Powered By Blogger

czwartek, 28 grudnia 2017

Diabeł z Dewonu (2)

Jedno z przedstawień Diabła z Dewonu

Chciałbym teraz przedstawić zdanie rosyjskiego badacza zjawisk niezwykłych, dr inż. Wadima Konstantynowicza Ilina z Sankt Petersburga, który opublikował swój materiał na łamach „Kalejdoskopu NLO” nr 1-2/269 z dnia 6.I.2003 roku. A oto i on:

*

Ta zagadkowa i dziwaczna historia zaczęła się w dniu 8.II.1885 roku, na samym południu Anglii, w hrabstwie Devonshire, na brzegach zatoki Lyme wcinającego się w ląd odcinka Kanału La Manche. Tego słonecznego i mroźnego ranka, wychodzący z domów mieszkańcy miasteczka Exmouth położonym u ujścia rzeki Exe wpadającej do zatoki Lyme, zauważyli dziwne ślady, ostro odciśnięte w świeżym śniegu. Ślady te przypominały odciski małych kopytek. Mieszkańcy miasteczka przerazili się, a niektórych nawet ogarnęła panika. Oni doszli do wniosku, że Bóg się od nich odwrócił i dlatego w gości przyszedł do nich sam diabeł in persona.

Kiedy opadły strach i emocje, najbardziej racjonalni mieszkańcy zaczęli oglądać tajemnicze ślady. Wedle powszechnego mniemania, nie mogło ich zostawić jakiekolwiek znane w tych stronach zwierzę, choć w zasadzie ślady te były nieco podobne do śladów osła. Każdy z nich był długi na 10 cm, szeroki na 7 cm, zaś odstęp pomiędzy dwoma śladami, który był zawsze jednakowy i wynosił 20 cm. Ale najdziwniejszym było to, że ślady ciągnęły się w linii idealnie prostej i co najciekawsze – mogło je zostawić tylko takie stworzenie, które poruszało się… na dwóch nogach!

Ślady te odznaczały się jeszcze jedną osobliwą właściwością: chociaż spadły w nocy śnieg był miękki i puszysty, to każdy ślad pokrywała cienka powłoka lodowa, która powodowała to, że były one bardzo ostro widoczne. Tak ostre ślady mogły pojawić się tylko w jednym przypadku, kiedy kopyta (czy cokolwiek to by nie było) znajdowały się w śniegu na bardzo krótki okres czasu i przy tym były… gorące!

Kiedy ludzie zdecydowali się prześledzić trasę marszu dwunogiego zwierzęcia kopytnego, to stanęli w obliczu jeszcze jednej zagadki. Równy łańcuszek śladów ani na centymetr nie odchylał się od linii prostej przecinał ogrodzenia, wspinał i schodził z dachów domostw i pokonywał ściany wysokie na trzy metry. W jednym wypadku ślady znajdowały się w rynnie, a w drugim przypadku na wąskim parapecie na piętrze domu. I we wszystkich tych nieprawdopodobnych zdarzeniach, zawsze był zachowany podstęp 20 cm pomiędzy śladami.

I w taki właśnie sposób, nieznane stworzenie przeszło przez Exmouth i skierowało się na północ, a potem dokładnie pod kątem prostym skierowało się na zachód, przeszło przez ujście Exe szerokiego na 3 km, na drugi brzeg, gdzie znów pod katem prostym skierowało się na południe, doszło do miasteczka Teignmouth i wyszło na brzeg pokrytej lodem zatoczki Lyme, gdzie ślady się urwały. Ale uparci tropiciele śladów znaleźli je po drugiej stronie zatoki. Ponownie znalazłszy się na lądzie, tajemnicze stworzenie skierowało się na południowy-zachód i ominąwszy szereg wsi i osiedli, idąc po zaśnieżonych polach i pastwiskach przybyło do Bicton – jednej z dzielnic miasta Totnes, gdzie ślady naraz się urwały. Całkowita długość trasy pokonanej przez tajemnicze stworzenie wynosiła ponad 160 km.

