Powered By Blogger

sobota, 23 grudnia 2017

KATASTROFA SAMOLOTU AN-24



(Relacja świadka tamtych wydarzeń)

Jest kwiecień 2017 r. Myśli moje powracają do tragicznej katastrofy lotniczej 2 kwietnia 1969 r. Samolot PLL „LOT” – turbośmigłowiec AN- 24 rozbił się pod szczytem Policy. Zginęły 53 osoby: 47 pasażerów i 6 członków załogi. Pomimo upływu 48 lat moje wspomnienia są tak żywe, jak by to wydarzyło się wczoraj.

2 kwietnia 1969 r. (środa, Wielki Tydzień) byłem jedynym lekarzem dyżurnym w Szpitalu Powiatowym w Makowie Podhalańskim. Miałem 29 lat i 5 letni staż w zawodzie lekarza. Po katastrofie czytałem w prasie, że nad Krakowem była piękna pogoda i dobra widoczność. Dziwiono się jak piloci mogli nie zauważyć Krakowa. Ja zapamiętałem to zupełnie inaczej. W godzinach południowych pogoda była zmienna. Co chwilę pojawiały się krótkotrwałe śnieżyce i robiło się całkiem ciemno. Po chwili zamiecie ustępowały i pojawiało się piękne słońce i tak na zmianę: raz słońce, raz burza śnieżna.

Około godz. 16-tej przechodziłem przez dziedziniec szpitalny i było znów ciemno i bardzo zła widoczność. Uwagę moją zwrócił bardzo głośny i przerażający warkot samolotu przelatującego chyba na niskiej wysokości. Pomimo wytężania wzroku i zadzierania głowy, samolotu nie dostrzegłem z powodu zadymki śnieżnej. Po kilkunastu minutach odebrałem z Pogotowia w Suchej Beskidzkiej wiadomość, że pasażerski samolot rozbił się w rejonie Babiej Góry i mamy przygotować się na przyjęcie ponad 50-ciu poszkodowanych. Dyrektor Pogotowia poprosił mnie o powiadomienie mojej żony, która miała rozpocząć dyżur lekarski w Pogotowiu o godz. 18-tej, aby niezwłocznie wyszła na pobocze drogi obok szpitala, a przejeżdżająca karetka zabierze Ją do Zawoi.

Dla mnie rozpoczął się gorączkowy okres organizacyjny. Powiadomieni systemem alarmowym do szpitala zgłosili się wszyscy pracownicy mieszkający w Makowie i okolic. Dyrektor Szpitala – dr Wiesław Chaja był w tym czasie w Krakowie i do Szpitala prosto z drogi zgłosił się ok godz. 20-tej. Kierowanie akcją ratowniczą chciałem obarczyć chirurga 10 dr Józefa Habinę, ale powiedział mi, że ja sobie z tym lepiej poradzę. Wszyscy działaliśmy jak w transie. Laboratorium przygotowało testy do oznaczania grupy krwi i szkło do wykonywania prób krzyżowych, statywy i próbki krwi itd.

Punkt krwiodawstwa zrobił zestawienie posiadanych zapasów krwi i osocza oraz płynów krwiozastępczych. Telefonicznie połączyłem się z okolicznymi szpitalami i możliwości kierowania do nich poszkodowanych. Szpitale przekazały mi zestawienie posiadanych zasobów krwi.

Personel naszego szpitala zagęszczał sale robiąc dodatkowe miejsca. Ściągnięto z magazynu „S” materace, pościel, narzędzia i środki opatrunkowe. Pospiesznie sterylizowano zestawy chirurgiczne. Przypominam sobie nieżyjącego już Aleksandra Wciślaka, pracownika Sanatorium PKP, pseudonim „gipsik”. Pan miejsce katastrofy Olek mieszkał naprzeciw szpitala i od pierwszej chwili przygotowywał opaski gipsowe. Robił to z niesamowitą wprawą i tych opasek przygotował tyle, że jeszcze przez prawie 2 lata korzystaliśmy z tych zapasów. Pielęgniarki przygotowywały zestawy do przetaczań, płyny infuzyjne, drobny sprzęt, przylepce, próbówki itp. Pracownicy administracyjni spinali razem blankiety historii chorób, karty gorączkowe i karty zleceń. Przygotowywali tasiemki do oznaczania numerami nieprzytomnych osób. Około 20-tej anonimowy telefon powiadomił centralkę telefoniczną, że pierwsza partia rannych jest w drodze do szpitala. Wiadomość okazała się niestety fałszywa. Okazało się, że wiele karetek z Suchej, Żywca, Nowego Targu, Szczawnicy, Rabki, Myślenic musiało wracać do swoich baz w żałobnym nastroju.

