Powered By Blogger

czwartek, 14 czerwca 2012

SPRAWA NR 014/H - SKARB TEMPLUM (2)


TAJEMNICA TEMPLUM: Amerykański ślad?



Michaił Burlieszin



Ten niezmiernie ciekawy materiał ukazał się na łamach rosyjskiego czasopisma „NLO” nr 5/2006 z dnia 30 stycznia 2006 roku i mówi on o niezwykłym tropie Rycerzy Świątyni, który wiedzie do Ameryki.



Długousi we Francji?



W jednym z burgundzkich miast Villerevue-sur-Yonne, znajduje się wyjątkowo interesujący kościół zbudowany jeszcze w XII wieku. Na jego bogato zdobionym frontonie można zobaczyć niezwykle ciekawą scenę. Wśród ludzi otaczających Jezusa Chrystusa znajduje się mężczyzna i kobieta, których uszy są niezwykle długie. Mężczyzna jest odziany w szatę z piór, bardzo podobną do takich  jakie nosili północnoamerykańscy Indianie, ale na jego głowie – nie wiedzieć dlaczego – widzimy hełm Wikinga... Dzisiaj wiemy, że Inkowie zamieszkujący w Ameryce Południowej mieli zwyczaj rozciągania małżowin usznych poprzez zawieszanie na nich ciężkich ozdób ze złota. Jasne, tylko skąd o tym wiedzieli Templariusze żyjący na trzy stulecia przed słynną wyprawą Christofora Colona czyli Krzysztofa Kolumba (1451-1506), którego uważamy za odkrywcę Nowego Świata?



Francuski historyk Jacques de Mayée zainteresował się tym freskiem i był w stanie udowodnić, że Rycerze Świątyni podróżowali do Ameryki na długo przed Kolumbem i mimochodem rozwiązać jeszcze dwie zagadki historyczne, a mianowicie:



v    Skąd w XII i XIII-wiecznej Europie pojawiła się naraz ogromna ilość srebra, chociaż nie wzrosło jego wydobycie?

v    Dokąd popłynęła flota Templariuszy, która wyszła z należącego do nich portu La Rochelle, w nocy 12 października 1307 roku i znikła w morskiej dali, od czasu likwidacji Zakonu, którą zarządził francuski król Filip IV Piękny (1268-1314)?



„Tajemnica Świątyni”




Zakon Templariuszy (Frates Militiae Templi, Pauperes Commilitones Christi Templique Salomonis) powstał w 1128 roku i składał się z rycerzy, którzy powrócili z Palestyny, a do roku 1307 był najpotężniejszym zakonem rycerskim w Europie. W jego szeregach służyło 15.000 rycerzy i 45.000 sierżantów, nie licząc już ludzi z obsługi Zakonu, giermków, rzemieślników, cyrulików, chłopów, itd. itp. Europejscy monarchowie byli zawistni o te bogactwo. Wedle poglądów Jacquesa de Mayée, nie mogło ono powstać w wyniku operacji bankowych, które Templariusze szeroko praktykowali, a także monopolowi na transport po Morzy Śródziemnym wojsk Krzyżowców, broni, koni i niektórych towarów z/do Lewantu. Było także jeszcze inne tajne źródło finansowania – które pozwoliło Templariuszom wybić i zgromadzić ogromną ilość srebrnych monet, które stały się środkiem płatniczym i tezauryzacyjnym.



Nie tak dawno w Narodowym Archiwum Francji znaleziono pieczęcie Zakonu Rycerzy Świątyni, które dopadli żołnierze króla Filipa Pięknego w 1307 roku. Na jednej z nich, załączonej do dokumentu podpisanego przez Wielkiego Mistrza Zakonu znajduje się napis: „Tajemnica Świątyni”, zaś w centrum pieczęci znajduje się figura człowieka odzianego w przepaskę biodrową, na głowie ma on pióropusz, jaki nosili Indianie z Ameryki Północnej, w prawej ręce dzierży on łuk, zaś poniżej wyobrażono swastykę – powszechny w całej Skandynawii symbol z epoki Wikingów.



To właśnie Wikingowie...



Jacques de Mayée rozwiązał zagadkę „Tajemnicy Świątyni”, która musiała być bardzo ważną, skoro wiedzieli o niej tylko Wielki Mistrz i najwyżsi w hierarchii członkowie ścisłego kierownictwa Zakonu Rycerzy Świątyni. Jeszcze w X wieku Wikingowie przebywali w Meksyku i to właśnie oni założyli zręby Imperium Tiahuanaco, a potem popłynęli do Peru. To właśnie wraz z ich przybyciem do tego kraju zaczęła się rozwijać rabunkowa eksploatacja srebra. W indiańskich legendach mówi się o tym, że w a. D. 967 biały bóg Quetzacoatl nauczył ich tajników metalurgii, a następnie odpłynął na zachód. Wedle poglądów Jacquesa de Mayée, tym białym bogiem mógł być Wiking imieniem Ulman (lub Ullmann), który jak raz właśnie wtedy przybył był do Meksyku. W Peru Wikingowie postąpili podobnie, jak w Meksyku, ale nie przekazali im technologii produkcji stali. Albo nie chcieli, albo nie zdążyli... Dlatego też w momencie przybycia tam Hiszpanów, stalowe przedmioty już skorodowały i wypadły z użycia, tak że pozostało jedynie w użyciu słowo „żelazo”, i doskonale zorganizowane wydobycie srebra. Było go tak dużo, że miejsce jego wydobywania nazwano Srebrna Góra. Lwia część wydobytego srebra była wysyłana do portu Santos. Tam w twierdzy zbudowanej wedle najlepszych europejskich wzorów, znaleziono formy do odlewania srebra w sztaby.



Badania Jacquesa de Mayée prowadzone w Mezoameryce i Ameryce Łacińskiej pozwoliły uczonemu na wyciągnięcie wniosku, że przed Kolumbem na kontynencie amerykańskim znajdowało się kilka kolonii europejskich przesiedleńców. Pierwszymi byli tam iroszkoccy mnisi z Zakonu Kolumbitów (p.w. św. Kolumby lub Kolumbana). Potem w roku 967 na brzegu Ameryki wylądowali Wikingowie pod wodzą Jarla Ulmana, prawdziwego twórcy imperium Tiwanako. Trzecia fala przybyszów zza oceanu, to według Jacquesa de Mayée, byli Templariusze, którzy pojawili się tam w 1272 roku. Do wniosku tego doprowadziło go dokładne przestudiowanie księgi „Popool-vooh”, napisanej w języku Indian Kiczua (Quiche). Wynika z niej, że Templariusze podporządkowali sobie ponad 20 plemion indiańskich.



Czas jednak nieubłaganie płynął i na początku XV wieku w Ameryce nie pozostał ani jeden Rycerz Świątyni. Ostatni z nich zmarli bezpotomnie z wiadomych względów. Ich giermkowie żenili się z miejscowymi kobietami, ale ich potomstwo zasymilowało się i rozpłynęło w Ameryce, nie będąc w stanie stworzyć struktur państwowych, których nie rozumieli, gdyż były obce ich mentalności. W momencie pojawienia się pierwszych konkwistadorów na kontynencie amerykańskim, państwo Templariuszy już nie istniało od co najmniej pół wieku...



Kurs - Ameryka!




