Powered By Blogger

niedziela, 14 października 2018

Starożytne wojny gwiezdne na Ziemi


Czy był to tylko meteoryt?

Od pewnego czasu na FB trwa dyskusja na temat działań wojennych w starożytności, które jako żywo przypominają działania zbrojne przy użyciu naszych współczesnych broni, w tym broni masowej zagłady. Poświęcono temu wiele opracowań książkowych i artykułów. Zainteresowanych odsyłam do książki dr. Miloša Jesenský’ego – „Bogowie atomowych wojen” dostępnej w Internecie na stronie - http://hyboriana.blogspot.com/2012/07/bogowie-atomowych-wojen-1.html i dalszych, w której zawarte są podstawowe dane o hipotezie Wielkiej Wojny Bogów-Astronautów.

Poszukując analogii i literackich paranteli przypomniałem sobie jedną z pierwszych powieści Stanisława Lema – „Niezwyciężony”, która powstała w latach 1962-63, a więc ponad pół wieku temu. Niektóre rzeczy się zdeaktualizowały, inne nabrały nowych znaczeń. Ale nie to jest ważne. W tej powieści przedstawiona jest rewelacyjna hipoteza nekroewolucji, myśl, którą zrazu nieśmiało wyraził w „Obłoku Magellana” (1955), potem w „Niezwyciężonym”, a której apogeum osiągnął w „Bajkach robotów” (1964) i „Cyberiadzie” (1965), a którą Lem przedstawił najprzystępniej w formie wykładu jednego z naukowców znajdujących się na pokładzie „Niezwyciężonego”.

A brzmi to tak: 
 
- W oceanie jest życie powiedział biolog. W oceanie jest, a na lądzie nie ma. Dlaczego?
- Na lądzie też było życie, Ballmin znalazł przecież ślady.
- Tak. Ale liczą one ponad pięć milionów lat. Potem wszystko, co żyło na lądzie, zostało wygubione. To, co powiem, brzmi fantastycznie, astrogatorze, i nie mam właściwie prawie żadnych dowodów, ale... to jest tak. Proszę przyjąć, że kiedyś, właśnie przed milionami lat, wylądowała tu rakieta z innego systemu. Być może z regionu Nowej. Mówił teraz szybciej, ale spokojnie. Wiemy, że przed wybuchem Dzety Liry szóstą planetę układu zamieszkiwały istoty rozumne. Miały wysoko rozwiniętą cywilizację typu technologicznego. Dajmy na to, że wylądował tu statek zwiadowczy Lyran i że doszło do katastrofy. Albo do innego nieszczęśliwego wypadku, w którym zginęła cała załoga. Powiedzmy: jakiś wybuch reaktora, reakcja łańcuchowa... dość że wrak, który osiadł na Regis, nie miał na pokładzie ani jednej żywej istoty. Ocalały tylko... automaty. Nie takie jak nasze. Nie człekokształtne. Lyranie prawdopodobnie także nie byli człekokształtni. Więc te automaty ocalały i opuściły statek. Były to wysoko wyspecjalizowane mechanizmy homeostatyczne, zdolne do przetrwania w najcięższych warunkach. Nie miały już nad sobą nikogo, kto wydawałby im rozkazy. Ta ich część, która była pod względem ustroju umysłowego najbardziej podobna do Lyran, usiłowała być może naprawić statek, chociaż w powstałej sytuacji nie miało to sensu. Ale pan wie, jak to jest. Robot naprawczy będzie naprawiał to, co do niego należy, bez względu na to, czy służy to komuś, czy nie. Potem jednak wzięły górę inne automaty. Uniezależniły się od tamtych. Być może miejscowa fauna usiłowała je atakować. Istniały tu jaszczuropodobne gady, były więc i drapieżniki, a drapieżnik pewnego typu atakuje wszystko, co się porusza. Automaty zaczęły z nimi walczyć i pokonały je. Do tej walki musiały się przysposobić. Przekształcały się tak, aby dostosować się najlepiej do panujących na planecie warunków. Kluczową sprawą było moim zdaniem to, że owe automaty posiadały zdolność produkowania innych, w zależności od potrzeb. Więc, powiedzmy, dla zwalczania jaszczurów latających potrzebne były mechanizmy latające. Żadnych szczegółów konkretnych oczywiście nie znam. Mówię to tak, jak bym sobie podobną sytuację wyobrażał w warunkach ewolucji naturalnej. Może nie było tu latających jaszczurów; może były gady ryjące, podziemne. Nie wiem. Dosyć że w miarę upływu czasu te mechanizmy, które istniały na lądzie, przystosowały się do warunków doskonale - i udało im się pokonać wszystkie formy zwierzęcego życia planety. Roślinnego też.