Wg relacji mojej Żony Krystyny, karetki z Suchej pierwsze dotarły do przysiółka Podpolice i utknęły w zaspach śnieżnych w sąsiedztwie leśniczówki. Do leśniczówki dotarli też ochotniczo dwaj ordynatorzy Sanatorium Pulmonologicznego PKP w Makowie Podh. Dr Jędrzej Trzciński i dr Czesław Kopacz – nasi nieco starsi przyjaciele. O zmierzchu do leśniczówki dotarł funkcjonariusz MO p. Mentel, który powrócił z miejsca wypadku. Był w strasznym stanie fizycznym i psychicznym przemoczony, zziębnięty, a przede wszystkim przerażony. Dr Krystyna Bednarzowa wspomina, że musiała mu podać środki uspakajające. Wylękniony, krzyczał że wszyscy zginęli, że na drzewach są szczątki ciał, że tam jest piekło i żeby tam nie iść. Żona pomimo młodego wieku (27 lat) była Kierownikiem Przychodni Obwodowej i podlegało Jej całe lecznictwo otwarte. Uspokoiła zebranych i zadecydowała, że nie można oprzeć się tylko na relacji dzielnego milicjanta i musi ktoś z fachowców stwierdzić, że faktycznie nie ma ratunku dla ofiar. Dr Trzciński i dr Kopacz ochotniczo podjęli się misji dotarcia na miejsce katastrofy. Od żołnierzy WOP dostali odpowiednie buty. Nadleśniczy mgr inż. Roman Lewandowski dał Krysi kożuch, lecz dżentelmeńscy lekarze nie zgodzili na Jej wyprawę w skrajnie trudnych warunkach, przy 1 m śniegu i zapadającym zmroku. Towarzyszył im żołnierz. Niestety, na miejscu musieli potwierdzić relację milicjanta. Na ściętych skośnie świerkach zwisały jelita i fragmenty wnętrzności jak „łańcuchy na choinkach”. Na miejsce katastrofy dotarli kierując się zapachem paliwa. Obaj bohaterscy lekarze już nie żyją.

Za życia bardzo niechętnie mówili o szczegółach zastanych na miejscu katastrofy. Wspominali, że nie życzą nikomu takich przeżyć. Nie sądzę, aby ich niechęć do opisywania szczegółów wynikała z zakazu mówienia o tym. Służby specjalne wszystkich świadków zobowiązywały do tajemnicy. Dotyczyło to także goprowców, którzy w następnych dniach pomagali wojsku „kompletować” zwłoki i zwozić w dół, skąd transportowane były do Zakładu Medycyny Sądowej w Krakowie. Poufne relacje goprowców były przerażające. Nawiasem wspomnę, że dr Czesiu Kopacz był późniejszym teściem dr Ewy Kopacz, której los nie oszczędził podobnych widoków w kwietniu 2010 r.

Wracam do mojego dyżuru w makowskim szpitalu. Przypominam, że w tym czasie w Makowie telefony działały na korbkę. Na portierni szpitala prymitywna centralka. Wszystkie rozmowy odbywały się w trybie „na ratunek”. Sąsiednie szpitale były bardzo życzliwe i wszędzie zapewniano mnie o pomocy i postawieniu w stan gotowości zespołów zabiegowych.