Według poglądów francuskiego badacza, Templariusze doskonale wiedzieli o tym, że już od półtora stulecia Wikingowie wywożą srebro i złoto z kontynentu amerykańskiego znajdującego się na zachód od Europy. Utrzymując ścisłe kontakty z potomkami Wikingów zamieszkujących onegdaj Meksyk, a aktualnie Normandię, otrzymali oni mapę na której były naniesione Wikland (Winlandia – dzisiejsza Kanada) i Ameryka Południowa. Posiadając najsilniejszą flotę w ówczesnej Europie, Templariusze postanowili wziąć swoją część amerykańskich skarbów.



Jacques de Mayée przytacza dwa poważne dowody na poparcie jego hipotezy. Główną bazą templaryjskiej floty było La Rochelle. Z punktu widzenia operacji finansowych i handlowych ówczesnej Europy, lokalizacja ta jest co najmniej dziwna. Dla handlu z Anglią, port ten znajdował się zbyt daleko na południe. Tak samo jest w przypadku zabezpieczenia logistycznego kolejnych krucjat w Palestynie, natomiast doskonale nadaje się na punkt wypadowy na Atlantyk i do Ameryki. I właśnie do tego portu, uciekając przed siepaczami Filipa Pięknego, przybyły trzy kryte wozy załadowane skrzyniami ze skarbami Templariuszy, a nade wszystko ich tajnymi archiwami. W porcie czekało na nie 17 okrętów Zakonu, które załadowawszy na pokład rycerzy i tajemniczy ładunek wyszły w morze i... odpłynęły w nieznanym kierunku. Nie zawinęli oni do żadnego portu Europy i wedle opinii badacza, popłynęły one od razu do Ameryki, gdzie templariusze zamierzali przeczekać niesprzyjający czas.



Templariusze i podział świata



Dalsza historia Zakonu Świątyni – według poglądów Jacquesa de Mayée – potwierdza, że templariusze wiedzieli o istnieniu Ameryki. Zakon Templariuszy w Portugalii od roku 1320 zmienił nazwę na Zakon Rycerzy Chrystusa (Militia Domini Nostri Jesu Christi, Ordem Militar de Cristo), ale i ludzie i organizacja nowego zakonu się nie zmieniła, zmieniono tylko szyld. Zmieniło się także i to, że Wielki Mistrz od tego czasu nie był wybierany przez zakonników, ale naznaczany przez króla, i został nim infant Henryk Żeglarz (1394-1460). Powołał on do życia Akademię, w której arabscy, europejscy i portugalscy uczeni badali stare pisma i mapy. W stoczniach budowano najnowocześniejsze okręty, w czym brali czynny udział ex-Teplariusze, którzy także wypływali na nich w morze, a na żaglach pysznił się znak Zakonu Rycerzy Chrystusa – szkarłatny krzyż.



4 marca 1493 roku, Krzyszof Kolumb przybył do Lizbony po swej pierwszej ekspedycji, w czasie której odkrył Antyle (Indie Zachodnie). A już po upływie dwóch miesięcy, 3 maja, papież rzymski Aleksander VI (1431-1503) wydał bullę, dzięki  której Indie przypadły Hiszpanii oraz drugą dzielącą ziemie odkryte przez niego pomiędzy Kastylię a Portugalię na linii demarkacyjnej wzdłuż południka położonego 100 leguas na zachód od Wysp Zielonego Przylądka. Co leżało na wschód od tego południka – przypadało Portugalii, co na zachód – Hiszpanii. W Ameryce lepiej na tym wyszli Hiszpanie...



I tutaj nastąpiło coś niewyjaśnionego do dziś dnia – portugalski dwór gwałtownie zaprotestował i zażądał przeniesienia granicy na 350 leguas od Islas do Cabo Verde. Postępowanie portugalskiego króla było całkowicie niezrozumiałym. Do kontynentu amerykańskiego okręty Kolumba jeszcze nie dopłynęły, a zatem wiódł on spór o skórę niedźwiedzia, który był w mateczniku. Król dopiął swego i w 1494 roku papież uznał nowy podział świata.



Przyczyna protestu portugalskiego króla stała się jasna w kilkanaście lat później. Templariusze otrzymali schronienie w Portugalii, a wiedząc doskonale o nowym, oficjalnie nie odkrytym jeszcze kontynencie, z wdzięczności dali wskazówkę królowi, dzięki czemu przypadła mu w udziale potężna część Ameryki Południowej – jest nią dzisiejsza Brazylia...



Trzy grosze od tłumacza



Mój ułomny komentarz kanapowego detektywa i badacza zza biurka zacznę od tego, że przedstawiona tutaj hipoteza na swój sens i wyjaśnia niektóre, bardzo dziwne moim zdaniem, fakty w rodzaju niektórych mitów o dziewicy-matce identycznego z biblijnym przekazem o Maryi i Jezusie, podobieństwo obiektów architektonicznych, prac wydobywczych, itd. itp., co teraz uważa się za dowód na ingerencję Kosmitów w naszą historię. Jak się okazuje, można obejść twierdzenia i hipotezy Ericha von Dänikena i jego stronników, które zakładają ingerencję Przybyszów z UFO, dając w zamian niemniej interesującą teorię, całkowicie utrzymującą się w realiach tego świata.



Drugim interesującym aspektem tej hipotezy jest to, że Templariusze wywożąc różne artefakty zapewne wywieźli do Nowego Świata swoją najświętszą relikwię – kielich Jezusa – świętego Graala. Tego samego, którego poszukiwano przez całe stulecia, poszukiwania te opiewano w eposach rycerskich Średniowiecza i wreszcie którego zlokalizowano wreszcie w jednym z kościołów Sewilli. Ale czy to jest na pewno Graal? – tego nie wiemy na pewno... Możemy tylko domniemywać, ale skoro Templariusze posiadali inną najświętszą relikwię chrześcijaństwa – Całun Turyński vel Mandylion, to mogli równie dobrze posiadać Świętego Graala! A zatem należałoby go poszukiwać nie w Starym, ale Nowym Świecie, co daje pod rozwagę wszystkim poszukiwaczom tajemnic i nierozwiązanych zagadek historycznych.



Wiele jeszcze tajemnic kryją w sobie obie Ameryki...





Przekład z j. rosyjskiego i komentarz –

Robert K. Leśniakiewicz ©

Ilustracje - "NLO"



* * *



To było napisane w roku 2006, kiedy nie miałem zbyt wielkiego pojęcia o tym, jak blisko miałem do miejsc, w których w XII i XIII wieku istniały komandorie Rycerzy Świątyni i na dodatek znajdowały się – i nadal znajdują – ich zagadki, tajemnice i nawet nie odkryte skarby, które postarał się przedstawić w swych pracach słynny słowacki pisarz i historyk, badacz Nieznanego dr Miloš Jesenský, o czym powiem w następnej części tego materiału.



CDN.

poniedziałek, 11 czerwca 2012

SPRAWA NR 014/X – SKARB TEMPLUM (1)



Możliwe trasy przerzutu skarbów Templariuszy za Atlantyk
do Nowego Świata

Graal występuje na plan pierwszy.



Jedną z najciekawszych zagadek historycznych jest problem istnienia, bądź nieistnienia jednego z najważniejszych artefaktów chrześcijaństwa - świętego Graala. Święty Graal - to kielich, a raczej kubek, z którego Jezus z Nazaretu zwany Chrystusem pił w czasie Ostatniej Wieczerzy, a do którego później zebrano Jego krew - jak chce tego tradycja arturiańska. Jak dotąd, to tego legendarnego kubka nie znalazł mimo intensywnych poszukiwań prowadzonych już od dwóch tysiącleci... Z biegiem czasu święty Graal stał się symbolem wzniosłych poszukiwań, najwyższego i najszlachetniejszego celu, do którego należy dążyć tylko prostą i słuszną drogą, poprzez cierpienie i walkę w jedynie słusznej sprawie. Jego poszukiwanie było jedynym godnym czynem, godnym rycerza bez skazy i zmazy. Tak chce tego Legenda.