- Roślinnego też? Jak pan to tłumaczy?
- Tego dobrze nie wiem. Mógłbym wysunąć nawet kilka rozmaitych hipotez, ale wolę tego nie robić. Zresztą nie powiedziałem jeszcze najistotniejszego. W trakcie swego bytowania na planecie te potomne mechanizmy, po iluś tam setkach pokoleń, przestały być podobne do tych, które dały im początek, to znaczy - do produktów cywilizacji lyrańskiej. Rozumie pan? To znaczy, że rozpoczęła się martwa ewolucja. Ewolucja urządzeń mechanicznych. Co jest naczelną zasadą homeostatu? Przetrwać w zmieniających się warunkach, nawet w najbardziej wrogich, w najcięższych. Dalszym formom tej ewolucji samoorganizujących się metalowych systemów główne niebezpieczeństwo nie groziło bynajmniej ze strony zwierząt czy roślin miejscowych. Musiały zdobyć źródła energii i materiałów, z których mogłyby produkować części zastępcze i organizmy potomne. Rozwinęły więc coś w rodzaju górnictwa, w poszukiwaniu rud metali. Pierwotnie ich potomkowie, którzy przybyli tu na owym hipotetycznym statku, byli bez wątpienia napędzani energią promienistą. Ale na Regis nie ma w ogóle pierwiastków radioaktywnych. Więc źródło energii było dla nich zamknięte. Musiały szukać innego. Musiało przyjść do ostrego kryzysu energetycznego i myślę, że wtedy doszło do wzajemnej walki owych urządzeń. Po prostu do walki o przetrwanie, o byt. Na niej przecież polega ewolucja. Na selekcji. Urządzenia stojące pod względem intelektualnym wysoko, ale niezdolne do przetrwania, dajmy na to ze względu na rozmiary, które wymagały z kolei znacznych ilości energii, nie mogły wytrzymać konkurencji z mniej pod tym względem rozwiniętymi, oszczędniejszymi jednak i bardziej wydajnymi energetycznie...
- Czekajże pan. Mniejsza o fantastyczność, ale przecież w ewolucji, w grze ewolucyjnej wygrywa zawsze istota o bardziej rozwiniętym systemie nerwowym, nieprawdaż? W tym wypadku zamiast nerwowego był, powiedzmy, jakiś elektryczny, ale zasada pozostaje taka sama.
- To jest prawda, astrogatorze, tylko w odniesieniu do organizmów jednorodnych, powstałych na planecie w sposób naturalny, a nie przybyłych z innych układów.
- Nie rozumiem.
- Po prostu biochemiczne warunki funkcjonowania istot na Ziemi są i były zawsze prawie takie same. Glony, ameby, rośliny, zwierzęta niższe i wyższe zbudowane są z komórek prawie identycznych, mają taką samą niemal przemianę materii białkową a wobec tak równego startu czynnikiem różnicującym staje się ten, o którym pan mówił. Nie jest to czynnik jedyny, ale w każdym razie jeden z najważniejszych. Ale tu było inaczej. Najwyżej rozwinięte z mechanizmów, jakie wylądowały na Regis, czerpały energię z własnych zasobów radioaktywnych, ale urządzenia prostsze, jakieś małe systemy remontowe, dajmy na to, mogły posiadać baterie ładujące się energią słoneczną. Byłyby wówczas nadzwyczaj uprzywilejowane w stosunku do tamtych. Ale te stojące wyżej mogły je właśnie obrabować ze słonecznych baterii... a zresztą dokąd prowadzi ten spór?