Byłem pełen podziwu dla postawy personelu naszego szpitala. Pracownicy zjawili się gromadnie w nieprawdopodobnie krótkim czasie, bez zbędnych ponagleń, przygotowywali drugą izbę przyjęć, dodatkowe sale zabiegowe na chirurgii i ginekologii, uruchomiono zasoby leków, sprzętów, narzędzi, bielizny z magazynu „S”. Przygotowano materace do uruchomienia dodatkowych miejsc.

Około północy w dyżurce lekarskiej odwiedzili mnie dr Henryk Matuszewski – Naczelnik Wojewódzkiego Wydziału Zdrowia w Krakowie i dr Leon Boni - Kierownik Powiatowego Wydziału Zdrowia w Suchej Beskidzkiej. Zameldowałem Naczelnikowi jak przebiegał dzień od powiadomienia o wypadku do chwili odwołania gotowości. Był bardzo serdeczny, pochwalił poczynania organizacyjne i wróżył mi sukces w organizacji ochrony zdrowia. Podziękowałem za uznanie lecz wyraziłem nadzieję, że los oszczędzi mi w przyszłości takich emocji i daremnych wysiłków.

Przyczyna katastrofy turbośmigłowca AN -24 w dniu 2.04.1969 r. do dziś nie jest wystarczająco wyjaśniona. W prasie pojawiły się artykuły próbujące wyjaśnić lub zagmatwać okoliczności. W wielu publikacjach podnoszono, że nad Krakowem panowała dobra pogoda i dobra widoczność. Ja, nawet dziś pod przysięgą mogę powtórzyć, że nad Makowem samolot przelatywał w śnieżycy i bardzo złej widoczności.

Lek. Jacek Bednarz
Ordynator Oddziału Medycyny Paliatywnej
b. dyrektor Szpitala w Makowie i Suchej Besk.
Maków Podh. 10.04.2017 r.


Post scriptum

Wspomnienie o katastrofie w 1969 r. piszę w kwietniu 2017 r., po kolejnych obchodach „miesięcznicy” smoleńskiej katastrofy. Długo zgrzytało mi w uchu słowo „miesięcznica” przypominające fizjologiczno- ginekologiczny termin. Obawiam się, że ktoś wymyśli „kwartalnicę”. Mając w pamięci uroczyste przyjmowanie trumien i wystawne pogrzeby ofiar smoleńskiej katastrofy z ogromnym smutkiem słucham słów ważnego polityka o „barbarzyństwie rosyjskim i polskim w traktowaniu ofiar, o bezczeszczeniu zwłok”. Ogarnia mnie zdumienie gdy słyszę słowa godnej współczucia żony jednej z ofiar, że nie spocznie dopóki choćby mały szczątek innej osoby będzie profanował zwłoki Jej Męża. Myślałem, że Ofiary doznały zbratania przez swój tragiczny los, swoistego braterstwa krwi, która wsiąkła a tę samą niegościnną ziemię. Jeśli nawet mały szczątek znajduje się w trumnie innej osoby, to jest to wyrazem jedności, jakby wzajemnej komunii. Tak mi się wydawało. Rzeczywistość jest, niestety, inna, zasmucająca. Przychodzą na myśl opowiadania leśników jak w 1969 r. po stopieniu śniegów musieli odstraszać dzikie ptactwo i leśną zwierzynę, aby rzeczywiście nie bezcześciła fragmentów ciał ofiar, bo nie wszystkie udało się od razu zebrać.

Przychodzą mi na myśl rodziny, które zezwalają na pobranie narządów do przeszczepów od zmarłych krewnych. Przecież Ci ludzie nie będą domagali się zwrotu narządów od zmarłych biorców. Myślę też mimo woli o losie amputowanych kończyn, zrakowaciałych narządów usuwanych dla ratowania chorych Osób.

O zmarłych powinniśmy myśleć i mówić z miłością i szacunkiem. Powinniśmy ! Przecież wierzymy w „świętych obcowanie, ciała zmartwychwstanie i żywot wieczny”.


Jacek Bednarz


(Relacja zamieszczona na łamach "Echa Jordanowa" nr 119/2017)