Powered By Blogger

piątek, 27 czerwca 2014

W kryształowej dżungli Księżyca (3)



Twardowski – Ocean Burz (Łuna 8) 09°06’N - 062°W


Obudziłem się od razu trzeźwy i wypoczęty. Podniosłem się z łóżka i omal wzleciałem pod sufit, zapominając, że ważę tutaj jedną szóstą tego, co na Ziemi. Spojrzałem przez „okno”. Ziemia wisiała w pełni oświetlając teren wokół stacji. Spojrzałem na zegar – była szósta rano czasu Luny. Z kolei Luna miała czas GMT. Cały Księżyc go miał, bo inaczej trzeba by było co chwilę przestawiać zegarki przemieszczając się po Księżycu, na którym ziemskie miary czasu traciły sens, a co wynikało z jego obiegu dookoła Ziemi i tego, że wciąż zwracał ku niej swą jedną półkulę. 

Umyłem się i ubrałem. Kiedy skończyłem, to otworzyły się drzwi i stanęła w nich Teri.
- Wstałeś, więc jestem – oznajmiła swym ciepłym głosem. 
- Skąd wiedziałaś? – zapytałem. 
- Obserwowałam ciebie przez cały czas – uśmiechnęła się mile – poza tym cały czas monitoruję twój oddech i pracę serca. Mam to w programie, zresztą jak każda Opiekunka.
- Jak kto? – zapytałem zdumiony.
Uśmiechnęła się znowu.
- Opiekunka. Jestem robotem opiekuńczym i niech cię to nie peszy. Ludzi nie wolno pozostawiać samemu w obliczu Kosmosu. 
- Ale… - usiłowałem zaprotestować, ale nie pozwoliła mi dokończyć.
- Oczywiście rozumiem, że jesteś po to, by bronić innych ludzi, ale to ja mam dbać o to, by ci się tu nie stała jakaś krzywda – powiedziała to z nutką dumy. 
To było jakieś absurdalne, ale po chwili to zrozumiałem. Androidy były po to, by człowiek nie czuł się pozostawiony na pastwę losu wobec pustki Wszechświata. W tym kontekście obecność Opiekunki miała głęboki sens. Była tutaj choćby po to, bym miał do kogo otworzyć usta i nie robić sobie obciach gadając do ścian.
- A gdzie jest drugi android? – zapytałem, bo widziałem wciąż tylko Teri.
- JRF-55 EX jest w Centrali. A ja jestem do twojej dyspozycji – głos Teri był wciąż przyjemny i spokojny. 
- A zatem proszę o śniadanie – zadysponowałem. Uśmiechnęła się ciepło.
- To proszę za mną – rzekła i ruszyła przed siebie cicho stąpając po miękkiej wykładzinie. Poszedłem za nią.   

Po śniadaniu złożonym z koncentratów i kawy ruszyłem do Centrali, gdzie kazałem sobie odtworzyć mapę Księżyca w rejonie lądowań obu Łun. Łuna 8 – a właściwie to, co z niej zostało – leżała niedaleko bazy na dziewiątym stopniu i szóstej minucie szerokości północnej i sześćdziesiątym drugim stopniu długości zachodniej. Miałem do niej sześćdziesiąt kilometrów. Stamtąd do Łuny 9 było drugie sześćdziesiąt, a od Łuny 9 do Twardowskiego kolejne sześćdziesiąt pięć. W sumie wychodziło około dwustu kilometrów do przebycia i dwie-trzy godziny na zwiad. Wyprawa na cały dzień… 
- … ale przynajmniej Łunę 8 będę miał z głowy – pocieszyłem się.