- Może nie warto dyskutować nad tym, Lauda.
- Nie, to istotna rzecz, astrogatorze, to bardzo ważny punkt, ponieważ moim zdaniem przyszło tu do ewolucji martwej o bardzo swoistym charakterze, zapoczątkowanej wyjątkowymi warunkami, które utworzył zbieg okoliczności. Krótko mówiąc, widzę to tak: w owej ewolucji zwyciężyły ustroje, po pierwsze, miniaturyzujące się najskuteczniej, po drugie zaś - osiadłe. Te pierwsze dały początek tak zwanym czarnym chmurom. Osobiście myślę, że to są bardzo małe pseudoowady, mogące łączyć się w razie potrzeby, we wspólnym niejako interesie, w duże systemy nadrzędne. Właśnie pod postacią chmur. Tak poszła ewolucja mechanizmów ruchomych. Osiadłe natomiast zapoczątkowały ten dziwaczny gatunek metalowej wegetacji, które przedstawiają ruiny tak zwanych miast...
- A więc, według pana, to nie miasta?
- Naturalnie. To nie są żadne miasta, a jedynie wielkie skupiska osiadłych mechanizmów, martwych tworów, zdolnych do rozmnażania się, a czerpiących energię słoneczną za pośrednictwem swoistych organów... są nimi, jak przypuszczam, te trójkątne płytki...
- Więc pan uważa to "miasto" za wegetujące w dalszym ciągu?
- Nie. Mam wrażenie, że z jakiegoś, nie znanego nam powodu to "miasto", a właściwie ten "las metalowy" przegrał walkę o byt i teraz stanowi jedynie rdzewiejące szczątki. Ocalała jedna tylko forma: ustrojów ruchomych, które opanowały wszystkie lądy planety. Dlaczego? Nie wiem. Imałem się różnych obliczeń. Być może w ciągu ostatnich trzech milionów lat słońce Regis III stygło szybciej niż poprzednio, tak że owe wielkie osiadłe "organizmy" nie mogły już czerpać z niego dostatecznej ilości energii. Ale to tylko mgliste przypuszczenia.
- Powiedzmy, że jest, jak pan mówi. Czy przypuszcza pan, że te "chmury" mają jakiś ośrodek dyspozycyjny, na powierzchni albo w podziemiach planety?
- Myślę, że nic takiego nie istnieje. Być może te mikro-mechanizmy same stają się takim ośrodkiem, jakimś "martwym mózgiem", kiedy łączą się w określony sposób. Rozdzielanie się może być dla nich korzystne. Stanowią luźne roje, mogą dzięki temu przebywać stale pod słońcem, albo też podążać w ślad za chmurami burzowymi, bo nie jest wykluczone, że czerpią energię z wyładowań atmosferycznych. Ale w momencie niebezpieczeństwa, czy - szerzej - nagłej zmiany, która grozi ich istnieniu, łączą się...
- Coś musi jednak wyzwolić tę reakcję łączenia się, zresztą gdzie znajduje się podczas "rójki" niesłychanie skomplikowana pamięć o całym układzie? Przecież mózg elektryczny jest "mądrzejszy" od wszystkich swoich elementów, Lauda. Jakże te elementy mogłyby, po rozebraniu go, same powskakiwać na właściwe miejsca? Pierwej musiałby powstać plan całego mózgu...
- Niekoniecznie. Wystarczyłoby, gdyby każdy element zawierał pamięć tego, z jakimi innymi łączył się bezpośrednio. Dajmy na to, element numer jeden ma zetknąć się określonymi powierzchniami z szóstką innych; każdy z nich "wie" to samo o sobie. W ten sposób ilość informacji zawartej w poszczególnym elemencie może być bardzo nikła, ale poza nią potrzebny jest tylko pewien wyzwalacz, pewien sygnał typu: "uwaga! niebezpieczeństwo", na który wszystkie wchodzą we właściwe konfiguracje i powstaje momentalnie "mózg". Ale to tylko prymitywny schemat, astrogatorze. Przypuszczam, że sprawa jest bardziej zawiła, choćby dlatego, ponieważ takie elementy na pewno dość często ulegają zniszczeniu, co jednak nie może się odbić na działaniu całości...
