiego wniosku doszedł prof. Abraham Loeb, astrofizyk z Harvardu. Prof. Loeb publicznie stwierdził, że ‘Oumuamua mogłaby być wrakiem statku kosmicznego zbudowanego przez Obcych.

Obiektem zainteresował się program poszukiwania życia pozaziemskiego SETI. Jednak nie znaleziono niczego wskazującego, że mógłby być sztucznym tworem.

 

Długa podróż przez obszar międzygwiazdowy

 

Zainteresowanie, jakie wzbudziła ‘Oumuamua, sprawiło, że obiekt był uważnie obserwowany tak długo, jak długo dało się go śledzić z pomocą teleskopów. Obserwacje te zaowocowały dużą ilością zgromadzonych danych. Ich analiza doprowadziła do rozwiązania zagadki nietypowej komety. W najnowszym numerze „Naturze” przestawili je Jennifer Bergner, chemiczka z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley i Darryl Seligman, astrofizyk z Uniwersytetu Cornella.

Naukowcy przyjęli, że gdy ‘Oumuamua opuszczała swój układ macierzysty, była typową kometą. Podobnie jak te, które znamy z Układu Słonecznego, stanowiła brudną kulę zamarzniętego wodnego lodu. Później jednak przez długi czas podróżowała przez obszar międzygwiazdowy. Przez cały ten czas była bombardowana przez promieniowanie kosmiczne.

 

Zmiana składu chemicznego komety

 

Wtedy właśnie jej struktura zaczęła się zmieniać. Jennifer Bergner wpadła na ten trop, sięgając po wyniki eksperymentów prowadzonych w latach 70., 80., i 90. zeszłego wieku. W ich trakcie bombardowano lód wysokoenergetycznymi cząstkami symulującymi promieniowanie kosmiczne. Pod ich wpływem w lodzie tworzył się wodór molekularny (H2). Nie uwalniał się jednak, tylko pozostawał uwięziony w lodzie – w powstających w jego środku bąblach.

To właśnie spotkało ‘Oumuamuę w czasie jej międzygwiezdnej podróży. Gdy zaś wleciała do Układu Słonecznego, ciepło Słońca ogrzało powierzchnię komety. W rezultacie lód, z którego się składała, zmienił swoją postać z amorficznej na krystaliczną. Przy okazji uwolnił się zawarty w nim wodór. To z kolei sprawiło – ogłosili Bergner i Seligman – że ‘Oumuamua poruszała się z niegrawitacyjnym przyspieszeniem.

Takie wyjaśnienie było już proponowane. Jednak dotychczas naukowcy nie wiedzieli, jaki gaz uwalniający się z komety mógłby powiększyć jej prędkość. Wskazywano na azot lub tlenek węgla. Sam Seligman opublikował pracę, w której typował stały wodór jako źródło „naturalnego napędu” ‘Oumuamuy.

 

Pełne wyjaśnienie zagadki ‘Oumuamuy

 

Tamte teorie były jednak niekompletne. Nie tłumaczyły np., co działo się z ‘Oumuamuą w czasie podróży przez obszar międzygwiazdowy – trwającej dziesiątki milionów lat. Bergner i Seligman zaproponowali zaś kompletny scenariusz losów ‘Oumuamuy.

Na początku pojawia się w nim lodowa kometa podobna do tych, jakie znamy z komet Układu Słonecznego. Następnie przechodzi ona ciąg przemian fizycznych w wyniku bombardowania przez promieniowanie kosmiczne. Po znalezieniu się w pobliżu innej gwiazdy – Słońca – pod wpływem ciepła uwalnia się z niej wodór molekularny. Ciągłe wyrzucanie gazu sprawia, że obiekt zaczyna przyspieszać, jakby miał silnik.

Co ciekawe, w przypadku ‘Oumuamuy zadziałało to tylko dlatego, że kometa była nieduża, o długości kilkuset metrów. Gdyby wymiarowano ją w kilometrach, uwalnianie się gazu dałoby zbyt słaby efekt. Obiekt nie przyspieszałby.

