Powered By Blogger

środa, 18 marca 2015

Gdzieś w środku Trójkąta (11)



9 grudnia, godzina 21:20 EST


Poczułem się, jak marynarze, którzy odkryli dryfującą „Mary Celeste”. Zrobiło mi się nieswojo. Skradając się poszedłem na mostek.
- Jest tu ktoś? – rzuciłem pytanie w ciemność nie licząc na odpowiedź. A jednak w panującej tam ciemności usłyszałem cichy jęk. Po omacku otworzyłem skrytkę i wyjąłem z niej lampkę fluorescencyjną. Złamałem plastykową pałeczkę i mostek zalało zimne niebieskawe światło.

Spojrzałem na pokład. Loic leżał pod kołem sterowym w kałuży krwi, która w tym upiornym świetle była czarna. Przypadłem do niego.
- Loic! – krzyknąłem – Co tu się stało?
Otworzył oczy i spojrzał na mnie. Chciał coś powiedzieć, ale z jego ust wydobył się tylko szept. Nachyliłem się nad nim.
- To… oni tu jeszcze wrócą… - wyszeptał.
- Kto to był?
- Hiszpanie… - wyszeptał i stracił przytomność.
Przyjrzałem mu się dokładniej. Dostał dwie kule w brzuch. Stracił mnóstwo krwi… Bredził? Bredził czy nie? Co za Hiszpanie? – w głowie miałem huragan myśli. – Co tu się stało???
Szybko zdarłem koszulkę i zrobiłem prowizoryczne szarpie, które wetknąłem w rany. Tyle mogłem zrobić.

- Loic był na mostku – liczyłem – w maszynie Thor Jurgenson, małomówny Duńczyk, przy trapie stał Fero Vojtaššak. Nigdzie go nie znalazłem, to mogło oznaczać, że już nie żyje. Napastnicy zabili go jako pierwszego i ciało wrzucili do wody.

Zbiegłem do maszynowni. Tak jak się spodziewałem, Thor leżał niemal przepołowiony serią wystrzeloną z bliska, jego kombinezon nosił ślady osmalin po spalonym prochu. Ktoś rozwalił go niemal z przystawki. Powoli poszedłem do ładowni. Ku mojemu zdumieniu ładownia numer jeden była zamknięta. Otworzyłem ją i wszedłem.

W tej chwili poczułem za sobą czyjąś obecność. Błyskawicznie odwróciłem się i niemal instynktownie zasłoniłem się ręką przed ciężkim łomem, który omal nie rozwalił mojego czerepu. Odbiłem cios i złapałem napastnika za rękę. W świetle lampki zobaczyłem przerażoną twarz Vojtaššaka.
- Uspokój się Ferro – powiedziałem spokojnym tonem – to ja.
- Panie pierwszy!
- Co tu się stało?
Z nieskładnej opowieści Vojtaššaka dowiedziałem się, że zaraz po zapadnięciu ciemności do trapu dobiła motorówka bez jakichkolwiek oznaczeń, z której wysiedli jacyś mówiący po hiszpańsku ludzie uzbrojeni jak komandosi SEAL. Vojtaššak usiłował ich zatrzymać, ale ktoś uderzył go znienacka w głowę i stracił przytomność. Ocknął się leżąc u podstawy trapu u włazu do ładowni, która nie była zamknięta. Wczołgał się do niej i zamknął właz, a potem czekał na nich z łomem w dłoni.
- Co z Loicem? – zapytał na koniec – i z Thorem.
- Thor nie żyje, Loic jest ciężko ranny. Jak dostarczymy go na czas do szpitala, to się wyliże.
- Sakra! To co robimy panie pierwszy – zakończył pytaniem.

Zastanowiłem się na moment. Sytuacja była paskudna, ale trzeba było ratować tamtych.
- Weźmiesz Zodiaka. Załadujemy Loica i dostarczysz go do szpitala w Nassau. Potem odszukasz kapitana i opowiesz mu wszystko. On będzie wiedział, co robić dalej.
- A pan?
- Zostaję tutaj, ktoś musi pilnować tej łajby. Idziemy!
Wyszliśmy z ładowni i od razu udaliśmy się na mostek. Loic wciąż jeszcze żył. Przenieśliśmy go do Zodiaka. Kazałem mu płynąć i odrzuciłem cumę. Zgodnie z moim zaleceniem odbił na małej naprzód i dopiero kiedy znalazł się pół mili od naszego statku przyspieszył do całej i znikł mi z oczu. Zostałem sam.

