Powered By Blogger

wtorek, 22 listopada 2011

SPRAWA NR 003/X: UFO NAD DZIKIM ZACHODEM (1)








Oto kolejny odcinek z mojego cyklu wspominkowego, w którym przypominam Czytelnikom co ciekawsze materiały z lat 1995 – 2009, a zatem:

Miloš Jesenský -

Referat na IX Środkowoeuropejski Kongres Ufologiczny Koszyce 2000



5 kwietnia 18... roku
Godzina 02:30 EST [07:30 GMT]
Pleasant Garden
Północna Karolina, USA

Wśród nocnej ciszy, zupełnie nieoczekiwanie obudził mieszkańców miejscowości Pleasant Garden straszliwy huk potwornego wybuchu, i w całej okolicy nie było człowieka, który nie wybiegłby w panice z domu, obawiając się, że zaraz otworzy się w ziemi ogromna przepaść, która ich pochłonie...  Huk było słychać w promieniu 15 mil. Dudnienie skończyło się równie szybko, jak się zaczęło. Dziesiątki par oczy gorączkowo przeszukiwało głębiny nocy, w których nie widać było nawet na krok, ale nie stało się niczego nowego. Cicho szumiał w gałęziach i trawach słaby zachodni wiatr znad Appalachów i okolicznych moczarów. Ludzie powrócili spać do swych łóżek, kiedy około godziny trzeciej nad ranem strach powrócił znowu. Nad szczytem pobliskiej góry Great Eyry ukazały się ogromne płomienie przy akompaniamencie straszliwego łomotu, których żar odcinał się od gęstych ciemności i oświetlał całą okolicę szkarłatnym, ponurym blaskiem. Tym razem wybuchła już rzeczywista panika! Kobiety zdjęte strachem uciekały z płaczącymi dzieciakami na rękach, mężczyźni wynosili w walizkach i tobołkach najcenniejsze przedmioty z domów i odwiązywali zwierzęta gospodarskie, które wraz z ludźmi tworzyły nieprawdopodobną kotłowaninę w czasie ucieczki po bagnistych drogach wiodących do Morgantown. Kiedy mieszkańcy zorientowali się, że huki i dudnienia ustały, a ziemia się nie rozstąpiła, to przestali się bać kolejnej eksplozji. Stało się na odwrót, płomienie na Great Eyry przygasły do tego stopnia, że jedynie widać było jej zarysy na tle oświetlonych ciemniejącym żarem chmur. Osadnicy zatem powoli wracali z powrotem, ale wielu z nich wbijało oczy w niebo na podwórkach swych farm do białego rana.
Około godziny piątej nad ranem, kiedy górskie grzbiety skrywała ciemność, w powietrzu odezwało się jakieś niezwykłe huczenie, jakby oddech jakiegoś potwora i szum olbrzymich piór. I gdyby to było za dnia, to mieszkańcy osady niechybnie zauważyliby jakiś dziwny aparat latający, który wzniósł się nad Great Eyry i z plaskaniem ogromnych nietoperzowych skrzydeł odleciał szybko w kierunku wschodnim.