Model zaproponowany przez badaczy wyjaśnia również, dlaczego ‘Oumuamua nie miała komy. – Nawet jeśli w lodowej matrycy tej komety znajdował się pył, w jej przypadku nie następowała sublimacja lodu [czyli przemiana ze stanu stałego od razu w gazowy – przyp. red.] – mówi Seligman. – Wystarczyło, by doszło do przearanżowania lodu, by uwolnił się H2. A pył nigdy nie opuścił komety – dodaje badacz. I nie utworzył ani komy, ani ogona.

Zdaniem Seligmana wszystkie zagadki ‘Oumuamuy zostały ostatecznie wyjaśnione. Natomiast może nas czekać więcej odkryć. Wiadomo już, że w 2014 r. w atmosferze Ziemi spłonął obiekt spoza Układu Słonecznego. Naukowcy zastanawiają się też, czy u wybrzeży Papui Nowej Gwinei spoczywa meteoryt spoza Układu Słonecznego.

 

Moje 3 grosze

 

Sprawa przelotu 1I/’Oumuamua przez Układ Słoneczny jest już właściwie zamknięta, bowiem oddala się on od nas lecąc z prędkością hiperboliczną w kierunku konstelacji Pegaza. Być może uda się nam go dopaść, kiedy będziemy mogli pozwolić sobie na loty międzygwiezdne, ale to melodia dalekiej Przyszłości.

Co do obiektów spoza Układu Słonecznego czy może nawet spoza Galaktyki to uważam, że jest sens prowadzić poszukiwania w pokładach węgli czy innych kopalin, które powstawały w odległych epokach geologicznych. Swego czasu postulowałem na łamach „Meteorytu” przeprowadzenie przeszukania śląskich hałd kopalnianych w celu odnalezienia wśród masy kamieni meteorytów, które spadły na Ziemię w Karbonie, kiedy tworzyły się pokłady węgla kamiennego. Nie wiem, na czym się to skończyło, wiem natomiast, że różni prywatni badacze-amatorzy takie poszukiwania prowadzą.

Życzę im powodzenia!!!  

 

Źródło: Nature i https://www.national-geographic.pl/artykul/oumuamua-miala-wlasny-naturalny-naped-naukowcy-rozwiazali-zagadke-komety-udajacej-statek-kosmitow-230322024837?fbclid=IwAR0KJPwz8gr59tKP0OwQlaQgKaHxuEkWwiC4JmCnPQot8R2FwqvdL8vaD3Y.

czwartek, 23 marca 2023

Nie opłakujcie zmarłych!

 


Walentyna Bystrimowicz

 

W 1981 roku miałam 21 lat, a synowi Kostii szedł pierwszy roczek – i po półtora roku owdowiałam. Ból straty był okrutny. Łzy ciekły same, myślałam tylko o jednym: oddałabym wszystko, by zawrócić męża choć na mgnienie oka i powiedzieć jak go kocham. Nie opuszczała mnie myśl: Czy jest tamten świat? Czy spotkamy się tam?

 

Na wieś do babci

 

Troska o dziecko zeszła na drugi plan, smutek na plan pierwszy. Do pracy chodziłam jak zombie, wszystko robiłam automatycznie. Koledzy próbowali ze mną pogadać, odciągnąć od rzeczywistości, ale ich starania były próżne. Nie interesowało mnie nawet to, co jem. Mama zaproponowała mi spędzenie urlopu u niej.

Zgodziłam się, i po tygodniu wraz z Kostusiem pojawiliśmy się u mojej mamy. Wioska niewielka – wszystkiego 30 domów. Wszyscy się znają: kto kiedy się urodził, kiedy się ożenił czy wydała, kto ich swatał… I na do dodatek, we wsi każdy nosił jakieś przezwisko. I bardzo często ludzie zwracali się do siebie z przezwiska, a nie z imienia. Np. naszą sąsiadkę Annę nazywali Sinawą. Ona nie była entuzjastką napojów wyskokowych, jakby można było pomyśleć, wszak pijanych często nazywają „sinawymi”. Anna – pulchna kobietka – była gospodarna i cicha więc nie wiadomo czemu „sinawa”. Drugą sąsiadkę – też Annę – nazywali Czarną Hanną, może dlatego, że miała kruczoczarne włosy. A trzecią Annę, która mieszkała na końcu wsi nazywali Smolianka. Nikt już nie pamięta dlaczego. We wsi mieszkała także babcia o ksywce Tynda. Od niej mama brała mleko, kiedy się jeszcze nie dorobiła swojej krowy.

