Powered By Blogger

poniedziałek, 12 grudnia 2016

Najdziwniejsze katastrofy lotnicze



Istnieją katastrofy lotnicze, które nigdy nie znajdą swego wyjaśnienia i których tajemnice pozostaną nimi na zawsze...


Michaił Gersztejn


Kontrolerzy ruchu lotniczego nieraz spotykali się z „przekleństwem drugiego echa”. Na ekranach radarów pojawia się drugie echo, które nie odpowiada na zapytanie „swój – obcy”, i zlewa się z echem samolotu. Potem samolot spada, albo… znika. 

Przyczyną tragedii w lotnictwie zazwyczaj jest błąd pilota, błąd techniczny, zła pogoda, zamach albo trafienie rakietą klasy ziemia – powietrze. Jakikolwiek odłamek pochodzący z katastrofy może pomóc doświadczonemu śledczemu rozwiązać zagadkę zagłady samolotu, nie mówiąc już o całych czarnych skrzynkach zapisujących parametry lotu samolotów. Ale niektóre tajemnice tragedii, które zaszły na niebie, wciąż pozostają nieznane…


Zaginiony bombowiec


W dniu 31.I.1956 roku, z Harrison Township - Selfridge ANGB[1], MI, wyleciał samolot B-25. W czasie wojny był to bombowiec, a w czasie pokoju był to samolot transportowy. Na pokładzie znajdowało się czterech członków załogi i dwóch pasażerów – też lotników. Przelot do Harrisburg - Olmsted ANGB, PA, zazwyczaj zajmowało 1h40m. Ale tym razem wszystko poszło nie tak, jak trzeba. 

Piloci zauważyli, że poziom paliwa w zbiornikach spada za szybko. Nie było żadnych oznak jego ulotu, ale na wszelki wypadek postanowili wylądować w Pittsburghu, PA, w celu dotankowania paliwa. Pogoda psuła się w oczach. Kiedy lotnicy szukali jakiejś szczeliny w chmurach, paliwo się skończyło. Na dole znajdowało się gęsto zaludnione miasto. Lądować tak, by nie zaszkodzić mieszkańcom miasta można było tylko na rzece Monongahela.

Samolot łagodnie usiadł na rzece i przez kilka minut utrzymywał się na wodzie. Ludzie wyskoczyli z niego i wpław dążyli do brzegu. Pilotów: Williama Dotsona, Charlesa Smitha i Johna Jamiesona podjęły z wody załogi kutrów ratowniczych, które pospieszyły z pomocą. St. sierż. Alfred Allmann dopłynął do brzegu. Kpt. Jane Engraham i sierż. Walter Saucy zginęli. 

Wkrótce mieszkańcy Pittsburgha zaczęli zadawać sobie pytanie: a gdzie podział się samolot? Rzeka w miejscu, gdzie wodował B-25, miała głębokość 6 m. Ogon samolotu powinien sterczeć nad wodą. 

Władze miejskie postanowiły szukać bombowca już następnego dnia, ale wysłane na poszukiwania kutry i łodzie niczego nie znalazły. Potem dołączyły do nich jednostki Straży Przybrzeżnej – USCGC Forsythia i barka USCGC Monello. Przez dwa tygodnie trwały bezowocne poszukiwania. 

ANG wystawiły prawo do poszukiwań samolotu na aukcji. Kupił je za 10 USD niejaki John Evans. Sprawa była prosta – znaleźć samolot, wydobyć i sprzedać na złom nieźle przy tym zarabiając. Ale Evansowi się nie udało: nurkowie znaleźli na dnie tylko miejski chłam. Długi na 17 m samolot znikł bez śladu. Tajemnica wyparowania paliwa z jego baków nie została nigdy rozwiązana…


„Klub bogaczy”


Zagadkowe zdarzenia w historii lotnictwa nie skończyły się wraz ze zniknięciem tego B-25.

…Ten samolot został nazwany „latającym klubem bogaczy”. Bilet na niego kosztował 300 – 1600 USD. W tamtych czasach zielone papierki były o wiele wartościowsze, niż dzisiaj: nowy samochód prestiżowej marki można było kupić za 850 USD. 