HORROR NAD GREAT EYRY

Jules Verne i inni pisarze fantaści przeżywali w swoim czasie godny uwagi sen o ciężkich i wielkich maszynach z ptasimi czy nietoperzowymi skrzydłami, na których można było pokonywać wielkie powietrzne przestrzenie. Powieść o Roburze, którego fragment posłużył mi tutaj za wstęp, czytał w dzieciństwie prawie każdy. Jednakże w tym przypadku to   r z e c z y w i s t o ś ć    wyprzedziła fantazję o kilka lat, bowiem na kilka lat przed wydaniem vernowskiej książki nad Ameryką pojawiło się wiele technicznie doskonałych latających maszyn z tajemniczymi załogami. W tym materiale zaznajomimy się z niektórymi wydarzeniami, które zbulwersowały społeczeństwo amerykańskie.
Wieczorem, 20 marca 1880 roku, trzech mieszkańców amerykańskiego miasteczka Galisteo Junction[1] udało się na szczyt pobliskiej góry. Powoli się ściemniało, a uliczne gazowe latarnie oświetlały jedynie fasady domów i ulice. To jednak nie przeszkadzało nocnym wspinaczom - bowiem na niebo wypłynął srebrzysty krąg Księżyca i droga poza miastem była dobrze widoczna. Nagle dobiegły do nich z wiatrem jakieś hałasy i krzyki, które się nasilały stopniowo. Mężczyźni rozejrzeli się uważnie dookoła i dostrzegli na niebie lecący dziwny statek powietrzny. Konstrukcja tego statku odróżniała się wyraźnie od wszelkich znanych konstrukcji - napisał w dniu 29 marca 1880 po rozmowie ze świadkami redaktor z „Santa Fé Weekly” w Nowym Meksyku. Obiekt miał kształt ryby. W pewnym momencie przybliżył się tak, że były widoczne napisy na zewnętrznej ścianie gondoli. Miała ona elegancki kształt, zaś sama latająca maszyna wydawała się być całkowicie doskonale kontrolowaną przez załogę. Obiekt był gigantycznych rozmiarów, a w gondoli znajdowało się jakichś 8 - 10 osób. Kiedy latający statek pojawił się nad głowami trzech przerażonych ludzi, spadły z niego jakieś przedmioty opakowane w ryżowy papier, na którym znajdowały się jakieś znaki przypominające japońskie ideogramy. Nieznany statek szybko wzniósł się w górę i znikł w ciemnościach nocy. Nazajutrz ludzie znaleźli jakieś szczątki przypominające filiżanki do herbaty, które potem gdzieś się zawieruszyły i ślad po nich zaginął. Skrawki papieru z nieznanymi znakami długo potem jeszcze krążyły między mieszkańcami Galisteo Junction, póki całkowicie nie zniszczały.
Ta niezwykła przygoda była jedynie jednym przykładem dziwnych wydarzeń, które rozegrały się w Stanach Zjednoczonych AP pomiędzy listopadem 1896 a kwietniem 1897 roku. Wszystko zaczęło się w Kalifornii i powoli rozszerzyło na całą zachodnią część USA, zaś postępując przez Środkowy Zachód, wydarzenia dotarły do Teksasu. Ilość doniesień o wydarzeniach narastała, ale w końcu maja 1897 roku spadła do zera. A wszystko zaczęło się w pochmurne popołudnie 17 listopada 1896 roku w Sacramento - stolicy Kalifornii. Charles Lush stojąc przed swym domem zauważył na zachmurzonym niebie ogromne, silne światło, przypominające światło wydzielane przez elektryczną lampę łukową, krążące na wysokości około 3.000 metrów. Setki ludzi podziwiało manewry tego statku powietrznego, który się wznosił na balonie z gondolą i parą kół na jej bokach, jak na starych rzecznych parowcach. Niektórzy weszli na dach rotundy ratusza miejskiego, by lepiej widzieć ten obiekt. Zagadkowy balon zmieniał wysokość lotu, przeleciał nad górami i znikł we mgle. Prawdopodobnie ten sam obiekt był widziany tego samego dnia wieczorem nad San Francisco. Świecił on reflektorem na niebie nad miastem, i znowu widziało go wielu ludzi zgromadzonych na ulicach.
Dziwne to światło było dlatego, że się cały czas zmieniało - opowiadał jeden ze świadków - wyglądało to tak, jakby operator tego reflektora szybko zmieniał przed nim czerwone i niebieskie filtry, aby wszyscy zwrócili uwagę na sterowiec. Tak nie zachowuje się żadna gwiazda. W ciągu kilku tygodni ta wiadomość poruszała czytelników gazet na całym Zachodnim Wybrzeżu. Zagadkowa maszyna latająca jeszcze pokazała się kilka razy - świadkowie widzieli ją nad San Jose w dniu 24 listopada, w Tacomie (stan Washington) - odległej o ponad 1.000 km na północ, a w dzień później obiekt ten przeleciał nad Oakland i Los Angeles, 600 km na południe... Jeden ze świadków tego wydarzenia, prof. H. B. Worcester z San Francisco tak opowiedział o tym redaktorowi jednej z tamecznych gazet:
Właśnie mieliśmy w naszym domu w San Jose małe party, które przeciągnęło się do godziny 7 wieczorem. Jego uczestnicy wyszli przed dom posłuchać muzyki. Patrzyłem właśnie na niebo i o parę mil stąd, nad College Park czy Santa Clara ujrzałem silne światło. Zbliżało się do San Jose. Od razu domyśliłem się, że chodzi o jedno z tych tajemniczych świateł, które ludzie widzieli w różnych miejscach i przypisywali statkom powietrznym. Światło powoli się zbliżało...
Profesor pobiegł na drugą stronę swego domu i zawołał gości, aby potwierdzili autentyczność jego obserwacji.
Kiedy statek powietrzny skierował się na południowy-wschód, ujrzałem dwa światła - jedno za drugim. Światło, które ujrzałem jako pierwsze było białe i tak silne, jak reflektor samochodowy. Później znikło za horyzontem, lecąc z prędkością 60-100 mph.[2] Widziałem już balony napełniane ogrzanymi gazami[3], ale to światło nie miało nic wspólnego z tamtymi zabawkami. Jak na balon, to była ogromna prędkość i w czasie spokojnej nocy przebył on zapewne wielką odległość.[4]
Świadectwo znakomitego świadka potwierdził jego znamienity kolega prof. Cross, który do jego ostatniej wypowiedzi dodał jeszcze: Też często widywałem latające balony, ale lot tego światła nie można z nimi nijak porównać. Wiał wtedy słaby południowy wiaterek, a to światło zmierzało w tym samym kierunku.
Spróbujmy to sobie przedstawić: na przełomie lat 1896/97 nad kontynentem amerykańskim przelatywało tyle sterowców[5], że nie może być żadnych wątpliwości, co do ich istnienia. A to wszystko w czasie, kiedy do historycznego lotu braci Orville’a i Wilbura Wrightów brakowało jeszcze 7 lat! Jest prawdą to, że w latach 20. XIX wieku dokonywano prób z balonami, ale chodziło tutaj o niedoskonałe prototypy, tak właśnie latał w 1852 roku nad Paryżem balon podobny do sterowca, z stalowym szkieletem i napędem silnikowym. Także Amerykanin Solomon Andrews wzniósł się w powietrze w podobnym pojeździe w Nowym Jorku, w 1865 roku. W cztery lata później, angielski imigrant Frederick Marrot pilotował nad San Francisco sterowiec z dwoma skrzydłami i śmigłami napędzanymi maszyną parową. Ciężka ta maszyna przeleciała tylko jedną milę i rozleciała się na fragmenty, a po jej zniszczeniu już nikt nie próbował więcej czegoś takiego. Summa summarum należy stwierdzić, że po roku 1880 i Amerykanie i Europejczycy zajęli się projektowaniem sterowców, a amerykański Urząd Patentowy zalała powódź jak najdziwniejszych wynalazków! Dopiero w roku 1900 hr. von Zeppelin opatentował swój model sterowca, a w trzy lata później oderwał się od ziemi pierwszy dwupłatowiec braci Wrightów.
Powróćmy wszakże do zimy 1896 roku, kiedy zaczęły znikać z czołowych stron gazet Zachodniego Wybrzeża wiadomości o pojawieniach się na niebie zagadkowych sterowców. Tym niemniej, niczego to nie skończyło. W styczniu 1897 roku, sterowce pojawiły się w Nebrasce, nad miejscowościami Hastings i Inval. Świadkowie opisywali obiekty: Cylindrycznego kształtu, o długości 10 - 15 metrów, z jasnym światłem przednim, sześcioma bocznymi światełkami i płetwowatym sterem.
W marcu i kwietniu dziwne sterowce latały nad miastami i wsiami Nebraski, Iowy, Kansas, Arkansasu, Teksasu i Tennesee. W kwietniu tajemniczy fenomen jakby się skulminował. 10 kwietnia1897 roku, zagadkowy statek powietrzny krążył nad miastem Quincy w stanie Illinois w czasie dobrej pogody, na wysokości 150 metrów. Obiekt miał kształt cylindra zrobionego z jasnego, srebrzystego metalu - być może aluminium - który dobrze odbijał światło Księżyca. Po obu stronach kadłuba coś wachlowało, a pod korpusem znajdowała się jakaś dziwna struktura, częściowo zakryta nietoperzowymi skrzydłami. Na przedzie znajdował się silny reflektor, podobny do szperacza na parowcach. Pośrodku kadłuba znajdowały się światła: na prawej burcie zielone, a po lewej - czerwone.[6]
W dniu 12 kwietnia 1897 roku, pół setki świadków podziwiało nad Lincoln w Illinois wielki obiekt w kształcie litery „V”, i na jego szpicu świecił wielki reflektor. W innym przypadku było słychać pracę maszyny, podobne do bzyczenia rojów pszczół. W większości przypadków zauważono boczne skrzydła, których machanie przypominało opis statku Robura z powieści Juliusza Verne’a.
W środową noc moja żona widziała na niebie zagadkowy obiekt - opowiadał jeden ze świadków - najpierw myślała ona, że chodzi o balon, ale po chwili stwierdziła, że nie ma kształtu balonu, ale porusza się przy pomocy skrzydeł, jak ptak. Miał on dwa silne reflektory i leciał na południe. Nie był to żaden meteoryt ani piorun kulisty. Małżonka moja doszła do wniosku, że chodziło tu o sterowiec.[7]