A jak może wyglądać prawda? Prawda może wyglądać tak, że święty Graal wpadł w ręce Krzyżowców w czasie jednej z wypraw krzyżowych zwanych Krucjatami, i został przewieziony do Europy gdzieś w XI czy XII wieku. Istnieje całkiem realna możliwość, że relikwia ta wpadła w ręce tajemniczych i potężnych Rycerzy Świątyni - Templariuszy.

Nie będę tutaj przypominał dziejów wzlotu i upadku Braci Świątyni, a jedynie wspomnę, że ich skarbów do dziś dnia nie odnaleziono, pomimo intensywnych poszukiwań prowadzonych już przez ich pogromcę, króla Francji, Filipa IV Pięknego i jego dwóch ministrów: Enguerrana de Marigny’ego i Guillaume de Nogareta za zezwoleniem i błogosławieństwem ówczesnego papieża Klemensa V - Bertranda de Got. I nie znaleźli. Owszem, coś tam od czasu do czasu się znalazło, ale te „skarby” były zaledwie mikroskopijną częścią ułamka największego skarbu Templariuszy, a do dziś dnia nie natrafiono nawet na jego ślad. Badacze epoki i poszukiwacze skarbów stoją przed murem tajemnicy, którego nie da się w żaden sposób naruszyć, bo wszystkie drogi okazały się być równie skomplikowane, co fałszywe. Historia poszukiwań skarbu Rycerzy Świątyni przypomina labirynty Dimitriady... - i jest równie nieprzenikniona. Ta ponura tajemnica niepokoi i mało kto jest w stanie oprzeć się jej niesamowitemu urokowi - jak napisał kiedyś Tadeusz Rojek w „XIII tajemnicach historii”.

Ian Wilson - znany brytyjski syndolog[1] twierdzi, że Templariusze byli w posiadaniu kilku artefaktów pozostałych po Jezusie Chrystusie, a były to m.in.: Całun Turyński, włócznia Longinusa - którą przebito Jego bok i właśnie Graal. Całun Turyński znajduje się w Turynie, włócznia Longinusa w Wiedniu, zaś święty Graal przepadł bez wieści. Odnalazł go tylko Indiana „Indy” Jones, ale to tylko w filmie - dość zresztą udanym...

11 marca 1314 roku, Wielki Mistrz Templariuszy Jacques de Molay oświadcza królowi Filipowi IV:

- Muszę przyznać, że tylko dla uratowania życia i uniknięcia straszliwych tortur nie broniłem swego zakonu... Oświadczam, że zakon jest niewinny! Nie dopuściliśmy się ani jednej zbrodni, o jakie nas oskarżają. Należał do nas Cypr, Świątynia Salomona, Templ, który górował nad całym Paryżem, i wiele zamków. Kiedy napadnięto na nas, posiadaliśmy wielkie skarby i najlepsze zbrojownie. Z całego złota, świątyń,   r e l i k w i i   ś w i ę t y c h,  dzwonów, monstrancji, obrazów, ołtarzy i świętych przybytków została nam tylko myśl o Bogu...

- Daruję ci życie i wolność, jeżeli odwołasz to, co powiedziałeś, a powiesz, gdzie są ukryte skarby Templariuszy - wycedził król.

-   S ą   b a r d z o   d o b r z e   u k r y t e   i   s ą   p r z e k l ę t e !   Ciebie też przeklinam!...

I przekleństwo się spełniło, bo chociaż Jacques de Molay spłonął na stosie wraz z Geoffreyem de Charnay, to ich oprawcy pożegnali się z życiem w dniach od 20 kwietnia do 20 listopada 1314 roku. Klemens V zmarł na udar mózgu. Nogaretowi serce odmówiło posłuszeństwa i zmarł na zawał. Marigny okazał się zdrajcą stanu i został powieszony jako angielski i flamandzki szpieg. Najstraszliwszą śmiercią zmarł sam animator pogromu Zakonu Świątyni- król Filip IV - którego na polowaniu zaatakował raniony odyniec. Spłoszony królewski koń wysadził go z siodła, ale strzemiona zaplątały się i koń zawłóczył na śmierć jeźdźca... Nie można go było poznać, cała twarz była okrutnie zmasakrowana i tylko po ubiorze można było dokonać identyfikacji zwłok. Cała Francja szeptała, że to Templariusze zgotowali królowi tak straszliwy koniec...

No i skarbu szukano we Francji i poza Francją - głównie tam, gdzie znajdowały się templaryjskie komandorie: w Anglii, Hiszpanii, Portugalii, Szkocji, Włoszech i Niemczech... - a wszystko z jednym rezultatem - zerowym![2]



Trzy tropy.



Potem zaczęto szukać skarbu Templariuszy poza Europą i tym, co popularnie nazywa się Starym Światem. Pewien dość „ciepły” ślad wiedzie poszukiwaczy do Etiopii, a dokładniej do miejscowości Aksum (Axum), gdzie do dziś dnia kwitnie kult innego świętego przedmiotu - Arki Przymierza - drugiego po Arce Noego artefaktu starotestamentowego. Zostało udowodnione, że w Aksum jeszcze do XIV, a nawet XV wieku działali Bracia Świątyni, którzy najprawdopodobniej przywieźli Arkę Przymierza z terenów dzisiejszego Izraela lub Palestyny. Mogło być także odwrotnie - to Templariusze przybyli do Aksum po Arkę Przymierza, by ją wywieźć - podobnie jak świętego Graala i Całun Turyński do Europy, i to właśnie w Aksum zastał ich fatalny dla Zakonu dzień 13 października 1307 roku. Wstrzymano zatem transfer Arki przymierza i utworzono komandorię, która przetrwała jeden - dwa wieki. Kto wie, czy to właśnie w Arce Przymierza nie przechowuje się poza szczątkami Tablic Mojżesza także świętego Graala? Jak dotąd, to nikt nie wziął takiej możliwości pod uwagę... Święty Graal w Afryce!? A czemu nie!?

Drugi trop, to Wyspa Dębów - Oak Island - położona w Zatoce Fundy w Nowej Funlandii. Hipoteza o Templariuszach, którzy pozostawili w głębokim na 48 metrów szybie, zabezpieczonym wieloma kanałami zalewowymi, swych skarbów jest bardzo chwytliwa i tłumaczy w zasadzie wszystkie zagadki Oak Island, ale pomiary czasu budowy szybu Money Pit wskazują na to, że wybudowano go, co najmniej dwa wieki po pogromie Zakonu Świątyni, a zatem trudno jest przypuszczać, by Templariusze w ciągu dwustu lat z okładem trzymali skarb w jakiejś tajnej komandorii, a następnie cichcem przewieźli go na Oak Island i tam go zakopali... Technicznie mogli to zrobić - posiadali odpowiednie środki i tzw. „know-how”, ale sęk w tym, że konstrukcja na Wyspie Dębów jest   u n i k a l n a   i    n i g d z i e   dotychczas nie stosowana przez Templariuszy, ani kogokolwiek innego - ergo przemawia to na korzyść hipotezy templariańskiej. Poza tym nie ma tam żadnego znaku wskazującego na działalność Braci Rycerzy Świątyni. Wygląda zatem na to, że trop ten jest fałszywy.