 

Rozmowa o duszach

 

Pewnego razu obierałam ziemniaki, a babcia Tynda przyniosła bańkę mleka.

- Jeszcze cieplutkie, prosto od krowy – powiedziała. – Daj małemu póki nie ostygło.

Tynda była w kolorowej chustce na głowie i różowej atłasowej bluzce. Tak jak ona nikt się we wsi nie ubierał.

Tynda postawiła mleko na stole i usiadła na ławie.

- Co z tobą dziewczyno? – zapytała ona przyglądając się mnie. – Nieciekawie wyglądasz.

- Cierpi po śmierci męża – odpowiedziała za mnie mama – i za co ją Bóg skarał?

Mama wyciągnęła z pieca groch z gotowanymi ziemniakami i wyszła na dwór przygotować karmę dla świń. Tynda nie odchodziła.

- Posłuchaj mnie – rzekła – nie płacz za mężem. Czy on do ciebie przychodzi?

-A skąd pani wie? – zdziwiłam się. – Przychodzi, ale we śnie nie na jawie. Kiedy zasypiam, w półśnie. Stoi obok łóżka. Czuję jego obecność. Chcę się podnieść i objąć go, ale całe ciało mam nieruchome. Nie mogę się poruszyć.

- Oj, dziewczyno – westchnęła Tynda – to nie mąż stoi koło twego łóżka. Posłuchaj mnie. Ja też zostałam młodą wdową, nie wyszłam ponownie za mąż. Ty masz chociaż dziecko, a ja nie miałam nikogo. I tak dożywam swoich dni.

 

Niebo wysłuchało prośby

 

- Mój Wasia był przystojniakiem, dziewczyny do niego lgnęły – opowiadała babcia Tynda. – Przeżyliśmy razem dwa lata. Och, jakże go kochałam! Nie wiedziałam jak go karmić, gdzie posadzić. Ale on był psem na kobiety. Cierpiałam – głównie dlatego, że był ze mną.

A potem on się utopił. Płakałam w dzień i noc. Pochowałam na samym skraju cmentarza, żeby z okna można było zobaczyć jego grób.

Prosiłam Niebo, by choć na chwilę mógł do mnie wrócić – zobaczyć go, objąć, pocałować. I oto zaczął do mnie przychodzić. Przyjdzie, obejmie, przytuli, pocałuje. I ja przyjmowałam go. On był prawdziwy – ja go widziałam i czułam. On przychodził w każdą północ i każde południe.

Żyliśmy ze sobą jak mąż i żona. A ja byłam rada. Co to było? Zrozumieć było trudno, ale nie chciałam tego rozumieć. Najważniejsze, że był ze mną. A potem poszłam do cerkwi, ale wejść tam nie mogłam. Odrzuciło mnie coś, nogi nie chciały nieść.

 

Nie lubi brudu

 

Zamyśliłam się. A jak było ze mną? W tym czasie w wiosce krążyły Cyganki, prosiły o stare dziecięce ubiory, pieniądze. Jedna z nich przyszła do mnie i powiedziała:

- Chcesz pogadać? Nie bój się mnie, nie jestem Cyganką tylko Serbką.

Nie mogłam jej opowiedzieć o tym, że mąż do mnie chodzi – a tutaj człowiek postronny trzyma mnie za rękę i patrzy w oczy. Wydaje się, że czyta w duszy. Otworzyłam się przed nią, a ona mi powiedziała:

- To nie twój mąż. Nie powinnaś go przyjmować. Kiedy następnym razem będzie szedł do ciebie, usiądź na progu domu, rozpuść włosy i je czesz. On zapyta – Co ty robisz? Odpowiedz: Mam wszy – wyczesuję.

I tak zrobiłam. Siedzę na progu, wybiła dwunasta w nocy, a ja dalejże czesać włosy. Idzie mój Wasia. Przystanął i spojrzał na mnie.

- A co ty robisz?

- Mam wszy – wyczesuję.