W jednej z parafii, przez którą przebiegał łańcuch śladów, miejscowy pastor wielebny J.M. McGrave uspokajając wzburzonych parafian przekonywał ich, że nic takiego się nie wydarzyło i że ślady pozostawił kangur, który uciekł ze zwierzyńca. No, ale skąd u kangura znalazły się kopyta i jak mu się udało w mroźną noc przebyć 160 km, przemieszczając się do tego przez płoty i wchodząc na dachy domów, tego świątobliwy ojciec nie był w stanie wyjaśnić. Miejscowi „wiedzący” wysunęli drugie, niemniej zadziwiające wyjaśnienie. Twierdzili oni mianowicie, że ślady pozostawił kulawy zając, żaba, wydra, ogromne ptaszysko, które przyleciało z kontynentu i inne rzeczy w tym samym guście.

Od tego niezwykłego wydarzenia upłynęło niemal 150 lat, ale jego zagadka jest nierozwiązaną do dziś dnia, i ono wciąż przyciąga uwagę uczonych, profesjonalnych badaczy, pisarzy, żurnalistów i po prostu zainteresowanych nim ludzi czytających stare doniesienia prasowe, które pomagają zbliżyć się do rozwiązania i dających pretekst dla tworzenia nowych hipotez na jego temat.

Do takich entuzjastów należy Robert Leśniakiewicz – były kadrowy oficer Straży Granicznej, inżynier, dziennikarz, pisarz, jeden z wiodących polskich ufologów i badaczy zjawisk anomalnych przyrody, a także dr Miloš Jesenský – słowacki historyk, pisarz i dziennikarz, którzy zajęli się także i tym problemem. We wspólnym artykule pt. „Diabelskie ślady w Devonshire”, opublikowanym w 2002 roku na łamach „Nieznanego Świata”, Leśniakiewicz i Jesenský analizują dostępne na dzień dzisiejszy dane i stawiają własną hipotezę na temat pochodzenia wspomnianych śladów.

 Diabeł z Dewonu...
...i jego tropy

Jednym z ważniejszych dokumentów dotyczącego powołanego wydarzenia, są fragmenty książki pt. „Zagadki i zapiski z Dewonu i Kornwalii” napisanej przez córkę pastora z miasteczka Dawlish – Henriettę Footdown i opublikowanej na przełomie lat 50. i 60. XIX wieku:

Ślady pojawiły się nocą. Do mego ojca, który był pastorem, przyszli przybyli inni duchowni z naszej anglikańskiej parafii, i oni wszyscy razem zaczęli zastanawiać się nad tymi niezwykłymi śladami, które można było zobaczyć w całym Dawlish. Ślady miały kształt niewielkiego kopytka, zaś w środku niektórych widoczne były jakby odciski pazurków. Całkiem dokładnie odcisnęły się na zaśnieżonym podwórzu kościelnym jeden sznur śladów ciągnący się od progu naszego domu do zakrystii. Drugi trop podchodził do ściany gołębnika, urywał się przed nią, a potem przedłużał się na drugiej stronie. Pełno takich śladów było także na dachach domów w różnych częściach miasteczka.
Pamiętam do dziś dnia, jak bardzo wyraźne owe złowieszcze ślady, jak dużo ich było i jaki strach wlały w moją duszę. Pomyślałam wtedy, że takie ślady mogły zostawić wielkie dzikie koty, i bardzo się bałam iż służący mogą zapomnieć zamknąć na noc wszystkie drzwi.

Jesienią 1957 roku, w gazecie „Tomorrow” pojawił się artykuł badacza zjawisk paranormalnych Erica Dingwalla pt. „Diabeł znów spaceruje”. W nim przypomina się relację niejakiego Colina Wilsona o tym, jak w lecie 1950 roku na jednej z pustynnych plaż Devonshire zobaczył on na gładkiej i płaskiej powierzchni piasku utwardzonego przez wodę morską dziwne odciski przypominające ślady kopyt. Na pierwszy rzut oka trop był świeży i bardzo wyraźne jakby je wycięto brzytwą lub jakimś ostro zakończonym instrumentem. Odległość pomiędzy dwoma śladami wynosiła 180 cm, i były one znacznie głębsze od tych, które zostawały w piasku od bosych stóp Wilsona, który ważył powyżej 80 kg. Dziwne ślady biegły od linii wodnej, ale powrotnych śladów nie było. A do trego odnosiło się wrażenie, że ślady pojawiły się na kilka minut przed przybyciem Wilsona na miejsce. Gdyby on przybył na plażę nieco wcześniej, to najprawdopodobniej stanąłby twarzą w twarz z diabłem z Dewonu! Potem Wilson dołączył do badaczy fenomenu „diabła”, i w 1979 roku w Londynie wydano jego książkę pt. „The Occult Mysteries”, gdzie w rozdziale poświęconemu Diabłu z Dewonu pisze on tak:

Trop wyglądał tak, jakby nieznana istota czegoś szukała. Ona plątała się po podwórkach i wyglądało na to, że jej całkowicie nie jest znana ludzka organizacja życia. A dalej Wilson wystrzelił z prawdziwą sensacją. Jeden z korespondentów gazety „Illustrated London News” przytoczył fragment z dziennika znanego, brytyjskiego badacza polarnego Jamesa Rossa, datowany na maj 1840 roku. Kiedy statek Rossa zakotwiczył koło jednej z wysp antarktycznego archipelagu Kerguelenów, członkowie ekspedycji ze zdumieniem zauważyli na zaśnieżonym brzegu ślady kopyt. Udali się oni w tą stronę, w którą wiodły ślady i wkrótce doszli do wolnej od śniegu, kamienistej wyżyny, gdzie śladów już nie było widać. Pojawienie się w tym miejscu śladów kopyt było czymś tak niezwykłym, bowiem żadne zwierzęta kopytne nie zamieszkują tych wysp.

Już w naszych czasach wyżej opisane wydarzenia miały swą nieoczekiwaną i zadziwiającą kontynuację. Okazało się, że jeden z członków ekspedycji Rossa – niejaki Clark Perry po zwolnieniu się ze służby w brytyjskiej flocie zamieszkał w hrabstwie Devonshire, w już tu wspomnianym nadmorskim miasteczku Teignmouth, położonemu 10 km na południowy-zachód od Exmouth. W 1980 roku wśród papierów pozostałych po Clarku znalazł się jego dziennik i dagerotyp (stare zdjęcie),  na którym widać było samego Clarka trzymającego w rękach jakiś dziwny, kulisty przedmiot. A co się tyczy dziennika, to z jego regularnych i systematycznych opisów układał się następujący obraz wydarzeń.

Przedmiot, z którym się sfotografował Clark, to była metaliczna kula, którą przywiózł on z Kerguelenów. Według stwierdzenia Clarka, James Ross rozmyślnie przemilczał o tym, że na wyspie poza dziwnymi śladami na śniegu znaleziono także dwie metaliczne kule, przy czym jedna z nich była cała, a druga rozbita na fragmenty. Na dodatek odciski kopyt zaczynały się od rozbitej kuli i wiodły w idealnie prostej linii do kamienistego wzgórza. Według mniemania Clarka, znalezione przez nich kule spadły z nieba, i dodaje on, że przez cały czas on i jego towarzysze odczuwali niewidzialną obecność jakiegoś stworzenia, które nie spuszczało z nich oczu.

Kiedy statek ekspedycji wziął kurs na Tasmanię, obie kule – cała i rozbita – znajdowały się w marynarskim worku Clarka Perry’ego. Ale kiedy reszta załogantów zorientowała się, jakie stworzenie wiezie on z Kerguelenów, to ogarnął ich strach i zdecydowali się wyrzucić kule za burtę. Ale Clark się nie zgodził i marynarze zaproponowali mu opuszczenie statku z kulami, jak tylko przybędą do Hobart na Tasmanii. Tym razem Clark posłuchał i zmustrował ze statku, i dopiero jesienią 1842 roku szczęśliwie wrócił do Anglii. Tym razem w czasie rejsu nikomu nie powiedział o tym, co znajdowało się w jego worku.