Wyruszyliśmy o dziewiątej. Teri towarzyszyła mi siedząc za pulpitem sterowniczym selenołazu. 
- O której ruszamy – zapytała, kiedy skończyłem śniadanie i oznajmiłem jej zamiar wyjazdu do Łuny 8.
- O dziewiątej – odpowiedziałem – a czemu pytasz? 
- Musze jechać z tobą. A w ogóle – dodała widząc moje zdumione spojrzenie – jestem twoją Opiekunką, a zatem muszę ci towarzyszyć także w drodze. 
- Ale zaraz, przecież jak tu przyjechałem, to nie miałem żadnej Opiekunki – odpowiedziałem zdumiony.
- Owszem, tak, to prawda – odparła niewzruszenie – ale teraz masz działać w nieznanym ci terenie, zadanie, które ci powierzono, ma znaczny stopień niebezpieczeństwa. Nie trudności, ale właśnie niebezpieczeństwa – rzekła stawiając nacisk na słowo „niebezpieczeństwo”. – W czasie jazdy stopień zagrożenia jest minimalny, nawet pod ostrzałem meteorytowym. Badanie nieznanego obiektu w przestrzeni kosmicznej jest związane z daleko idącym ryzykiem, które ocenia się dziesięć na dziesięć – maksymalne…
- Potrafisz pocieszyć – odrzekłem. 
- Dasz sobie radę – powiedziała pocieszająco – właśnie dlatego wytypowano ciebie do tej roboty. 
- A co ty możesz wiedzieć o mnie? – zapytałem.
- Tyle, ile jest w centralnym banku pamięci o personelu Agencji – odpowiedziała. – Nie denerwuj się, bo te dane nie zawierają twoich wspomnień osobistych i te, które uważasz za zastrzeżone. 
- Wiesz o tym, co zdarzyło się rok temu w Zatoce? – zapytałem.
- Tak, wiem. I wiem, że straciłeś tam ukochaną kobietę, starszą specjalistkę Yukiko Nakasone… - odpowiedziała spokojnym głosem. – Wiem, że cię to boli, przepraszam, ale chciałeś wiedzieć, to ci odpowiedziałam.
Fakt, zapomniałem, że mam do czynienia z AI – sztuczną inteligencją. Roboty nie kłamały, nie mogły kłamać, tego pojęcia nie było w ich elektronicznej pseudo-psychice.
- Czy wiesz dokładnie, co tam się stało? – zadałem kolejne pytanie.
- Nie – odparła.
- Dlaczego? – zdumiałem się na moment. 
- Informacja zastrzeżona i nie mam do niej dostępu – odparła po krótkiej chwili. To był króciutki moment niedostrzegalny dla zwykłego człowieka, ale widoczny dla kogoś, kto był obyty z androidami. Najwidoczniej konsultowała moje polecenia z kimś czy czymś. Na pewno nie z Ziemią, bo trwałoby to prawie trzy sekundy… 
- No dobrze – rzekłem – gotowa do drogi?
- Tak jest – odpowiedziała. Ruszyłem w kierunku parkingu. 

Po dwóch godzinach jazdy po stosunkowo równym terenie „oceanu” na podłożu pojawiły się ślady gąsienic i kół różnych pojazdów, które odwiedzały to miejsce, gdzie twardo lądowała Łuna 8. Rozglądaliśmy się dookoła, ale poza jej szczątkami w promieniu dwóch kilometrów niczego nie było. Podjechaliśmy do formacji sześciu małych kraterów znanych jako Galileusz D, ale tez niczego ciekawego tam nie było. Na wszelki wypadek sfotografowaliśmy i sfilmowaliśmy wszystko, co się dało – a poza beznadziejną równiną oświetloną tylko pełnią Ziemi niczego tam nie było. Teri ubrana w jasny samoświecący seledynem skafander bez systemów podtrzymywania życia wyglądała nader osobliwie na tle ciemnego pejzażu. Natomiast ja odczuwałem nieprzyjemny chłód – temperatura gruntu wynosiła już minus dziewięćdziesiąt pięć stopni Celsjusza i miała opaść jeszcze do stu dwudziestu… 

Po piętnastu minutach spaceru miałem dosyć zimna. Załadowaliśmy się do selenołazu i ruszyliśmy na południe, gdzie jeszcze w dwudziestym wieku wylądowała druga Łuna zaś niedawno jeszcze jakaś pozaziemska tajemnica.