Jak nie prychnie, jak nie splunie, aż zawył. Zakręcił się jak wiatr, a ja widzę że to nie Wasia i miał ogon i rogi. A on zakręcił się młyńcem i poleciał na cmentarz. I już nigdy do mnie więcej nie przyszedł. Wąż bardzo nie lubi brudu, a ja wyznałam swe grzechy, zaczęłam chodzić do cerkwi i chodzę do dziś dnia.

Posłuchałam babci Tyndy i poszłam do cerkwi. Zamówiłam mszę żałobną, poszłam na cmentarz, stanęłam koło mogiły i powiedziałam:

- Uwalniam ciebie. Nie przychodź więcej do mnie.

I wszystko się zmieniło. Uspokoiłam się. Mąż do mnie więcej nie przychodził. Pomału życie wróciło do normy. A Kostuś stał się moją podporą i z niego czerpię swe siły.

 

Moje 3 grosze

 

Historia jakich wiele, która mówi nam, że poza cezurą śmierci jest jakieś inne życie i nie umieramy całkowicie, a dokładniej – umiera nasze ciało materialne, zaś dusza – czyli ciało energetyczne nadal trwa. Najbardziej rozumieli to Hindusi tworząc swoją teorię reinkarnacji, która doskonale tłumaczy takie zjawiska.

A wszystkim steruje prawo karmy – jakim byłeś za tego życia, za to odpowiesz w przyszłym życiu. Doskonale wyraziła to piosenka „Wędrówka dusz” śpiewana przez Włodzimierza Wysockiego – polecam!

A tak nawiasem, to rzeczywiście – nie ma co opłakiwać zmarłych. Oni tego nie chcą, nasze łzy są Im ciężarem. Zostawmy Ich w spokoju.

 

Źródło – „Tajny XX wieka” nr 45/2016, s. 24

Przekład z rosyjskiego - ©R.K.F. Sas-Leśniakiewicz         

wtorek, 21 marca 2023

Goblińska lekcja?

 


Ludmiła P. Antochina

 

Miałam wtedy lat dwanaście. Moja przyjaciółeczka Tania zaproponowała mi pójście do lasu na czarne jagody – jak u nas na Zabajkalu nazywają czarną porzeczkę. Zgodziłam się. Wprawdzie rodzice byli przeciw - ale byłyśmy uparte. Uparłam się i koniec. Wreszcie się zgodzili, ale pod warunkiem, że weźmiemy ze sobą psy. One nam nie przeszkadzały!

 

Na jagodowej polanie

 

Nazajutrz rankiem wraz z Tanią wypuściłyśmy się z domów. Na chłodku i rozmawiając doszłyśmy do polany niemal nie zmęczone. Psy z nami, jagód pełno, zebrałyśmy po wiadrze. Smrodynie są duże, więc zbiera się je lekko i szybko. Wprawdzie słońce się podniosło i zrobiło się gorąco, duszno i komary cięły. Dopadło nas wreszcie zmęczenie.

Postawiłyśmy wiadra na ścieżce, którą przyszliśmy i zawiązałam wstążkę na gałązce nad nimi, żeby trafić tam z daleka. A same postanowiłyśmy się pokrzepić i nieco odpocząć, aby nabrać sił na drogę powrotną. Najadłyśmy się jagód idąc od krzaka do krzaka, posiedziałyśmy na trawce i zdecydowałyśmy: już czas! Patrzymy, a mojej wstążki nie było. Zapewne rozwiązała się i upadła na ziemię. Wiader z jagodami też nie było i nie mogłyśmy znaleźć ścieżki, na której stały…

 

Dosłownie wyłączyli

 

Chodziłyśmy we wszystkich kierunkach. Niczego nie mogłyśmy znaleźć, ani wstążki, ani ścieżki, ani wiader z jagodami. I nie mogłyśmy się dowołać psów – gdzieś uciekły. Na wiadra z jagodami mogłyśmy machnąć ręką, choć żal. Psy kręciły się nam pod nogami, a teraz nie było ani jednego. Prawdę mówiąc – zrobiło się nam nieswojo. Krążyłyśmy po polanie – wcale nie była taka wielka – i nijak nie możemy z niej wyjść.