Czytając książki, artykuły prasowe, słuchając programów radiowych i TV odniosłem niejasne wrażenie, że rozwiązanie zagadki Graala i w ogóle skarbu Templariuszy - bo zakładam milcząco, że to właśnie oni mieli go we własnym posiadaniu - leży dosłownie o krok. Podejrzenie, iż to Templariusze wywieźli swój największy depozyt z Europy pogłębiło się w momencie, kiedy ujrzałem ozdoby zamku i katedry Tomár  w Portugalii. Twierdza Tomár była komandorią Templariuszy, w której mieszkali Bracia-Żeglarze i kto wie, czy to właśnie oni, a nie Christoforo de Colon zwany Kolumbem odkryli Amerykę w latach 1100-1300! I to właśnie wyjaśniałoby, dlaczego ten ostatni tak pewien swego, kiedy w 1492 roku płynął z Palos na Hispaniolę - on po prostu   z n a ł   d r o g ę  do Ameryki, którą odbyli już niejednokrotnie Bracia Rycerze Świątyni.



Turecki admirał i Ameryka?...



Pisze o tym m.in. Piri Reis - admirał turecki: 

Niewierny imieniem Colombo odkrył te ziemie (Amerykę) - owemu Colombo wpadła w ręce książka, z której się dowiedział, że na końcu Morza Zachodniego, zupełnie na Zachodzie znajdują się   w y s p y   i    z i e m i e ,  złoża metalu i drogie kamienie:

Wspomniany Colombo długo studiował tę książkę, a następnie zwrócił się do różnych możnych Genueńczyków mówiąc im:  „Dajcie mi dwa okręty, abym mógł tam pojechać i odkryć te ziemie...” Odpowiadali mu: „O dziwny człowieku! Jak można dotrzeć do krańców Morza Zachodniego? Giną one przecież w nocy i mgle!”[3] 

Ciekawe, nieprawdaż? Książka, o której pisze Piri Reis, mogła pochodzić z czasów Aleksandra Wielkiego. Ale może nie była ona tak strasznie stara? Może dotarła ona do rąk Wielkiego Nawigatora z którejś z tajnych komandorii Templariuszy lub... Krzyżaków? - czyli Rycerzy Szpitala Zakonu Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego oraz Kawalerów Mieczowych?[4] Centrala tego zakonu mieściła się - uwaga! polonicum - w Malborku. Po kasacji Templariuszy część z nich przeniosła się do tego właśnie zakonu. Książka, o której pisze Piri Reis, mogła faktycznie być jakąś egipską czy grecką relacja z podróży do Ameryki, którą Templariusze znaleźli gdzieś na Bliskim Wschodzie, przełożyli na łacinę i przywieźli do Europy, gdzie mogła się znaleźć w jakiejś bibliotece, jako prohibit. Ktoś, komu zależało na odkryciu Ameryki - a raczej na dorwaniu się do skarbów obu tych kontynentów - pomógł Kolumbowi właśnie dając mu to dzieło. Czy był to jakiś Neotemlariusz? To możemy teraz tylko zgadywać.

Osobiście jednak jestem zdania, że Templariusze wywieźli i ukryli swe skarby gdzieś indziej. Jak już powiedziałem, wykluczam Wyspę Dębów w Kanadzie, a w zamian proponuję trzy adresy skrytek, co zawdzięczamy... panu Juliuszowi Verne!

Juliusz Verne napisał trzy powieści, w których wspólnymi mianownikami są: złoto, wulkany i terytoria polarne czy subpolarne: „Wyprawa do wnętrza Ziemi”, Łowcy meteorów” i „Wulkan złota”. O „Wyprawie do wnętrza Ziemi” już pisałem. Być może szyfrogram Arne Saknussemma, który naprowadził prof. Otto Lidenbrocka  na trop odkrycia drogi do wnętrza Ziemi był de facto wskazówką, gdzie szukać skarbu Templariuszy, bądź - co jest jeszcze bardziej fantastyczne, ale realne - wiana Uminy Berzeviczy primo voto Tupac Amaru vel Condorcanqui... Tak zatem ten fantastyczny skarb może znajdować się we wnętrzu krateru islandzkiego wulkanu Snefelljökull (1.446 m n.p.m.), wznoszącego się na 64o49’ N i 23o46’ W, nieopodal wsi Olafsvik i Hellissandur, a którego nie można mylić z wulkanem Snaefelljökull wznoszącego się w interiorze Islandii. Wiedzie doń droga zalewana wodą przypływu, łącząca miejsce depozytu skarbu z powierzchnią Faxaflói...

Drugi adres Juliusz Verne podał w powieści „Łowcy meteorów”: to południowy cypel wysepki Upernavik na 72o51’30” N i 55o35’18” W, gdzie miał spaść ściągnięty przez szalonego i genialnego wynalazcę, ogromny bolid ze złota, wart setki trylionów (ówczesnych) franków... Niestety, kiedy wynalazca ów - Monsieur Zefiryn Xirdal - zobaczył, że ten złoty podarunek z Kosmosu uczynił więcej szkód, niż pożytku, zatopił go w Morzu Baffina...

Trzeci adres i zarazem trzecia powieść, to „Wulkan złota” - wydana u nas w 1923 roku i wznowiona w szczecinie w śladowym nakładzie w 1991 roku. Jest to powieść awanturnicza o wulkanie, który zamiast lawy wypluwał ze swego wnętrza czyste złoto. Juliusz Verne podaje dokładne położenie geograficzne tego cudu: 68o37’ N i 136o15’ W, a zatem ów Golden Mount znajduje się gdzieś w okolicy ujścia rzeki Mackenzie do Mackenzie Bay, w paśmie górskim Richardson Mts., nieopodal miasteczka Aklavik w Kanadzie. Nawiasem mówiąc, to nazwa Aklavik brzmi czysto skandynawsko i kojarzy się z językami skandynawskimi - słowo „vik” czy „vick” znaczy tyle, co „zatoczka”... - a zatem Zatoczka Akla - Aklavik.

I znowu, jak w przypadku islandzkim, Golden Mount stoi nad brzegiem morza czy zatoki morskiej, i ponownie woda dokonuje tutaj aktu dezintegracji i zniszczenia złotonośnego wulkanu, a ogromne bogactwo, które w sobie kryje - przepada na wieki... Teraz nie dziwię się, że po przeczytaniu tych trzech powieści, słynny czeski pisarz i badacz Nieznanego dr Ludvik Souček napisał swą najlepszą trylogię: „Tajemnica ślepych ptaków”, „Znak Jeźdźca” i „Jezioro Słoneczne”, w których wykorzystuje wszystkie pomysły Juliusza Verne’a dostosowane do realiów lat 70. XX wieku! Czego tam nie ma!? - są tam Przybysze z Kosmosu, skarby i ponure wnętrza wygasłych wulkanów na Islandii...