- Dobrze. Nie mamy czasu, aby dłużej rozważać takie szczegóły. Czy widzi pan jakieś konkretne wnioski dla nas - w swojej hipotezie?
- W pewnym sensie tak, ale negatywne. Miliony lat ewolucji mechanicznej to zjawisko, z jakim się człowiek dotąd w Galaktyce nie spotkał. Proszę zwrócić uwagę na fundamentalną kwestię. Wszystkie znane nam maszyny służą nie sobie samym, lecz komuś. Tak więc z ludzkiego punktu widzenia bezsensowne jest istnienie metalowych, pieniących się gąszczy Regis czy jej żelaznych chmur - co prawda tak samo "bezsensownymi" można nazwać na przykład kaktusy na pustyni ziemskiej. Istota rzeczy tkwi w tym, że one same doskonale przysposobiły się do walki z żywymi istotami. Mam wrażenie, że one zabijały tylko w samych początkach owej walki, gdy ląd roił się tu od życia; wydatek energii na zabójstwa okazał się nieekonomiczny. Dlatego stosują inne metody, których skutkiem była katastrofa "Kondora", i wypadek Kertelena, i wreszcie - zagłada grupy Regnara...
- Jakie to metody?
- Nie wiem dokładnie, na czym polegają. Mogę tylko wyrazić osobisty sąd: casus Kertelena - to zagłada całej niemal informacji, jaką zawiera mózg człowieka. Zwierzęcia zapewne też. Tak okaleczone żywe istoty muszą naturalnie zginąć. Jest to sposób zarazem prostszy, szybszy, oszczędniejszy od zabijania... Mój wniosek z tego jest niestety pesymistyczny. Może to jeszcze za słabo powiedziane... Jesteśmy w sytuacji bez porównania gorszej od nich, i to dla kilku naraz powodów. Najpierw, żywą istotę można zniszczyć daleko łatwiej niż mechanizm czy urządzenie techniczne. Dalej, one ewoluowały w takich warunkach, że równocześnie walczyły z istotami żywymi - i ze swoimi metalowymi "braćmi" z rozumnymi automatami. Prowadziły więc wojnę na dwa fronty równocześnie, zwalczając wszelkie mechanizmy adaptacyjne ustrojów żywych oraz każdy przejaw inteligencji rozumnych maszyn. Wynikiem takich milionoletnich zmagań musi być niezwykły uniwersalizm i doskonałość działania niszczącego. Obawiam się, że aby je pokonać, musielibyśmy unicestwić właściwie wszystkie, a to jest prawie niemożliwe.
- Tak pan sądzi?
- Tak. To znaczy, oczywiście, przy odpowiedniej koncentracji środków można by zniszczyć całą planetę... ale to nie jest przecież naszym zadaniem, nie mówiąc już o tym, że nie starczy nam sił. Sytuacja jest rzeczywiście jedyna w swoim rodzaju, ponieważ - tak ją widzę - my właściwie jesteśmy intelektualnie górą. Te mechanizmy nie reprezentują bynajmniej jakiejś potęgi umysłowej, po prostu są doskonale przystosowane do warunków planety... do niszczenia wszystkiego, co żywe. One same natomiast są martwe. Dlatego to, co dla nich jeszcze nieszkodliwe, dla nas może być zabójcze.
- Ale skąd pana pewność, że nie posiadają rozumu?
- Mógłbym tu zrobić unik, zasłonić się niewiedzą, ale powiem panu, że jeśli w ogóle czegokolwiek, to tego właśnie jestem pewny. Dlaczego nie przedstawiają intelektualnej potęgi? Ba! Gdyby ją miały, już by się z nami rozprawiły. Jeśli pan przejdzie myślą przez wszystkie kolejne wydarzenia na Regis od czasu naszego lądowania, zauważy pan, że działają bez jakiegoś strategicznego planu. Atakują od wypadku do wypadku. No... sposób, w jaki pozbawiły Regnara łączności z nami, a potem atak na maszyny zwiadowcze... Ależ po prostu robią to, co robiły przed tysiącleciami. Przecież te wyższe automaty, które one wygubiły, na pewno porozumiewały się ze sobą właśnie falami radiowymi. Udaremnianie takiej wymiany informacji, rozkawałkowywanie łączności, to było jedno z pierwszych ich zadań. Rozwiązanie narzucało się niejako samo, bo chmura metalowa ekranuje tak dobrze jak nic innego na świecie.