Zmęczyłyśmy się i strach nas zaczął ogarniać i nie wiedziałyśmy co robić. Sił brak. Zdecydowałyśmy się odpocząć, a potem poszukać ścieżki. A nuż się uda? Położyłyśmy się na trawie i nawet nie zauważyłyśmy, jak zasnęłyśmy. Jakby ktoś nas wyłączył…

 

Trzeba słuchać starszych!

 

Nie wiem jak długo spałyśmy, ale chyba krótko. Otwieramy oczy, a tu na gałązce wisi wstążka, a na ścieżce stoją wiadra ze smrodyniami. Okazało się, że spałyśmy na samej ścieżce! No i przy nas nasze psy, nawet wołać ich nie trzeba było… Złapałyśmy za wiadra i chodu do domu. Zmęczenie znikło bez śladu i strach też minął! I od tej pory nie ryzykowałyśmy tak dalekich wypraw we dwie do lasu – raz miałyśmy fart, drugi raz mogłoby się nam nie udać... Uradziłyśmy nie mówić o tym nikomu dorosłemu – toż by się nam dostało!

No i teraz myślę: może to gobliny sobie wtedy z nas zażartowały? Wiadomo, starszych trzeba słuchać. Mama przecież nie chciała mnie puścić, mówiła że w tych miejscach gobliny „wodzą” ludzi. Ale czy mnie przekonasz? No i dostałam od nich lekcję. Tak czy inaczej, to wydarzenie stanowi dla mnie zagadkę.

 

Moje 3 grosze

 

A jednak nie. Wśród leśników, myśliwych i grzybiarzy krążą opowieści o tym, jak można się zagubić w pozornie łatwym terenie. I ulegają temu ludzie obeznani z lasem i doskonale znający jego obszar. Rzeczywiście – najpierw jest dezorientacja, potem zmęczenie i nawet krótka drzemka i wreszcie przebudzenie do rzeczywistości i powrót do domu albo… śmierć. Oczywiście to zdarza się starszym ludziom, chociaż nie jest to regułą.

Realizując Projekt Tatry zetknąłem, się z kilkoma takimi przypadkami. Przyczynami śmierci były problemy z sercem i krążeniem, ale to były oficjalne wyjaśnienia. Nieoficjalnie mówiło się o tym, że ludzi „wodziło” po lesie…

Tak czy inaczej, zjawisko to jest dość powszechne. Ja osobiście spotkałem się z nim w Beskidzie Średnim i w lasach w okolicach Połomii na Górnym Śląsku oraz w okolicach Jaźwina na Opolszczyźnie. Dla mnie skończyło się to szczęśliwie. Inni mogli mieć mniej szczęścia…

Czyżby były to gobliny? Być może. William Szekspir pisząc swoją sztukę „Sen nocy letniej” oparł się na opowiastkach o wróżkach i duszkach leśnych, więc dlaczego nie miałyby one występować w lasach Polski oraz rosyjskiego Dalekiego Wschodu?      

 

Źródło – „Tajny XX wieka” nr 48/2017, s. 25

Przekład z rosyjskiego - ©R.K.F. Leśniakiewicz        

 

 

niedziela, 19 marca 2023

Latający kamień

 


Jurij T. z Tuły

 

Po raz pierwszy ujrzałem ten głaz gdzieś na początku lat 70. Wtedy moi rodzice inspirująco opowiadali mi o bezkonfliktowym życiu na łonie przyrody i zdecydowali się zbudować daczę.

 

Działka pod daczę

 

Mój ojciec był wojskowym, ale wtedy już poszedł na emeryturę, tak że miał bardzo dużo wolnego czasu. Mnie ta idea jakoś nie poderwała. Wtedy uczyłem się na studiach dziennych miejscowego uniwersytetu i nie chciałem zamienić beztroskie życie studenta na niewolnicze życie robotnika. A jednak stało się inaczej, kiedy trzeba było podjąć decyzje.