Co chciał nam powiedzieć Juliusz Verne w tych trzech niezwykłych powieściach? Otóż sądzę, że pan Verne natrafił na jakiś ślad skarbów - być może skarbów Templariuszy - i chciał nam to przekazać w zawoalowanej formie powieści fantastyczno-awanturniczo-podróżniczo-naukowej. Sam nie mógł tych skarbów wydobyć - zresztą pytanie za 64.000 dolarów - kto uwierzyłby takiemu pisarzowi-fantaście!!!???... No kto? - pytam. Znając mentalność ludzi nauki, przemysłu i biznesu z XIX i XX wieku mogę spokojnie odpowiedzieć:   n i k t ...   Owszem, Juliusza Verne’a uznaje się za genialnego wizjonera technicznego - wszak przewidział wynalezienie m.in. statku podwodnego, samolotu, helikoptera, projektora kinowego, żarówki, radia, lotu w Kosmos, itd. itp. Ale tutaj chodziło tylko o wyobraźnię techniczną i technologiczną, natomiast w dalszym ciągu nikt nie mówi o tym, ze pan Verne interesował się także poszukiwaniami węża morskiego czy złotych meteorów, albo drogi do wnętrza pustej Ziemi, na której można spotkać dinozaury i pierwotnych ludzi... To już dziewiętnasto- i dwudziestowieczni uczeni i przemysłowcy nie potrafili strawić. I dlatego właśnie tych skarbów nikt nie odnajdzie - a zatem czyżby działała tutaj klątwa Jacquesa de Molay’a?...

Jak to się wszystko odbyło? Być może Juliusz Verne znalazł jakieś nieznane nauce dokumenty, z których wynikało, że skarb Templariuszy ukryto gdzieś na Dalekiej Północy. Był on na Islandii i w USA, więc znał realia tam panujące na tyle, by postaci i warunki, w których im przyszło żyć i działać wypadły prawdopodobnie na stronicach jego powieści. Być może spuścił on się na dno krateru Snefelljökull i ujrzał tam coś, co zmusiło go do napisania „Wyprawy...”. Nie, nie był to skarb - być może była to inskrypcja czy artefakt... - resztę znamy.




 Komandoria Templariuszy w Tomar, Portugalia

Ewakuacja z Francji.



Czy i kiedy mogli Templariusze wywieźć swe skarby z Francji? Oczywiście, że tak! Kiedy owej fatalnej dla nich nocy 12/13 października 1307 roku, królewscy seneszale i bajliwi wtargnęli do templaryjskich komandorii aresztując Braci Świątyni, to pewna ich część uniknęła aresztowania i od razu zaczęła działać, by uchronić majątek Zakonu przed pazernością króla i jego ministrów oraz papieża, który na pewno miał w tym i swoją działkę łupów...

Skarby zostały wywiezione do krajów, gdzie Zakon Świątyni mógł działać bez żadnych problemów: Hiszpanii, Portugalii, Szkocji i Anglii. Najprawdopodobniej translokacja skarbu odbyła się do Szkocji, gdzie rządził wtedy sir Henry Sinclair of the Orkneyes. Ten człowiek miał wszelkie możliwości dotarcia do Islandii i Grenlandii, a nawet do kanadyjskiej Dalekiej Północy... - co umożliwia przebieg tzw. letniej granicy strefy lodowej na Północnym Oceanie Lodowatym, na Morzu Baffina, Morzu Arktycznym i Morzu Beauforta. Wtedy - w XIV wieku - były to morza potworów i ciemności, o których Europejczycy bali się nawet pomyśleć... Ale Templariusze nie byli ludźmi tuzinkowymi. Mieli oni do swej dyspozycji wiedzę uczonych trzech kontynentów Starego Świata i wiedzieli o wiele więcej, niż przeciętny Europejczyk. Zgromadzona przez nich wiedza europejska, arabska, żydowska, egipska, chaldejska i koptyjska, a może nawet chińska i hinduska umożliwiła im stworzenie gigantycznego imperium finansowego, a znajomość sztuki żeglarskiej i nawigacji po otwartym oceanie dawała im możliwość wywiezienia swych skarbów w każdy dowolny punkt kuli ziemskiej! To nie jest eufemizm - oni naprawdę potrafili to zrobić!

 Dr Miloš Jesenský podejrzewa, że Templariusze mogli mieć jakieś kontakty z Pozaziemianami, a łącznikiem pomiędzy Nimi a Templariuszami była figurka Baphometa (Bafometa), którego - jak to było wtedy w zwyczaju - wzięto od razu za samego diabła in persona i potraktowano odpowiednio...

Ewakuacja skarbów mogła przebiegać w dwóch fazach. W fazie pierwszej - która trwała w zimie 1307-1308 przemycono go z Francji do Anglii via Kanał La Manche - lub, co jest bardziej prawdopodobne - do Anglii via Hiszpania i Portugalia, bo Filip Piękny mógł zablokować wybrzeża, ale trudniej było upilnować granicę lądową, z czego skorzystali Templariusze.

Faza druga zaczęła się na wiosnę 1308 roku, i statki ze skarbami popłynęły na północ do Islandii i Grenlandii, a może także do Zatoki Fundy i do ujścia Mackenzie - co wskazuje załączona mapka. Dwufazowość tej operacji była determinowana zalodzeniem Północnego Oceanu Lodowatego. To, ze nie pozostało śladu po tej operacji też jest całkowicie zrozumiałe i oczywiste - Bracia Świątyni zacierali wszystkie ślady wiodące do skarbów, by nie wpadli na nie szpiedzy Filipa IV Pięknego, Marigny’ego i Nogareta, co NB im się znakomicie udało. Jednakże zostawili znaki czytelne i zrozumiałe dla wtajemniczonych lub dla ludzi o przenikliwych i pełnych wyobraźni umysłach - czyli takich, jak Juliusz Verne lub Ludvik Souček...

A co stało się z tymi, którzy te skarby ukryli? No cóż - to dobre pytanie. Może udało im się wrócić do Europy i tam przekazać informację o miejscu ukrycia skarbów swym współbraciom, albo zginęli gdzieś w drodze powrotnej w starciu z Indianami, Eskimosami albo siłami natury. Podejrzewam jednak, że komuś udało się wrócić i stąd wiedza pana Verne’a...

Tak czy owak, należałoby sprawdzić wszystkie lokalizacje wymienione w tym artykule: wulkan Snefelljökull na Islandii, okolice Upernawik (Uppernivick, Uppernavick) na Grenlandii - jest to grupa wysepek z miejscowością o tej nazwie - oraz ujście rzeki Mackenzie w Kanadzie w okolicach Aklavik. Natomiast Oak Island w tym przypadku jest tylko typowym elementem dezinformującym - lepem na muchy dla naiwnych poszukiwaczy...

Czy byłaby możliwa taka żegluga? Zasadniczo tak, w lecie, od czerwca do połowy sierpnia Szlak Północno-Zachodni jest możliwy do sforsowania i Templariusze mieliby jedynie do sforsowania pak lodowy pomiędzy wyspami Archipelagu Królowej Elżbiety, powyżej 70o N. Od września do maja szlak ten jest zatarasowany pakiem dryfującym i sprawia trudności nawet dla współczesnych statków wyposażonych w stalowe burty i potężne maszyny...

Może znajdzie się ktoś dysponujący środkami i pójdzie wytyczonym tutaj szlakiem Wielkiej Przygody, na końcu którego być może czeka albo legendarny skarb w postaci świętego Graala (bo wciąż mam nadzieję, że jest to jednak artefakt), figurki Baphometa i masy złota i kosztowności, albo - jak chcą tego dr Souček i dr Jesenský - także dowody, materialne dowody na Kontakt ludzi z Obcymi! To też byłoby niezłe!... A jeżeli nawet nie znajdzie niczego, to zawsze pozostanie mu piękno i romantyka Wielkiej Przygody!