Odetchnąłem z ulgą. Przynajmniej ci dwaj byli już bezpieczni.
Poszedłem do maszynowni i uruchomiłem agregat. Na wszystkich pokładach zabłysło światło. Ciało Jurgensona nakryłem kawałkiem brezentu, a potem poszedłem do swojej kabiny i otworzyłem skrytkę, w której znajdował się mój wierny przyjaciel – desert eagle 12,5 mm i sześć magazynków. Przypomniałem sobie pewną noc w Kosowie, kiedy otoczyli nas Serbowie. Straciłem wtedy czterech kumpli z drużyny, ale wystrzelałem sobie i reszcie chłopaków drogę odwrotu właśnie tym pistoletem…

Załadowałem go i zabezpieczyłem. Byłem gotowy na przyjęcie gości. Miałem tylko nadzieję, że Ferrowi uda się dowieźć żywego Loica do szpitala i że udało się ostrzec załogę. Miała być do północy na burcie, a zatem…


10 grudnia, godzina 00:30 EST


Nieproszeni goście zjawili się krótko po północy. Było ich dziesięciu, cała drużyna facetów uzbrojonych jak komandosi, ale którzy chyba komandosami nie byli, sądząc po zachowaniu. Podjechali pod trap na pełnym gazie i zdesantowali się na pokład od razu rozbiegając się po całym statku. To znaczyło, że są albo tak pewni siebie, że nie sądzili iż natrafią na opór, albo tak głupi, że poniechali wszelkiej ostrożności. To stanowiło dla mnie okoliczność nad wyraz pomyślną. W obu przypadkach dawało mi przewagę własnego boiska. Poczekałem jeszcze minutę, aż się rozejdą po całym statku. Tłukli się i łomotali tak, że mogłem z łatwością ich zlokalizować…

Zszedłem z górnego pokładu na mostek, gdzie dwóch oprychów uważnie oglądali kałużę krwi, którą zostawił Loic. Nie bawiłem się w ceregiele, tylko łupnąłem w czaszkę pomiędzy oczy najpierw temu, który stał bliżej mnie, a potem wygarnąłem drugiemu, który usiłował poderwać uzi do biodra. Liczyłem na to, że strzały zwabią następnych i zaczaiłem się przy wejściówce.

I rzeczywiście, trzech następnych biegło pod górę szwargocąc coś po hiszpańsku i mierząc we wszystkie kąty ze swych uzi z długimi tłumikami. Pierwszy z nich zobaczył mnie dosłownie w tej chwili, kiedy wpakowałem mu plombę w mostek i poprawiłem w łeb. Pryskając mózgiem i krwią na gródź osunął się na pokład.
- Trzech mniej – pomyślałem.

Pozostali dwaj cofnęli się.

I o to mi chodziło.

Przeskoczyłem przez całą szerokość korytarza, otworzyłem drzwi i pobiegłem po trapie na rufowy dek, a potem obiegłem nadbudówkę i zaczaiłem się za winklem mając widok na przedni pokład. Usłyszałem jak ci z góry coś wrzeszczeli do swych kolegów, którzy wyskoczyli z otwartej teraz ładowni. I to był ich błąd, bo na tle oświetlonego pokładu wyglądali jak tarcze na strzelnicy. Czterej biegli do trapu wiodącego na mostek.

Wycelowałem w ostatniego z nich i posłałem mu pigułę. Uderzenie półcalowego pocisku jest straszne. W tym przypadku zatrzymało i rzuciło o pokład dziewięćdziesięciokilowego na oko, mężczyznę.
- Holá, amigos! – krzyknąłem i rzuciłem się do ucieczki na rufę.
Dwóch z nich pobiegło w moim kierunku, a trzeci w stronę drugiego przejścia na rufę, by zajść mnie z drugiej strony.
- Amatorzy – pomyślałem. – Nawet nie zadali sobie trudu, by zrobić zwiad.
Tamta droga była zaślepiona stertą skrzyń po prowiancie. Facet musiałby przez nie przejść, lub zawrócić. Po chwili usłyszałem stek przekleństw z tamtej strony. Poczułem jak szyderczy uśmiech wykrzywia mi twarz.

Skoczyłem za kabestan i przykucnąłem oczekując na ich nadejście. Dwóch bandziorów skradało się celując w każdy podejrzany cień. Kiedy podeszli na dziesięć kroków gwizdnąłem. Stanęli rozglądając się na wszystkie strony.

Mój desert eagle grzmotnął dwa razy wysyłając obu prosto do piekła. Połowę z komanda zabójców miałem z głowy. Wymieniłem magazynek i szybko wskoczyłem do włazu prowadzącego do kluzy kotwicznej. Teraz zamierzałem wystrzelać tych, którzy plądrowali w kadłubie. Dwóch było na mostku, trzeci na  pokładzie, a zatem dwóch na pewno znajdowało się w rufowej części statku, gdzie znajdowała się maszynownia, magazyny i warsztat chiefa z jego kanciapą.

Usłyszałem nad głową stłumione klaśnięcia wystrzałów i stukot z jakim pociski uderzały o poszycie pokładu.
To jednak amatorzy… - pomyślałem znowu. – Zawodowcy nigdy by się tak nie zachowywali. Zawodowcy usiłowaliby mnie podejść i ustrzelić. Ci zaś zachowywali się jak dzieciaki, którym dano broń do ręki i kazano się bawić w podchody…
 Tym niemniej trzymałem się na baczności. Amatorzy czy nie, wciąż byli groźni. Atut własnego boiska i element zaskoczenia chronił mnie tylko częściowo. W dalszym ciągu mieli przewagę liczebną – pięć do jednego.