Pewnego dnia wszyscy troje – tj. mama, ojciec i ja – wsiedliśmy w tramwaj i pojechaliśmy na spotkanie z przyszłym miejscem zamieszkania. Wysiedliśmy na końcowej pętli i znaleźliśmy się w sosnowym lesie. Poszliśmy za ostatnimi pasażerami jak za przewodnikami. Od razu było widać, że to mieszkańcy dacz: ani jednej wolnej ręki. I to oni doprowadzili nas do głazu o którym mowa.

To od niego zaczynało się terytorium daczowego osiedla. Zatrzymaliśmy się na chwilę. Rodzice rozpytywali ludzi, gdzie znajduje się nasza działka? A ja cały czas gapiłem się na ten dziwny kamień. Był on bardzo duży – wysoki na dwóch chłopa, miał on 8 m długości, i był tak gładki jak jajko kurze.   

- Skąd się on tu wziął? Czy wyrósł z ziemi? I kto go tutaj przytaskał, jakim sposobem, po co?

Moje rozmyślania przerwali rodzice mówiący, że znaleźli przewodnika – miał on działkę obok naszej.

 

Zagadkowe zniknięcie

 

Minęło kilka lat. Daczę wreszcie zbudowaliśmy. Wyszło całkiem nieźle: trzy pokoje z mansardą i balkonami. Skończyłem uniwerek, ożeniłem się i wyprowadziłem do innego miasta. I tam przeżyłem niemal całe swoje życie. Teraz przyjeżdżam odwiedzić rodziców i odpocząć na ich daczy w czasie urlopu.

I oto w czasie kolejnego pobytu u rodziców szliśmy razem leśną drogą do głównej bramy naszego Towarzystwa Sadowego. Ale w napisie jakiś żartowniś urwał literę „s” i nazwa zmieniła się na „Piekielne Towarzystwo”. Oderwałem wzrok od tego głupiego napisu, patrzę – A TU KAMIENIA NIE MA! Pytam rodziców – gdzie on jest? A ci tylko wzruszają ramionami.

Mama wspominała, że pod koniec ubiegłego lata przyjechała żeby pozamykać na noc szklarnie – bo nocami już było chłodno. Wieczorem kamień był na swoim zwykłym miejscu, ale następnego ranka on znikł. Wtedy mama się zdziwiła – jak to się stało, że tak szybko z tym ogromnym głazem ktoś się uporał? Ale nie przywiązała do tego wagi.

 

Podniósł się w świetle reflektora?

 

Na daczy już czekał na nas mój brat. On prowadził całkiem nieskomplikowane życie: nigdzie nie pracował, zimą zajmował się hochsztaplerką, w lecie zajmował się daczą. Był w Towarzystwie stróżem i złotą rączką.

W czasie pobytu na daczy zacząłem wypytywać brata, co się stało z kamieniem. Zrazu twierdził on, że nie wie. Potem w wielkiej tajemnicy opowiedział mi, że jakoby pewien chłop widział przez okno, jak kamień ten sam z siebie powoli wzniósł się w powietrze, obrócił się i poleciał w stronę żółtego reflektorowego światła, które świeciło nań z nieba.

- Ależ to być nie może – zaprotestowałem. – Przecież to nie helikopter ale po prostu kamień.

- Za ile kupiłeś, za tyle sprzedałeś… A może po prostu go porwali. Spodobał się jakiemuś bogaczowi, podjechali w nocy jakimś KamAZ-em, załadowali i wywieźli na jakąś fazendę.

- Ale tam nie ma nawet żadnej drogi, sosny rosną dookoła – nie przejedziesz. A tak poza tym, to ten kamień by rozgniótł każdego KamAZ-a. A jak go załadować? On jest idealnie okrągły, nawet zaczepić się o niego nie ma jak! 

- A idźże już spać!

Od tego czasu minęło sporo lat. Dowiedziałem się, że ten głaz przywlókł tutaj dawno, dawno temu potężny lodowiec. A jak powoli toczył go przed sobą, to i wygładził jego powierzchnię, niemalże do zwierciadlanego połysku. Ale jak go stąd zabrali? Przecież nawet drogi do niego nie ma – dookoła rosną ogromne sosny i żeby wywieźć ten głaz trzeba by było je wpierw wyrąbać. A może po prostu stamtąd odleciał?

Szkoda, że go wcześniej nie sfotografowałem. Cały czas myślałem.