CDN.



Zdjęcia – Wiktoria Leśniakiewicz



[1] Badacz Całunu Turyńskiego.
[2] Istnieją domysły, że skarb Templariuszy mógł być ukryty także na Dolnym Śląsku w podziemiach zamku w Bolkowie. Inne ślady wskazują na wyspy Bornholm i Gotlandię na Bałtyku.
[3] Piri Reis - „Bahirye”
[4] Kawalerowie Mieczowi połączyli się z Krzyżakami w jeden zakon w 1237 roku. Wcześniej do Krzyżaków przyłączyła się także, w 1233 roku, część Zakonu Dobrzyńskiego - czyli Pruscy Rycerze Chrystusowi.

czwartek, 7 czerwca 2012

Koniec misji kosmicznego szpiega?






W dniu 5 czerwca portal Onet.pl podał następującą informację:





Tajna kosmiczna misja USA





Właśnie kończy się tajna misja kosmiczna. Po prawie roku na orbicie tajemniczy amerykański samolot wkrótce wyląduje na ziemi. Nikt jednak nie wie jednak, co maszyna robiła w tym czasie - czytamy na dailymail.co.uk.

Samolot kosmiczny Boeing X-37B


Kosmiczny samolot należący do sił powietrznych USA to bardzo tajemnicza maszyna, o której niewiele wiadomo. Wkrótce wyląduje on kończąc ponad roczną misję na orbicie. Eksperymentalny Boeing X-37B okrążał Ziemię z prędkością 17 tys. mil na godzinę (27353 km/h) i miał lądować w Kalifornii już w grudniu ubiegłego roku. Wyląduje jednak dopiero teraz - w połowie lub pod koniec czerwca. Samolot jest na orbicie od maja ubiegłego roku. To już drugi lot w kosmos z tego projektu. Pierwszy na orbicie był model OTV-1 (Orbital Test Vehicle 1), który na orbicie był od kwietnia do grudnia 2010 roku.





Podczas przygotowania samolotu do startu obsługa naziemna była ubrana w kombinezony chroniące przed promieniowaniem, stąd spekulacje, że na pokładzie znalazły się jakieś radioaktywne elementy. Płk Nina Armagno z amerykańskich sił powietrznych zapewnia, że specjalna "kosmiczna grupa" w ramach US Air Forces jest gotowa na przyjęcie samolotu na ziemi w każdym momencie.





Samolot z wyglądu przypomina mały prom kosmiczny i jest przystosowany do latania w przestrzeni kosmicznej. Maszyna miała już lądować w marcu, ale misja X-37B została znów wydłużona z nieznanych powodów. Pierwsze planowane lądowanie miało się jednak odbyć w grudniu w bazie sił powietrznych USA Vanderberg w Kalifornii, kiedy to mijało już prawie siedem miesięcy misji. Mierzący prawie dziewięć metrów samolot napędzany energią słoneczną, miał początkowo przebywać na orbicie 270 dni.





Przedstawiciele sił powietrznych USA mówią, że drugi etap misji nie dotyczył już technologii. Główny cel misji jest jednak okryty tajemnicą. W grudniu, jeden z członków projektu Tom McIntyre, mówił w "Los Angeles Times" bardzo ogólnikowo, że misja ma trwać dziewięć miesięcy i ma dostarczyć "dodatkowych szans na różne eksperymenty" i oficjalnie ma służyć do testowania technologii kosmicznych.





Wielu uważa jednak, że prawdziwe cele misji związane są z obronnością lub szpiegostwem. Coraz więcej głosów pojawia się za stwierdzeniem, że misja wydłużała się z powodu obserwacji nowej chińskiej stacji kosmicznej Tiangong, który na razie jest tylko modułem orbitalnym.





Analitycy uważają, że to może być jednak zasłona dymna, bo przy swojej prędkości samolotowi trudno byłoby dokonywać obserwacji. Brian Weeden z Secure World Foundation mówił w BBC, że jeśli USA rzeczywiście chcą obserwować Tiangong, to mają do tego o wiele lepsze narzędzia niż X-37B.





W maju astronomowie amatorzy zaobserwowali orbitalną trasę lotu samolotu, która przebiegała m.in. nad Koreą Północną, Irakiem, Iranem, Pakistanem i Afganistanem. Stąd pojawiły się głosy, że maszyna wykorzystywana jest do inwigilacji.





Pojawią się też głosy, że samolot jest trzymany w kosmosie tak długo, ponieważ siły powietrzne USA chcą dalej pracować nad projektem i w ten sposób to demonstrują. Obawiają się bowiem, że jeśli maszyna wyląduje, a z całej misji nie będzie żadnych korzyści, to fundusze na nią zostaną obcięte. (Pog)





* * *





Jak widać, program PROJECT 2025 czyli S3 – o którym pisałem tu wcześniej – jest realizowany i powoli nabiera rozmachu, mimo trudności finansowych. NASA zrezygnowała z wahadłowców, bo już pojawiło się coś lepszego – prawdziwa „taksówka kosmiczna” z programu SSTO, która może być wynoszona na orbitę przy pomocy jednostopniowej rakiety nośnej lub po prostu wypuszczana z latającej platformy startowej, jaką jest sterowiec, który powrócił do łask po wieloletniej nieobecności.





Sterowce najnowszej generacji, według poglądów amerykańskich, są w stanie wynieść taki pojazd na wysokość 40 – 100 km nad powierzchnię Ziemi, a zatem ponad najgęstsze warstwy ziemskiej atmosfery, i wypuścić go już w przestrzeń podorbitalną, a z niej na LEO.





Lot X-37B na pewno miał charakter doświadczalny i była to misja stricte wojskowa. Być może – jak sugerują niektórzy – Amerykanie rozmieszczają w Kosmosie ładunki nuklearne, które na sygnał z Ziemi mają spadać na określone miejsca na naszym globie. Inna wersja mówi o kosmicznych minach jądrowych, których eksplozje mają unieszkodliwiać wrogie satelity – przede wszystkim rosyjskie i chińskie.





Tak czy inaczej – jest to kolejny krok do wojny jądrowej prowadzonej w przestrzeni kosmicznej, w ramach wszystkich obłąkańczych programów Wojen Gwiezdnych.      

niedziela, 3 czerwca 2012

K-141 Kursk: Amerykanie jednak zatopili?



Część dziobowa K-141 Kursk z widoczną dziurą po prawdopodobnym trafieniu amerykańską torpedą Mk-48. Możliwe, że to właśnie ta torpeda posłała Kurska na dno... (Internet) 


Kilka dni temu internetowy portal WP.pl zamieścił sensacyjne oświadczenie rosyjskiego oficera sztabowego, które wywraca do góry nogami wszystko to, co udało się ustalić i zostało przekazane do wiadomości publicznej. A oto ten sensacyjny materiał:



Amerykanie zatopili "Kursk"? Sensacyjna relacja rosyjskiego sztabowca



To Amerykanie zatopili rosyjski okręt podwodny "Kursk" torpedą uranową. Tak przynajmniej twierdzi wysokiej rangi oficer rosyjskich służb specjalnych, do którego dotarł tygodnik "Wprost". Jego zdaniem świat cudem uniknął wtedy III wojny światowej.



Okręt podwodny K-141 „Kursk” zatonął w sobotę 12 sierpnia 2000 roku wraz z całą, liczącą 118 osób załogą. Oficjalną przyczyną był wyciek paliwa z jednej z torped, który wywołał pożar, a następnie eksplozję amunicji. Powstała jednak teoria mówiąca o storpedowaniu rosyjskiego okrętu przez amerykański okręt podwodny.