- A teraz? Co mamy robić dalej?
- Musimy chronić siebie i nasze automaty, nasze maszyny, bez których bylibyśmy niczym - one natomiast mają pełną swobodę manewru, mają na miejscu praktycznie niewyczerpalne źródła odradzania się, mogą się powielać, jeśli zniszczymy ich część, a przy tym wszystkim nie mogą zaszkodzić im żadne środki zabójcze dla życia. Niezbędne stają się nasze środki najgwałtowniejsze: uderzenie antymaterią... ale porazić wszystkich w ten sposób nie można. Zauważył pan, jak postępują rażone? Po prostu rozsypują się... poza tym stale musimy znajdować się pod osłoną, co ogranicza naszą strategię, a one mogą się dowolnie rozdrabniać, przenosić z miejsca na miejsce... i gdybyśmy je rozbili na tym kontynencie, przeniosą się na inny. Ale to nie jest w końcu nasza rzecz - zniszczyć je wszystkie. Uważam, że powinniśmy odlecieć.
- Ach, tak.
- Tak. Bo skoro za przeciwników mamy twory martwej ewolucji zapewne apsychiczne, nie możemy rozważać problemu w kategoriach zemsty czy odpłaty za "Kondora", za los jego załogi. Byłoby to tym samym, co wymierzyć oceanowi chłostę za to, że zatopił statek i ludzi.
- W tym, co pan mówi, tkwiłoby sporo racji, gdyby rzeczy miały się tak w istocie - rzekł, wstając, Horpach. Oparł się oburącz o pokreśloną mapę. - Ale to w końcu hipoteza, a nie możemy wrócić z hipotezami. Potrzebna jest pewność. Nie zemsta, lecz pewność. Dokładna diagnoza, ustalenie faktów. Jeżeli je ustalimy, jeżeli będę miał zamknięte w zbiornikach "Niezwyciężonego" próbki tej - tej latającej fauny mechanicznej - o ile ona naprawdę istnieje, wówczas oczywiście uznam, że nie mamy tu nic więcej do roboty. Wtedy rzeczą bazy będzie już ustalenie dalszego typu postępowania. Nawiasem mówiąc, nie ma żadnej gwarancji, że te twory pozostaną na planecie, może będą się rozwijały, aby w końcu zagrozić i żegludze kosmicznej w tym rejonie Galaktyki. Gdyby nawet i tak miało być, to nie prędzej jak za setki tysięcy, raczej za miliony lat.
- Pan, astrogatorze, wciąż, jak się obawiam, rozumuje tak, jakbyśmy stali oko w oko z myślącym przeciwnikiem. To, co kiedyś było narzędziem istot rozumnych, po ich zniknięciu usamodzielniło się i z upływem milionów lat stało się właściwie częścią sił naturalnych planety. Życie pozostało w oceanie, bo tam nie sięga ewolucja mechaniczna, ale nie daje ona wstępu formom tego życia na ląd. Tym tłumaczy się umiarkowany procent tlenu w atmosferze - wydzielają go oceaniczne glony - jak również wygląd powierzchni kontynentów. Jest ona pustynią, bo te ustroje niczego nie budują, nie posiadają żadnej cywilizacji, nie mają w ogóle niczego prócz siebie, nie tworzą żadnych wartości: dlatego winniśmy je traktować jak siłę naturalną. Natura też nie tworzy ani ocen, ani wartości. Te twory po prostu są sobą, trwają i działają tak, aby to trwanie kontynuować...
- Jak pan tłumaczy zagładę samolotów? Chroniło je pole siłowe...