ORNITOPTER?

Inni ludzie obserwowali różne inne detale konstrukcji tych statków powietrznych: usterzenie na obu końcach kadłuba, śmigła i kabiny oraz gondole różnych wielkości i kształtów. Mowa jest również o skrzydłach, którymi machały te dziwne statki powietrzne. Jak pamiętamy z powieści „Robur - władca świata” , większość czytelników z rozbawieniem czytała o tym, jak to roburowska Epouvanta rozpostarła skrzydła i zaczęła nimi machać, uciekając przed torpedowcami nad wodospadami Niagara Falls. Prawda jest to, że do dziś dnia nikomu nie udało się skonstruować maszyny latającej z ruchomymi skrzydłami, działającymi jako napęd - czyli tzw. ornitoptera. Jak wykazują obliczenia, taka maszyna byłaby co najmniej czterokrotnie mniej energochłonna, niż normalne samoloty i jej payload byłby o tyleż samo większy! Z modelami takich samolotów Juliusz Verne miał okazję zapoznać się już w czasie pierwszego posiedzenia Towarzystwa Żeglugi Powietrznej bez Aerostatów, założonego w roku 1863 przez entuzjastów awiacji takich, jak: Gaspar Felix Tournachon-Nadar, Gabriel de la Landelle i Ponton d’Amécourt, którego to Towarzystwa był członkiem. Był to model maszyny latającej stanowiący wypadkową pomiędzy ornitopterem a helikopterem, który przed dziesiątkami widzów uniósł się w powietrze na wysokość 2 - 4 metrów. Posiedzenie to zostało zakończone słynnym pokazem modelu helikoptera, który zniszczył model balonu po to, by członkowie wytworzyli wizję przyszłości, w której w powietrzu będą dominowały maszyny cięższe od powietrze. Przyszłość należy do awiacji - napisał Verne oczarowany możliwościami rodzących się technologii lotniczych w artykule opublikowanym w „Musée des families”, w grudniu 1863 roku:
Na własne oczy widziałem działające modele sporządzone przez panów d’Amécourta i la Landella. Jednakże wszystko będzie zależało od silnika, który będzie napędzał śmigła. Taki silnik musi być dostatecznie mocny, nieduży i lekki. Teraz należy tylko cierpliwie czekać na kroki w tym kierunku. Wynalazcy są ludźmi odważnymi i dowcipnymi. Nie patrzą na to, że nie doprowadzają swego dzieła do końca, ani nie chodzi im o to, że będziemy latać czy nie. Chodzi im już o powietrzną nawigację! Spełni się motto Nadara: <<Wszystko, co jest możliwe - jest do zrobienia!>>[8]
Po upływie 18 lat, pisarz ponownie przywołał postać Robura w powieści „Władca świata” [1903]. Tym razem Robur dysponuje uniwersalnym środkiem transportu, który jest w stanie latać w powietrzu, jeździć po ziemi, pływać po wodzie i pod jej powierzchnią. Pojazd ten był w stanie: Latać w powietrzu przy pomocy łopocących wielkich skrzydeł, które tak wystraszyły mieszkańców Pleasant Garden  w Północnej Karolinie. W swej powieści pisze on o wynalazku inżyniera Marcela Camareta, który wynalazł samolot poruszający się z prędkością 400 km/h i mogącym przelecieć 5.000 km bez potrzeby tankowania materiału pędnego:
Co się tyczy materiałów pędnych, to jest nim skroplone powietrze w zasobniku, zrobionym z nieprzepuszczającego go materiału. Stąd płynne powietrze idzie do wentyli i komór rozprężania, w których płynne powietrze zamienia się w gaz, co daje ogromne ciśnienie, które z kolei napędza silnik.[9]
Jules Verne swoim inżynierom w powieści dał możliwości skonstruowania takiego aparatu latającego, którego osiągów nie mają nawet współczesne samoloty. Chodzi tu głównie o napęd elektryczny, niemal bezgłośny lot i zasób materiałów pędnych na długi okres czasu. Patrick C. Byrnes technik z miejscowej kompanii telegraficznej, w dniu 15 kwietnia 1897 roku miał spotkanie z jednym z tajemniczych latających statków w Cisco (Teksas) i tak mówił o jego napędzie:
Na każdym jego końcu był stalowy aparat podobny do śruby. Powiedziano mi, że przy pomocy tych aparatów właśnie statek się unosi nad ziemią. Kiedy pracują napędzające je benzynowe silniki, statek unosi się w górę i te urządzenia umożliwiają mu stabilny lot w powietrzu.[10]
Jak stwierdził badacz tego fenomenu dr Johannes Fiebag: W tym czasie silniki benzynowe były wyjątkiem, a nie regułą... Inni twierdzili zatem, że statek był napędzany maszyna parową albo silnikiem elektrycznym. 27 kwietnia 1897 roku, pewien mieszkaniec San Antonio (Teksas) usłyszał odgłos uderzenia jakiegoś przedmiotu spadającego na ziemię. Podniósłszy głowę ujrzał nad sobą latający statek. Po chwili przepadł on za horyzontem, zaś on znalazł niewielka torebkę, która zaniósł do swego przyjaciela Pablo Remediosa. Ten zaś pokazał ja miejscowemu lekarzowi dr Charlesowi Campbellowi, który otworzył torebkę i znalazł w niej gęsto zapisaną kartkę papieru, której nadawcą był Sterowiec Sacramento. Campbell śledzący w prasie wszystkie wzmianki o latających maszynach, które się pojawiły dotąd na łamach gazet, bez zastanowienia przesłał tajemniczy list do redakcji „San Antonio Light”. Redaktorzy natychmiast rzeczony list opublikowali i brzmiał on tak:
Na pokładzie statku <<Sacramento>>. Dnia 27 kwietnia 1897 roku.
W czasie jednego z naszych przystanków w locie dostarczono nam pocztę i gazety. Z artykułów w gazetach zorientowaliśmy się, że niektórzy ludzie wątpią w istnienie latających statków nad Ameryką. Aby rozproszyć wszelkie wasze wątpliwości, przelecimy nad San Antonio w dniu 4 maja 1897 roku, pomiędzy godziną 6:30 a 8:00 rano. polecimy ze wschodu w kierunku zachodnim. Przelecimy nad Government Hill i póki to będzie możliwe, będziemy lecieć nad linią kolejową. Jak będą się ludzie na nas patrzyć, to pokażemy im nasz statek. Przylecimy w czasie ładnej pogody, bowiem gdyby pogoda nie była dobra, to nie moglibyśmy wylądować. Nasz statek może być przystosowany do przewozu ludzi i ładunku. List ten sporządzono w trzech kopiach, które zrzucimy w trzech miejscach miasta. Mamy nadzieję, że chociaż jeden z nich będzie opublikowany. Pierwszy oficer L. S.
Ten list opublikowany przez „San Antonio Light” spotkał się z szerokim odzewem u mieszkańców tego miasteczka, i kiedy 4 maja i w następne dni była piękna pogoda, tłumy ludzi czekały nadaremnie. Tajemniczy sterowiec nie przyleciał. Ten przypadek nie był jedynym w swym rodzaju, bowiem 16 maja w Grand Rapids (Michigan) opublikowano podobny tekst odezwy do tamtejszych mieszkańców, który raczej przypominał wołanie o pomoc:
Znajdujemy się 2.500 metrów nad powierzchnią morza i lecimy na północ. Wypróbowywaliśmy nasz statek powietrzny, ale obawiamy się, że jesteśmy już zgubieni. Nie panujemy nad silnikami. Przekażcie to waszym ludziom. Prawdopodobnie jesteśmy gdzieś nad jeziorem Michigan.
Oczywiście, że po tym wszystkim szeryfowie rozpoczęli poszukiwania tych trzech konstruktorów z małych miasteczek nad Mississippi. Rezultaty śledztwa były jednak negatywne, gdyż okazało się, że we wskazanych okolicach nie mieszkał nikt o takich nazwiskach, ba! - nigdy o takich nawet nie słyszano! A informacje o lotach tajemniczych statków powietrznych mnożyły się z każdym dniem i było ich coraz to więcej. Tajemnicze listy znajdowano na szczytach drzew, masztach, wieżach i innych wyniesionych punktach w Wisconsin, Tennesse, Kentucky, Chicago, Pittsburgu i St. Louis...