Sensacyjna hipoteza



Tygodnikowi "Wprost" udało się dotrzeć do jednego z adiutantów gen. Walentyna Korabielnikowa, ówczesnego szefa GRU, rosyjskiego wywiadu wojskowego. Mężczyzna nie ujawnia swojego nazwiska, ponieważ boi się o swoje życie, w artykule przedstawiany jest jako podpułkownik Andriej. Jego relacja ma potwierdzać sensacyjną hipotezę o ataku okrętów US Navy.



Dlaczego Amerykanie mieli zatopić chlubę rosyjskiej marynarki? Chodziło o uniemożliwienie przeprowadzenia testu supernowoczesnej torpedy Szkwał, która pod wodą mknie z niespotykaną prędkością, kilkakrotnie szybciej niż tradycyjne torpedy.



Podwodne pociski miały zostać sprzedane Pekinowi - chińscy oficerowie obserwowali manewry z rosyjskiego krążownika "Piotr Wielki". Według cytowanego przez "Wprost" oficera, sprzedaż Szkwałów Chińczykom byłaby ogromnym ciosem dla USA, bowiem naruszyłaby równowagę w regionie azjatyckim.



Rosjanie zdawali sobie sprawę, że ich manewry bacznie śledzą siły państw zachodnich, w tym dwa amerykańskie okręty podwodne o napędzie jądrowym - "Memphis" i "Toledo". Gdy "Kursk" miał już przeprowadzić test, Amerykanie nie mieli wyjścia i zaryzykowali starając się udaremnić wystrzelenie torpedy na oczach chińskich oficerów - czytamy w tygodniku.



Najpierw "Toledo" niebezpiecznie zbliżył się do "Kurska", wykonując manewry przesłaniające widoczność. Doszło do zderzenia, a Rosjanom i Amerykanom puściły nerwy. Znajdujący się niedaleko "Memphis", który śledził całą sytuację na radarach, zarejestrował dźwięk otwieranego luku torpedowego "Kurska". W tym momencie Amerykański dowódca zadecydował o odpaleniu uranowej torpedy Mk 48. Pocisk trafił w rosyjski okręt, doszło do potężnej eksplozji amunicji, a zniszczona jednostka poszła na dno.



Amerykańskie okręty, oba uszkodzone - "Toledo" w zderzeniu z "Kurskiem", a "Memphis" przez falę uderzeniową wybuchu - natychmiast rozpoczęły ucieczkę z miejsca zdarzenia. Rosjanie poderwali w powietrze dwie eskadry samolotów do zwalczania okrętów podwodnych, jednak przed zbombardowaniem jednostek US Navy miał wpostrzymać ich osobisty rozkaz Władimira Putina.



O krok od III wojny światowej



Jak relacjonuje podpułkownik Andriej, od pierwszych minut po katastrofie trwały rosyjsko-amerykańskie konsultacje na najwyższym szczeblu. Do Moskwy z posłaniem Billa Clintona przyleciał ówczesny szef CIA George Tenet, który za wszelką cenę miał zapobiec eskalacji konfliktu.



Tenet przyznał, że Amerykanie w panice pierwsi otworzyli ogień. Putinowi, dla którego były to początki u steru władzy, zależało na dobrych stosunkach z USA, więc miał zdecydować o zatuszowaniu całej sprawy. Podczas rozmów zapadła decyzja, o nieinformowaniu mediów o zdarzeniu. Pierwsze oficjalne doniesienia pojawiły się dopiero w poniedziałek, dwa dni po katastrofie. Później nastąpiła cała seria nieprawdziwych informacji. Od początku torpedowane były jakiekolwiek sugestie dotyczące "amerykańskiego śladu".



Wkrótce USA anulowały rosyjski dług i udzieliły Moskwie długoterminowej pożyczki wysokości 10 mld dolarów. Sprawa "Kurska" została oficjalnie zamknięta, a nieliczne osoby, które próbowały nagłośnić wersję o amerykańskim ataku, usuwano ze służby. Jak powiedział "Wprostowi" rosyjski oficer, "tylko dzięki Putinowi nie doszło do jądrowego kontrataku, choć wielu admirałów ma do dzisiaj do niego o to pretensje - że trzeba było reagować, a nie kupczyć".



Eksperci: nie ma mowy o ataku



Jednak suchej nitki na hipotezie o amerykańskim ataku nie zostawiają eksperci, z którymi rozmawiał tygodnik. Dr Lee Willer z brytyjskiego Royal United Services Institute uznał tę wersję za "nieprawdopodobną". - Amerykanie decydując się na atak musieliby de facto zakładać początek wojny światowej, bo przecież nie mogli sądzić, że Putin okaże się zbawcą świata i poświęci swoich marynarzy w imię pokoju - powiedział tygodnikowi.



Podobnie twierdzi Wojciech Łuczak, wydawca miesięcznika "Raport". - Jest dostępny film obrazujący zniszczenia wydobytego "Kurska", nie ma mowy o trafieniu czymkolwiek w śródokręcie - podkreśla. Z kolei Ola Tunander, specjalista Instytutu Badań nad Pokojem w Oslo, uważa, że o ile podwodna kolizja mogła się zdarzyć, o tyle mówienie o ataku torpedowym ze strony okrętu USA jest "daleko posuniętą spekulacją".



* * *



Od siebie dodam, że podobną sugestię przekazali realizatorzy francuskiego filmu dokumentalnego pt. „Kursk – okręt podwodny w mętnych wodach” wyemitowanego przez TVP-2 w maju bieżącego roku. Film można obejrzeć na stronie  - http://www.paranormalne.pl/topic/30651-to-amerykanie-zatopili-kursk/.



Film ten sugestywnie pokazuje ostatnie chwile Kurska, atmosferę kłamstw i niedomówień otaczającą jego tragedię i na koniec stwierdzenie, że to Amerykanie storpedowali Kurska już to celowo, już to omyłkowo. Dowodem na to ma być okrągły otwór po amerykańskiej torpedzie Mk-48, która trafiła rosyjski okręt na wysokości II przedziału (torpedowego). Pada stwierdzenie, że amerykańskie torpedy Mk-48 są przystosowane właśnie do trafiania rosyjskich okrętów podwodnych dokładnie w II przedział. Obawiam się jednak, że taka torpeda musiałaby być naprawdę „inteligentna”, by trafić dokładnie w określony punkt kadłuba okrętu. Technicznie rzecz jest wykonalna, ale czy rzeczywiście takie torpedy istnieją?

Osobiście jestem zdania, że Rosjanie sknocili próbę z super-torpedą Szkwał, która po prostu zawróciła i uderzyła w okręt, który ją wystrzelił. Być może przerażeni odpaleniem Szkwała Amerykanie wystrzelili swojego Mk-48. Obie torpedy znalazły swój cel – Szkwał wykonał pętle i uderzył Kurska w dziób, a Mk-48 uderzył w prawą burtę na wysokość II przedziału. Stąd dwa wstrząsy odnotowane przez norweskie sejsmografy.      