- Siłowe pole można zgnieść innym siłowym polem. Zresztą, astrogatorze, aby w ułamku sekundy unicestwić całą pamięć zawartą w mózgu człowieka, trzeba momentalnie wzbudzić wokół jego głowy pole magnetyczne o takim natężeniu, jakie trudno byłoby zrealizować nawet nam za pomocą środków, jakie mamy na pokładzie. Potrzebne byłyby do tego jakieś gigantyczne przetwornice, transformatory, elektromagnesy... I pan myśli, że one mają to wszystko? Ależ nic podobnego! Niczego nie mają. Po prostu są cegiełkami, z których potrzeba chwili buduje to, co niezbędne. Przychodzi sygnał: zagrożenie! Coś się pojawiło, wykrywalne wywołanymi zmianami, na przykład zmianami pola elektrostatycznego... natychmiast lotny rój układa się w ten jakiś "chmuromózg" i budzi się jego zbiorowa pamięć: takie istoty już były, postępowało się z nimi tak a tak, po czym uległy zagładzie... i powtarzają ów tryb postępowania...
- Dobrze - powiedział Horpach, który od dłuższej chwili nie słyszał już słów starego biologa. - Odkładam start. Zwołamy teraz naradę; wolałbym tego nie robić, bo kroi się na wielką dyskusję, namiętności naukowe rozgorzeją, ale innej rady nie widzę. Za pół godziny w głównej bibliotece, doktorze Lauda...
- Niech mnie przekonają, że się mylę, a wtedy na pokładzie przybędzie panu jeden człowiek prawdziwie zadowolony... - powiedział spokojnie doktor i tak cicho jak wszedł, opuścił kajutę.
Horpach wyprostował się, podszedł do ściennego informatora i wcisnąwszy taster wewnętrznej sieci głośników, wezwał po kolei wszystkich uczonych. Jak się okazało, większość specjalistów żywiła podobne przypuszczenia co Lauda; on był tylko pierwszy, który sformułował je tak kategorycznie. Spory rozgorzały jedynie wokół problemu psychiczności czy apsychiczności "chmury". Cybernetycy skłaniali się raczej ku uznaniu jej za system myślący, obdarzony zdolnością działania strategicznego. Atakowano Laudę ostro; Horpach zdawał sobie sprawę z tego, że namiętność owych ataków spowodowała nie tyle hipoteza Laudy, ile to, że zamiast z kolegami przedyskutował ją najpierw z nim samym. Mimo wszystkie więzy łączące ich z załogą uczeni stanowili jednak na pokładzie rodzaj "państwa w państwie" i przestrzegali pewnego, niepisanego kodeksu postępowania.
Główny cybernetyk, Kronotos, pytał, w jaki sposób według Laudy "chmura", choć pozbawiona inteligencji, nauczyła się atakować ludzi. Ależ to proste - odparł biolog. - Nie robiła nic innego przez miliony lat. Mam na myśli walkę z pierwotnymi mieszkańcami Regis. Były to zwierzęta, posiadające centralny układ nerwowy. Nauczyły się je atakować tak samo, jak ziemski owad atakuje ofiarę. Robią to z analogiczną precyzją, z jaką osa potrafi wstrzyknąć truciznę w zwoje nerwowe pasikonika czy chrząszcza. To nie inteligencja, to instynkt...
- A skąd wiedziały, jak zaatakować samoloty? Z samolotami nie spotykały się dotąd...
- Tego nie możemy wiedzieć, kolego. Walczyły, jak już wam mówiłem, na dwa fronty. Z mieszkańcami Regis - żywymi i martwymi, to jest z innymi automatami. Te automaty siłą rzeczy musiały używać rozmaitych rodzajów energii w celach obrony i ataku... Ale jeśli nie było wśród nich latających...
- Domyślam się, o co chodzi doktorowi - zauważył zastępca GC, Saurahan. Te wielkie automaty, makroautomaty, komunikowały się ze sobą celem kooperacji, i najłatwiej było je zniszczyć przez izolację, rozdzielenie, najlepszym więc sposobem było blokowanie łączności...