Otworzyłem właz na międzypokład i rzuciłem okiem. Nie było tam nikogo. Wiodła z niego droga do maszynowni, a stamtąd do ładowni i do zęz. A także do góry, na mostek. Moich przeciwników tam nie było. Nie słyszałem ich w ogóle, natomiast odgłosy ich kroków dobiegały z góry. Po chwili usłyszałem, jak uruchamiają kabestan wyciągający łańcuch kotwiczny. Liczyli na to, że będę w pomieszczeniu kluzy i poruszający się łańcuch zmiażdży mnie, lub wykurzy z pomieszczenia na zewnątrz – czyli na pokład. Szybko podbiegłem do trapu i rozejrzałem się błyskawicznie dookoła. Nikogo w zasięgu wzroku.

Biegnąc najciszej jak tylko mogłem wydostałem się na wejściówkę do góry i po chwili byłem przy wyjściu na przedni dek. Mogłem zrobić dwie rzeczy – ukryć się gdzieś w nadbudówce, albo wyskoczyć na zewnątrz i wdać się w strzelaninę z bandytami. Była jeszcze trzecia możliwość – wyskoczyć do wachy i wpław przedostać się do Nassau. Tylko że mógłbym sobie od razu strzelić w łeb. Oni mieli przecież łódź…

- Zaraz… łódź! – zamajaczył mi w głowie cień pomysłu – a jakby tak wskoczyć, uruchomić i odpłynąć? Tam nie zostawili żadnego człowieka w swej głupocie… Spróbować warto! 
Cichcem wyszedłem z mojego ukrycia i podszedłem do relingu. Łódź była przy trapie i nikogo w niej nie było. Już miałem wbiec na trap, kiedy stało się coś dziwnego. Tuż koło trapu pojawił się jakby pręt wystający pionowo z wody. Po chwili usłyszałem stłumione ufff!… i przy burcie „Caraibean Pearl” pojawił się czarny, obły kształt, a po sekundzie otworzył się właz, z którego wypadło kilku rosłych mężczyzn. Czterech z nich wpadło na trap, pozostali pięli się do relingu. W ich rękach była broń.
- Hands up! – usłyszałem za sobą. – Freeze! 
Położyłem pistolet na pokładzie i powoli podniosłem ręce.
- Gdzie reszta? – padło pytanie.
- Na rufie. Jest ich pięciu.
- Dawaj rebiata – usłyszałem w odpowiedzi.
- Rosjanie!? – pomyślałem – cholernie szybcy i sprawni rosyjscy komandosi. Co oni tu robią?

Usłyszałem za sobą krzyki i serie z broni maszynowej. Rosjanie nie używali tłumików i ostry jazgot kałasznikowów niósł się po wodzie. Po razu minutach wrócili kładąc zwłoki zabitych w pokot.
Jeden z Rosjan, najwidoczniej dowódca podszedł do mnie.
- Ty kto? – zapytał ostro.
Przedstawiłem mu się. Spojrzał na mnie życzliwiej.
- Musieliśmy ich posprzątać – burknął – to ci, którzy zabili naszych na „Wołgobałcie” kilka dni temu na Bermudach. A gdzie wasza załoga?
- Na lądzie. Oni zabili naszego wachtowego i ciężko zranili drugiego…
Skinął głową, jakby wiedział.
- Ilu ich było?
- Dziesięciu. Pięciu zabiłem sam, resztę wy…
Spojrzał na mnie z uznaniem.
- Mołodiec… - mruknął. – Gdzie wojowałeś?
- Byłem w Kosowie, potem w Chorwacji.
Znów skinął głową.
- No dobra, gospodin szturman – rzekł – my się zabieramy i ich też. Musimy ich zidentyfikować, a co złego to nie my. Oddajcie mu broń – polecił pilnującemu mnie komandosowi.
- Dziękuję za pomoc – odpowiedziałem – nie wiem, czy dałbym sobie radę sam.
- Ja dumaju. Aha, jeszcze jedno. Nas tu nie było, rozumiemy się?

Gwizdnął na palcach i po chwili Rosjanie zabrali się i rozpłynęli w ciemnościach nocy. Za burtą zabulgotało i midget  wsunął się w ciemne odmęty wodne. Po wizycie zostały tylko plamy krwi i porozrzucane tu i ówdzie sterty łusek po wystrzelonych nabojach.

Kto ich zawiadomił? Skąd wiedzieli, że kostarykańczycy tu będą jeszcze raz? – myślałem siedząc na pokładzie. – I najważniejsze: dlaczego zostawili żywego świadka, czyli mnie? Przecież musieli się liczyć z tym, że ujawnię przed władzami i mediami, że tutaj byli…


Poszedłem do mojej kabiny i wróciłem do trapu z butelką Jacka Danielsa. Popijałem i zastanawiałem się nad tym, co się mnie przydarzyło w ciągu tych dni. I tak bijącego się z myślami i walczącego z niemal opróżnioną butelczyną zastała mnie załoga, która powróciła z lądu około trzeciej nad ranem.

CDN.