Luksusowa kabina pasażerska i indywidualne kabiny tego Boeinga-377 Stratocruiser nie ustępowały w niczym kabinom ówczesnych pasażerskich liniowców. Śniadanie na pokładzie zaczynało się od kawioru podawanym na najcieńszej porcelanie i kieliszka francuskiego szampana. 

Wieczorem 9.XI.1957 roku, „klub bogaczy” wyleciał z San Francisco  w kierunku Honolulu, do którego już nie doleciał. Samolot nie wzywał pomocy, nie zasygnalizował żadnego problemu. 44 osoby znikły w Oceanie Spokojnym. Wśród nich był vice-prezes kompanii Renault – Robert Lameson i amerykański attache w Birmie – Thomas MacGrail

Załoganci "Klubu Bogaczy"
Luksusowe wnętrze samolotu "Klubu Bogaczy"
Szczątki Boeinga 733 na falach Pacyfiku...

Ratownicy znaleźli miejsce katastrofy samolotu w odległości 1500 km na wschód od Honolulu, i podjęli z wody 19 ciał. Ich znalezienie nie tylko nie wyjaśniła, ale zaciemniła sprawę. Sekcja zwłok wykazała, że wielu z nich zatruło się tlenkiem węgla (czadem) jeszcze w czasie lotu, w tym lotnik – 40-letni Gordon Brown. Być może tym by się dało objaśnić znaczne odchylenie od kursu i brak sygnałów alarmowych. Ale skąd się wziął tam gaz trujący? Na znalezionych szczątkach maszyny nie znaleziono śladów pożaru, a w płucach ludzi – śladów sadzy. Wykluczono przedostawanie się do kokpitu i kabiny pasażerskiej gazów spalinowych z silników. 

Samolot spadł do wody o godzinie 14:26 PST[2]. Taki czas widoczny był na zegarkach członków załogi, które przetrwały impakt. Pasażerowie nie ulegli panice: oni włożyli kamizelki ratunkowe i zdjęli obuwie. Kilka osób zginęło od obrażeń w czasie impaktu, pozostali utopili się w wodzie. Śledztwo nie mogło ustalić, kiedy pasażerowie stracili przytomność: przed katastrofą nawdychawszy się czadu, w momencie impaktu czy już na oceanie? 

FBI podejrzewało, że do zagłady samolotu przyczynił się 46-letni starszy steward Eugene Crosstouite. On nienawidził dowódcę załogi i kierownictwo towarzystwa lotniczego, a przed odprawą do fatalnego lotu napisał testament. Jego córka cynicznie zauważyła:
- Przede wszystkim winnym jest ojciec: on był zupełnie tchórzliwym na to, by umierać samotnie. 

OK., ale w jaki sposób steward doprowadził do tej katastrofy? 

Drugim podejrzanym stał się zrujnowany finansowo biznesmen William Harrison Payne. Przed lotem wykupił on w trzech towarzystwach ubezpieczeniowych polisy na życie, i dzięki temu jego rodzina w przypadku katastrofy lotniczej powinna dostać solidne odszkodowanie. Payne służył w wojsku jako ekspert od dywersji. On potrafiłby zorganizować taką katastrofę.
Tym niemniej, mimo pracy śledczych, zagadka ta pozostaje nadal zagadką…


Latający grób


Katastrofa Boeinga-737 towarzystwa lotniczego Helios Airways była największą katastrofą w historii greckiego lotnictwa cywilnego. 121 osób zginęło w niewyjaśnionych do dziś dnia okolicznościach. Rejs HA522 wystartował z portu lotniczego w Larnace na Cyprze w dniu 14.VIII.2005 roku, o godzinie 09:00 EEST[3]. O godzinie 10:45 on powinien wylądować w Atenach. Za sterami siedział niemiecki pilot – 58-letni Hans-Jurgen Merten. Kopilotem był 51-letni Pampos Haralambos, który nie ustępował niemieckiemu koledze ani doświadczeniem ani profesjonalizmem. Obaj niedawno przeszli pozytywnie komisję medyczną i obaj zostali dopuszczeni do lotów. 