Clark osiedlił się w Teignmouth, znalazł tam sobie pracę na brzegu, a worek z suwenirami schował na strychu swego domu, gdzie spokojnie przeleżały całe 13 lat – do dnia 13.II.1855 roku. Tego złowrogiego wieczora, Clark powrócił do domu z kompanią swych przyjaciół, a wszyscy byli już zdrowo pijani. Pijaństwo było kontynuowane, i po prostu Clark wygadał się przyjaciołom o kulach. Ci zaś natychmiast chcieli obejrzeć te zamorskie ciekawostki. Clark poszedł więc na strych i znalazł kule. Zniósł je na dół i postanowili ją rozbić. Każdy z nich po kolei walił w nią ciężkim młotkiem. Po którymś z kolei uderzeniu z wnętrza kuli rozległ się pisk, a na jej powierzchni pojawiła się szczelina. Clark momentalnie wytrzeźwiał, wyprosił swych przyjaciół z domu, a sam poszedł spać. Udając się do pracy następnego dnia, Clark zauważył, ze szczelina się powiększyła i zrozumiał, że w każdej chwili z kuli może coś wyjść. Potem wbrew zwyczajowi, zapisy w dzienniku nie pojawiły się, a potem w dniu 7.II.1855 roku, zostało zapisane tylko jedno zdanie oznajmiające, że Clark zamierza wyrzucić obie kule w morze na plaży w Teignmouth, a potem pojechał do Exmouth, gdzie spędzi weekend u jednego ze swych przyjaciół. I na tym dziennik Clarka Perry’ego się urywa… U żyjących przyjaciół Clarka udało się uzyskać informację, że Clark zmarł w nocy 8/9 lutego w Bikton, czyli dokładnie tam, gdzie skończyła się 160-kilometrowa droga Dewońskiego Diabła, która zaczęła się na plaży w Exmouth. Czy to oznacza, że ów diabeł czegoś szukał, jak twierdzi w swej książce Colin Wilson? I on szukał samego Clarka Perry’ego z zamiarem zabicia go. Jednakże Clark okazał się być jedynym człowiekiem, który umarł w Devonshire tejże nocy…

Ale dlaczego i w jaki sposób stworzenie to zabiło byłego marynarza, i co potem stało się z samym stworzeniem? Można założyć, że odpowiedź na pierwsze pytanie sprowadza się do tego, że stwór ten chciał pozbyć się niewygodnego świadka, który znał tajemnicę stworzenia, które wpadło mu w ręce. Odpowiedź na drugą część pytanie stanowi akt zgonu, w którym napisano, że Clark Perry zmarł wskutek rozerwania serca (tak dawniej nazywano zawał mięśnia sercowego) wywołanego przez silny wstrząs psychiczny. A wstrząs ów nastąpił – jak sądzę – wskutek strachu, jaki go ogarnął, kiedy diabeł odwiedził go w nocy.

Aby odpowiedzieć na trzecią część pytania musimy wrócić do zdarzenia opisanego przez Colina Wilsona, a które zdarzyło się na plaży w lecie 1950 roku. Możliwe, że w 1855 i 1950 roku ludzie widzieli ślady jednego i tego samego stworzenia, które w czasie tych 95 lat podrosło i dojrzało.

Na zakończenie należałoby dodać, że przez te lata kilkakrotnie zaobserwowano ślady dziwnych zwierząt kopytnych – na śniegu albo na piasku plaż – nie tylko w Devonshire i na Kerguelenach, ale także: w Szkocji w 1839-1840 (gazeta „Times” z dn. 13.III.1840 r.), w Polsce w 1855 roku (gazeta „Illustrated London News” z 17.III.1885 r.) w Belgii w 1945 roku (magazyn „Doubt” nr 20/1945), w Brazylii w 1954 roku (Bernard Huevelmans – „Na tropie nieznanych zwierząt” wydanie polskie, Warszawa 1969).


Oczywiście można założyć, że wszystko to jest jeno wymysłem, znaczy się, że „w tym coś jest” i że „to coś” jest jeszcze jedną zagadką, którą nosi nasza Ziemi (albo kosmos) przeciwna technicznie rozwiniętej Ludzkości z XXI wieku. 

CDN.