CDN.

Przekład z j. czeskiego i komentarz –
Robert K. Leśniakiewicz ©


[1] Dzisiaj Lamy - przyp. aut.
[2] Tj. 96 - 160 km/h - przyp. tłum.
[3] Tzw. „mondgolfiery” od nazwiska wynalazców braci Mondgolfier - przyp. tłum.
[4] „Chico Enterprise” z dnia 22 listopada 1896 r. i „San Francisco Call” z dnia 27 listopada 1896 r. - przyp. aut.
[5] Używam tutaj słowa „sterowiec” wymiennie z określeniem „statek powietrzny”, tak naprawdę, to powinienem raczej nazwać te obiekty Obiektami Powietrznymi o Nietypowej Konstrukcji, bowiem łączą one w sobie konstrukcję balonu, helikoptera, samolotu i ornitoptera - przyp. tłum.
[6] W innych przypadkach widziano te sterowce z rzędem czerwonych światłem po bokach - „Sioux City Journal” z dnia 17 kwietnia 1897 r., albo na górnych i spodnich częściach kadłubów - „St. Paul Pioneer Press” z dnia 12 kwietnia 1897 r. - przyp. aut.
[7] „Dallas Morning News” z dnia 16 kwietnia 1897 r. - przyp. aut.
[8] J. Brandis - „Wpieriodsmotriaszczyj”, Moskwa 1975, ss. 88-89 - przyp. aut.
[9] J. Verne - „Robur, le conquerant”, Paryż 1936, ss. 40-41 - przyp. aut.
[10] J. Verne - „L’etonnante aventure de la mission Barsac”, Paryż 1971, s. 200 - przyp. aut.