Oczywiście tak, jak sugeruje to film, być mogło. Polityka światowa zna nie takie łajdactwa i nie takie przekręty. Wielcy tego świata dogadują się ze sobą ponad głowami maluczkich. Nie pierwszy i nie ostatni to raz. Dość wspomnieć Teheran, Jałtę i Poczdam, gdzie sprzedano Polskę Stalinowi uprzednio zamordowawszy premiera Rządu Polskiego na Uchodźstwie gen. Władysława Sikorskiego. Dość wspomnieć dziwną politykę USA wobec Holokaustu, która niedwuznacznie sugeruje, że amerykańscy Żydzi chcieli pozbyć się europejskiej konkurencji rękami Niemców, a teraz chcą zwalić odium winy za Holokaust także na Polaków. Tak jak rozmywana i rozmydlana jest sprawa masowego mordu w Srebrenicy. Jak rozmywa się sprawę amerykańskiego obozu koncentracyjnego w Guantanamo, jak starano się ukryć prawdę o doświadczeniach na ludziach prowadzonych na poligonach atomowych Newady, Kazachstanu czy Białorusi albo w Australii. Jak starano się ukryć prawdę o katastrofie nuklearnej w Czarnobylu i stara się ukryć prawdę o Fukushimie… I tak dalej, i temu podobnie. A zatem Amerykanie mogli storpedować K-141 Kursk, a potem dogadać się z Putinem, który starał się potem ukręcić tej sprawie łeb – oczywiście nie za friko, a za określone korzyści, jak np. umorzenie długu czy coś w tym rodzaju.



Obawiam się jednak, że „rewelacje” rosyjskiego sztabowca są albo bełkotem człowieka niespełna rozumu – co się zdarza nawet w sztabach supermocarstw, albo prowokacją specsłużb (pytanie tylko – po co?) w celu pokazaniu całemu światu głupoty polskich dziennikarzy z „Wprost”? Też nie sądzę. Zapewne SWKR po tym materiale zadała już sobie pytanie ilu to podpułkowników i Andriejów było adiutantami szefa GRU i wzięła ich w obroty. W takie cuda nie uwierzę, chyba że redakcja „Wprost” utajniła dane tego człowieka, co i tak zda się psu na budę…   



Czy była to kaczka dziennikarska w celu odgrzania tematu, który powoli odchodzi w zapomnienie? Możliwe – szczególnie, że lato nadchodzi, sezon ogórkowy, a temat odgrzali Francuzi, którzy lubią od czasu do czasu wbić szpilkę Amerykanom i gwoździa Rosjanom. Ci ostatni są winni sobie sami poprzez stworzenie atmosfery kłamstw, półprawd i niedomówień.



I póki nie będzie jakichś twardych dowodów na korzyść lub niekorzyść tej hipotezy – będzie ona tylko hipotezą.                        

sobota, 2 czerwca 2012

Radioaktywne tuńczyki u wybrzeży Kalifornii






Los Angeles (AP) – U wybrzeży Kalifornii złowiono pacyficzne tuńczyki błękitnopłetwe – Thunnus orientalis, które wykazywały radioaktywność po katastrofie w Japonii odległej o 6000 mi/~11.000 km. Tuńczyki przeniosły z Japonii skażenie radioaktywne poprzez zaśmiecony Pacyfik – po raz pierwszy taka duża migrująca ryba przeniosła skażenie radioaktywne na tak duży dystans.



- Byliśmy szczerze zaskoczeni – mówi Nicholas Fisher, jeden z uczonych opowiadający o tym odkryciu online do Narodowej Akademii Nauk. Poziomy radioaktywnego cezu były 10-krotnie wyższe od tych zmierzonych u tuńczyków złowionych u wybrzeży Kalifornii w poprzednich latach. Ale nawet jeżeli tak jest, to jest to wciąż daleko poniżej limitów przewidzianych przez przepisy sanitarne w USA jak i w Japonii. 



Wcześniej znajdywano mniejsze ryby i plankton wykazujący podwyższoną radioaktywność w japońskich wodach po 9-stopniowym trzęsieniu ziemi z marca 2011 roku, które wywołało tsunami, które z kolei zniszczyło reaktory elektrowni jądrowej Fukushima Dai-ichi.



Ale uczeni nie spodziewają się tego, że radioaktywny opad odłoży się w dużych rybach, które pływają w całym Wszechoceanie, bowiem te ryby metabolizują i wydalają substancje radioaktywne.



Jedna z największych i najszybszych ryb pacyficznych, pacyficzny tuńczyk może doróść do długości 10 ft/3,3 m i wagi ponad 1000 lb/~500 kg. Pływają one u brzegów Japonii, a potem na wschód z ogromną prędkością na złamanie karku do wód u wybrzeży Kalifornii i do cypla Baja California w Meksyku.



Pięć miesięcy po katastrofie w Fukushimie, Fisher ze Stony Brook University w Nowym Jorku i jego ekipa postanowili zbadać tuńczyki złapane u wybrzeża San Diego, CA. Ku ich zdumieniu, próbki tkanek z wszystkich 15 ryb stwierdzono, że poziom dwóch radioizotopów: 134Cs i 137Cs był wyższy, niż u pierwotnie złapanych ryb.



Aby odrzucić możliwość, że radioaktywne skażenie zostało przeniesione przez prądy oceaniczne czy zostało złożone w wodach oceanu poprzez atmosferę, ekipa zbadała i analizowała albakory – Thunnus albacares, złowione we wschodnim Pacyfiku i tuńczyki migrujące do Południowej Kalifornii przed nuklearnym kryzysem w Japonii. Nie znaleźli oni żadnego śladu radionuklidu 134Cs i tylko ilość 137Cs, jaka występuje w radioaktywnym tle planety, jaka powstała po nuklearnych testach broni jądrowej w latach 60.



- Rezultaty są jednoznaczne, Fukushima jest źródłem skażenia – powiedział Ken Buesseler z Woods Hole Oceanographic Institution, który nie brał udziału w badaniach.



Tuńczyk absorbuje radioaktywny cez z skażonej wody, w której pływa i pobiera pokarm taki jak kryl i głowonogi – twierdzą uczeni. Będąc drapieżnikami, podróżując na wschód tracą one część z radioaktywnych cząstek w procesie metabolizmu, a także kiedy rosną coraz bardziej. Jednakże nie są one w stanie usunąć całego skażenia ze swych organizmów.

- Pacyfik, to ogromny ocean. Przepłynąć go i zatrzymywać radioaktywne cząstki, to jest zdumiewające – mówi Fisher.

Pacyficzne tuńczyki są rybami cenionymi w Japonii, gdzie cienki plaster jej delikatnego, czerwonego mięsa zrobiony na sushi może osiągnąć cenę 24,- USD w tokijskiej restauracji. Japończycy konsumują 80% złowionych atlantyckich i pacyficznych i atlantyckich tuńczyków.



Prawdziwy test na to, jak radioaktywność wpływa na populację tuńczyków będzie miał miejsce tego lata, kiedy uczeni planują powtórzenie swych studiów nad większą ilością próbek. Tuńczyki błękitnopłetwe, które złapano w ubiegłym roku były wystawione na promieniowanie przez jeden miesiąc. Te złowione obecnie pływały w radioaktywnych wodach przez dłuższy czas. Jak to na nie wpłynęło dopiero się zobaczy.



Teraz naukowcy już wiedzą, że tuńczyki błękitnopłetwe są w stanie przenosić radioaktywność i chcą także wiedzieć, jak sprawa wyglada z innymi gatunkami migrujących morskich zwierząt, takich jak: żółwie morskie, rekiny i morskie ptactwo.          









Przekład z j. angielskiego –

Robert K. Leśniakiewicz ©