- No pięknie, chciałbym wiedzieć, dokąd on uciekł!

 

Moje 3 grosze

 

Ktoś by powiedział, że to jakieś ruskie brednie. Nic bardziej mylnego! Rzecz w tym, że w latach 90. ubiegłego stulecia podobne incydenty zdarzały się na terytorium naszego kraju, że wspomnę tylko głazy, które przyleciały do pomorskiego Iwięcina i sądeckiej Florynki, oraz głaz, który zniknął z małopolskiej Niecieczy. I zawsze w rejonie tych eratyków obserwowano Nocne Światła i inne UAP. Oczywiście szybko znaleziono wytłumaczenie – okoliczni chłopi rozbili głaz w Niecieczy, zaś do Florynki przywieźli tajemniczy kamienny dysk. I po kłopocie.

 

Źródło – „Tajny XX wieka” nr 48/2017, s. 24

Przekład z rosyjskiego - ©R.K.F. Leśniakiewicz   

środa, 15 marca 2023

Ostatni wybuch Wezuwiusza



Stanisław Bednarz

 

13 marca 1944 roku na przywitanie wojsk amerykańskich wybuchł po raz ostatni Wezuwiusz, zaliczany do jednego z pięciu najniebezpieczniejszych wulkanów świata.

Dlaczego to wydarzenie jest tak ważne im dłużej Wezuwiusz nie wybucha tym tworzy się większy korek zastygłej lawy i wulkan zamiast wylać spokojnie lawę eksploduje. Tak, że najbliższy wybuch będzie bardzo niebezpieczny.

Początki jego aktywności sięgają okresu sprzed około 16 tys. lat. Najbardziej znany jest z wybuchu, który nastąpił 24 października 79 r., w którym zniszczone zostały miasta: Pompeje, Herkulanum. Dzisiejszy stożek znajduje się na kalderze utworzonej podczas wybuchu z 79 roku.

Ponieważ ostatni wybuch Wezuwiusza zbiegł on się z inwazją wojsk amerykańskich na Neapol stąd wiele zdjęć i wspomnień żołnierzy. W tymże 1944 roku także krew św. Januarego nie stała się cieczą co traktowano zawsze jako zły znak… Zniszczenia były ogromne. Wybuch zniszczył też niemal wszystkie amerykańskie samoloty w Poggiomarina. Ale mimo to amerykańskie wojskowe pismo „Stars and Stripes” ogłosiło iż wulkan wybuchł by dzielić radość z powodu zjednoczenia Italii ze starymi przyjaciółmi niosącymi wyzwolenie. Jak widać nawet ludzką tragedię potrafi propaganda wykorzystać dla swoich celów.

O tym dniu wybitny reporter notuje w swoim pamiętniku:

Dzisiaj wybuchł Wezuwiusz. Nigdy nie widziałem i nie spodziewam się zobaczyć czegoś równie wspaniałego i przerażającego. Dym z krateru z wolna utworzył wielką pękatą chmurę, która wyglądała jakby była z kamienia. Puchła tak powoli, że nie dostrzegało się żadnego ruchu, ale do wieczora urosła jakieś dziesięć kilometrów wzwyż. Kiedy dotarłem do miasteczka [San Sebastiano], lawa wolno płynęła główną ulicą, a przed jej czołem kilkaset osób, przeważnie w czerni, modliło się na klęczkach. Trzymano święte obrazy i sztandary, a ministranci kołysali kadzielnicami i machali kropidłami. Od czasu do czasu ktoś zdjęty rozpaczą chwytał jeden ze sztandarów, podbiegał do hałdy żużlu i gniewnie potrząsał drzewcami, jakby próbował odpędzić złe duchy wulkanu.

Tak to wyglądało.

 





Moje 3 grosze

 

Od siebie dodam tylko tyle, że Wezuwiusz to mały pikuś w porównaniu z drzemiącym Superwulkanem Pól Flegrejskich – który może się wkrótce uaktywnić, a jest porównywalny z Superwulkanem Yellowstone w USA. W przypadku wybuchu Pól Flegrejskich cała Europa i Północna Afryka zostałaby zasypana wielometrowym opadem pylistej tefry… I to jest prawdziwe zagrożenie!