- Nie o to chodzi, czy można wyjaśnić poszczególne formy zachowania "chmury" bez uciekania się do hipotezy inteligencji - odparł Kronotos - ponieważ nie obowiązuje nas brzytwa Occhama. Nie nasze zadanie, teraz przynajmniej, tworzyć hipotezę, która najoszczędniejszymi środkami wyjaśni wszystko, lecz taką hipotezę, która umożliwi najbezpieczniejsze działanie. Dlatego raczej należy uznać, że "chmura" może być obdarzona inteligencją, bo to będzie większa przezorność. Będziemy działać wtedy ostrożniej. Gdybyśmy natomiast przyjęli za Laudą, że chmura nie ma inteligencji, a w rzeczywistości by ją miała, łatwo możemy za taki błąd zapłacić straszną cenę... Mówię to nie jako teoretyk, ale przede wszystkim jako strateg.
- Nie wiem, kogo chcesz pokonać - chmurę czy mnie - odparł spokojnie Lauda. - Nie jestem za brakiem ostrożności, ale chmura nie ma inteligencji innego typu, aniżeli ją ma owad, ile, dajmy na to, mrowisko. Przecież gdyby było inaczej, już byśmy nie żyli.
- Udowodnij to.
- Nie byliśmy dla niej pierwszym przeciwnikiem typu homo, ponieważ już miała z nim do czynienia: przypominam, że przed nami był tutaj "Kondor". Otóż, aby przeniknąć w głąb pola siłowego, wystarczyłoby się tym mikroskopijnym "muszkom" zagrzebać w piasku. Pole sięga tylko do jego powierzchni. One znały pola siłowe "Kondora", więc mogły się nauczyć tego sposobu atakowania. Tymczasem niczego podobnego nie zrobiły. Albo więc jest "chmura" głupcem, albo działa instynktownie...
Kronotos nie chciał się poddać, ale tu wkroczył Horpach, proponując, aby dalszą część dyskusji odłożono. Prosił o konkretne propozycje, wynikające z tego, co ustalono z dużym prawdopodobieństwem. Nygren pytał, czy nie można by ekranować ludzi, nakładając im hełmy metalowe, które uniemożliwiają działanie magnetycznego pola. Fizycy doszli jednak do wniosku, że to nie będzie skuteczne, ponieważ bardzo silne pole wytwarza w metalu prądy wirowe, rozgrzewające hełm do wysokiej temperatury. Gdy zacznie parzyć, nie będzie innej rady jak tylko zerwać go z głowy z wiadomym skutkiem.
Była już noc. Horpach w jednym kącie sali rozmawiał z Laudą i lekarzami; osobno skupili się cybernetycy.
- To jednak niezwykłe, że istoty o wyższej inteligencji, owe makroautomaty, nie odniosły zwycięstwa - powiedział któryś.
- Byłby to wyjątek potwierdzający regułę, że ewolucja idzie w kierunku komplikacji, doskonalenia homeostazy... sprawy informacji, jej wykorzystania... Te automaty nie miały szans właśnie dlatego, że były już na samym początku tak wysoko rozwinięte i skomplikowane - odparł Saurahan. - Zrozum, były wysoko wyspecjalizowane dla celów współpracy z ich konstruktorami, Lyranami, a kiedy zabrakło Lyran, zostały jakby okaleczone, pozbawione dowództwa. Natomiast te formy, z których powstały dzisiejsze "muszki" (nie twierdzę wcale, że one już wtedy istniały, uważam to nawet za wykluczone, musiały powstać daleko później), te formy były względnie prymitywne i przez to miały przed sobą wiele dróg rozwoju.
- Może był to czynnik nawet donioślejszy - dorzucił doktor Sax, który do nich podszedł - mamy do czynienia z mechanizmami, a mechanizmy nigdy nie wykazują takich tendencji samonaprawczych jak żywe zwierzę, żywa tkanka, która sama się odtwarza po skaleczeniu. Makroautomat, jeśli nawet mógłby naprawić inny, potrzebuje do tego narzędzi, całego parku maszynowego. Wystarczyło zatem odciąć je od takich narzędzi, aby oślepić. Stały się wtedy prawie bezbronnym łupem lotnych stworów, które były daleko mniej podatne na uszkodzenia...