W czasie startu doszło do czegoś dziwnego. Ciśnienie w kokpicie i kabinie pasażerskiej zaczęło spadać. Potem okazało się, że piloci nie włączyli systemu hermetyzacji samolotu, chociaż w czasie przygotowań przedstartowych sprawdza się trzykrotnie. Na wysokości 3600 m odezwała się syrena alarmowa ostrzegająca o niebezpieczeństwie. Obaj piloci ją zignorowali. Samolot kontynuował wznoszenie. 

Na wysokości 5500 m włączył się awaryjny system bezpieczeństwa. Przed twarze pasażerów spadły maski tlenowe. Zdenerwowani kontrolerzy lotów pytali co się stało, ale otrzymywali bezsensowne odpowiedzi. Maski, które wypadły w kokpicie zostały zignorowane: głos Mertena brzmiał 5/5 - głośno i wyraźnie.
- Gdzie tu są wyłączniki chłodzenia – zapytywał Merten. To były jego ostatnie słowa. 

W samolocie powoli lecącym w górę panował lodowaty chłód. Zapas tlenu w maskach był obliczony na 10-12 minut. W tym czasie piloci powinni zniżyć pułap lotu na bezpieczną wysokość. Ale Merten i Haralambos już stracili rozeznanie. 

Autopilot wyprowadził samolot na wysokość 10.000 m i temperatura w kabinie pasażerskiej spadła do -50°C. Tlen w maskach się skończył. 

Kontrolerzy lotów cały czas wywoływali rejs HA522, ale bez odpowiedzi. W niebo podniesiono samoloty greckich sił powietrznych. Piloci zameldowali, że w samolocie nie widać żadnych odznak życia. Fotel I pilota był pusty, a kopilot leżał nieruchomo na tablicy kontrolnej. 

Tym niemniej na pokładzie pozostał żywy człowiek. Steward Andreas Prodromous wziął indywidualny aparat tlenowy, który pozwolił mu na 10 minut oddychania. Nie zważając na arktyczne zimno, udało mu się wejść do kokpitu i usiąść na miejsce pilota. Miał on licencję pilota lotnictwa cywilnego, ale nie uczył się prowadzenia Boeinga-737. Piloci myśliwców mogli tylko bezsilnie patrzeć na to, jak Andreas próbował zapanować nad samolotem. Nie potrafił on także uruchomić radia i nawiązać łączność z kontrolerem lotu w Atenach, a kontroler z Larnaki już wyszedł z zasięgu łączności. 

Szczątki Boeinga 737 z rejsu HA522

Po kilku minutach z lewego silnika wydobyły się płomienie – steward włączył coś nie tak na panelu kontrolnym. O godzinie 12:04 samolot stracił wysokość i rozbił się nieopodal wioski Grammatikos, u podnóża wzgórza o tej samej nazwie. [4]

Dochodzenie wskazało winnych tej katastrofy – obu pilotów. Zlekceważyli oni wszelkie sygnały alarmowe, w tym syrenę alarmową i wyrzucone maski tlenowe, co pozostaje tajemnicą do dziś dnia. Ani I pilot ani kopilot nie mieli powodów do popełniania samobójstwa. Nie mogli także jednocześnie zwariować. W zwłokach pilotów nie znaleziono narkotyków czy alkoholu. Pozostało jedynie domniemywać, że stracili orientację. Być może kiedyś znajdziemy odpowiedź na to pytanie…


Tekst i ilustracje – „Tajny XX wieka” nr 49/2015, ss. 6-7
Przekład z rosyjskiego – ©Robert K. F. Leśniakiewicz

      


[1] Air National Guard Base – Baza Sił Powietrznych Gwardii Narodowej.
[2] Pacific Standard Time = GMT – 8h.
[3] Eastern European Summer Time = GMT + 3h.
[4] Sprawa ta została opisana przeze mnie w kontekście tajemniczego zniknięcia samolotu Boeing-777 z lotu MH-370 z Kuala Lumpur do Pekinu w dniu 8.III.2014 roku – zob. - http://wszechocean.blogspot.com/2016/05/zaginiony-samolot-malezyjski.html.