Siedziałem obok Teri i patrzyłem przed siebie. Monotonny krajobraz usypiał mnie i po kilku minutach usunąłem się w objęcia fotela. Wróciłem myślami do tego, co stało się rok temu w Zatoce Perskiej, kiedy wraz z ekipą nurków i inżynierów z AOUS demontowaliśmy przestarzałe instalacje naftowe na wyspie Kharg. Kiedy skończyła się ropa naftowa, trzeba było rozmontować wszystkie instalacje zagrażające środowisku i zadanie to zlecono właśnie AOUS, choć przecież istniała specjalna Agencja Ochrony Środowiska. Dlaczego? Różnie to uzasadniano, boż była to robota głównie dla AOŚ. Potraktowano to w końcu jak ćwiczenia w likwidowaniu zagrożeń dla istnienia gatunku Homo sapiens i zlecono to nam. Przez miesiąc trwało cięcie, demontowanie, rozkręcanie, wysadzanie i neutralizowanie starych, skorodowanych i wypełnionych ropą, woskiem ziemnym i asfaltem rurociągów na lądzie i pod wodą. Cholerna robota w upale i smrodzie. Skończyliśmy właśnie demontaż i chemiczną dezaktywację byłego terminalu – pozostał jeszcze demontaż i likwidacja rurociągów prowadzących do lądu, kiedy zjawiła się ona… 

Gdybym znalazł się w jakimś tokijskim tłumie, to z całą pewnością nie zwróciłbym na nią uwagi. Niewysoka, ciemnowłosa, czarnooka - słowem typowa Japoneczka. Ale kiedy stanęła odziana w ten zielonkawy mundurek Agencji w drzwiach kasyna i powiedziała swym dźwięcznym głosikiem konichi-wa!, to miałem pewność, że to jest właśnie ona – ta jedyna, na którą czekałem całe życie… Kilka głosów odpowiedziało jej na powitanie, a ona rozejrzała się po sali i jej wzrok spoczął właśnie na mnie. Nie wiem dlaczego, może tylko dlatego, że byłem tutaj jedynym Europejczykiem i odcinałem się od otaczających nas Arabów, Afrykańczyków i Hindusów. Oboje byliśmy wyobcowani z tego towarzystwa i to nas zbliżyło do siebie. Po tygodniu byliśmy parą i wszyscy tylko czekali, kiedy nasza przyjaźń przerodzi się w coś głębszego…

- Obudź się! – usłyszałem krzyk Teri. 
Otworzyłem oczy i rozejrzałem się nieprzytomnie po kokpicie. 
- Patrz tam – jej szczupłe ramię wskazywało w prawo od kursu, w kierunku zachodnim.
Spojrzałem. Nad równiną podnosił się nieduży, ale jasno świecący punkt, który znajdował się jakieś trzydzieści stopni nad bliskim horyzontem i wciąż się wznosił. 
- Namiar – powiedziałem niemal bezgłośnie.
- Azymut dwieście pięćdziesiąt dwa stopnie – odpowiedziała niemal natychmiast. Punkt nad równiną wznosił się coraz wyżej. Naraz rozbłysnął biało-niebieskim światłem i błyskawicznie nabierając prędkości znikł w kierunku zachodnim… 
- Co to było? – zapytałem zdumiony.
- Nie wiem, na pewno nie żaden nasz czy ziemski statek kosmiczny – odpowiedziała głosem, w którym wyczułem wyraźne zdumienie.
- No to czyj??? – zadałem kolejne pytanie, głupie zważywszy to, co usłyszałem od niej.
- Czy mam zawiadomić Centralę? – usłyszałem znów grzeczny głos Teri.
- Nie, nasza misja jest tajna i … - zawiesiłem na chwile głos – …nas tutaj w ogóle nie ma.
Skinęła głową. 
- Odnotuj proszę to, co widzieliśmy i przygotuj raport do Centrali. Wyślemy go z Twardowskiego – zadecydowałem po chwili. – A teraz pojedziemy tam, skąd to wystartowało.
- Co zamierzasz? – zapytała.
- Przyjrzeć się dokładniej miejscu startu tego czegoś – odparłem – może znajdziemy odpowiedź na pytanie, po co w ogóle nas tutaj wysłano…