- To niesłychanie ciekawe - powiedział nagle Saurahan. - Z tego wynika, że automaty trzeba budować zupełnie inaczej, niż to robimy, aby były naprawdę uniwersalne: należy wychodzić z małych cegiełek elementarnych, z pseudoko-mórek, które mogą się nawzajem zastępować.
- To nie jest takie nowe - uśmiechnął się Sax - bo właśnie ewolucja żywych form postępuje w ten sposób, i nieprzypadkowo... Dlatego i to, że "chmura" składa się z takich elementów wymiennych, na pewno nie jest przypadkiem... To jest sprawa materiału: uszkodzony makroautomat wymaga części, które wytworzyć może tylko wysoko rozwinięty przemysł, natomiast układ złożony z paru kryształków czy termistorów albo innych prostych ogniwek, taki układ może ulec zniszczeniu i to nie przynosi żadnej szkody, bo zastąpi go natychmiast jeden z miliarda podobnych. (…)
Jaki śmieszny i szaleńczy zarazem jest ten "podbój za największą cenę", to "heroiczne trwanie człowieka", ta chęć odpłaty za śmierć towarzyszy, którzy zginęli, bo wysłano ich na tę śmierć... Byliśmy po prostu nieostrożni, zbyt wiele zaufania pokładaliśmy w naszych miotaczach i czujnikach, popełniliśmy błędy i ponosimy konsekwencje. My, tylko my jesteśmy winni. Myślał tak, z zamkniętymi w słabym świetle oczami, które paliły go, jakby pod powiekami miał pełno piasku. Człowiek - pojmował to w tej chwili bez słów - jeszcze nie wzniósł się na właściwą wysokość, jeszcze nie zasłużył na tak pięknie nazwaną postawę galaktocentryczną, która wysławiana od dawna, nie na tym polega, aby szukać tylko podobnych sobie i takich tylko rozumieć, ale na tym, żeby nie wtrącać się do nie swoich, nieludzkich spraw. Zagarniać pustkę -owszem, dlaczegóż by nie, ale nie atakować tego, co istnieje, co w ciągu milionoleci wytworzyło swoją własną, nie podległą nikomu ani niczemu oprócz sił promienistych i sił materialnych, równowagę trwania, czynnego, aktywnego trwania, które jest ani lepsze, ani gorsze od trwania białkowych związków, zwanych zwierzętami czy ludźmi.[1]

Powstaje zatem pytanie: czy kiedyś coś takiego nie zdarzyło się na Ziemi? Niektóre historie Wielkich Wymierań – jak np. Epizod Ordowicki  – masowe wymieranie, które miało miejsce około 438 milionów lat temu, pod koniec Ordowiku. Wymarło wtedy około 85% gatunków (ponad 100 rodzin). Największe zmiany objęły ramienionogi, mszywioły, trylobity, a także graptolity i konodonty. Do gwałtownego wymierania ordowickiego mógł się przyczynić wybuch bliskiej supernowej lub rozbłysk gamma, przyjęcie przez Ziemię dużej dawki promieniowania gamma mogło spowodować zniszczenie warstwy ozonowej, prowadzące do unicestwienia wielu organizmów, zaburzenia fotosyntezy. Następstwem lub tylko wynikiem biegunowego dryftu kontynentów mogło być zlodowacenie Gondwany i orogeneza takońska. W stratygrafii z tego okresu obserwowane jest większe stężenie tlenu 18O. Izotop 18O powstaje z 14N i cząstek alfa – 2He.[2]

Drugim takim podejrzanym Epizodem jest największy z dotychczas znanych Epizod Permski – Epizod P/T z pogranicza Permu i Triasu, który zakończył Erę Paleozoiczną 245-250 MA temu. 

Wymieranie z pogranicza Permu i Triasu (około 250 mln lat temu) było najtragiczniejszym wydarzeniem tego typu w dziejach Ziemi. Niestety, jego przyczyny wciąż pozostają niejasne.

Trudności z jednoznacznym wskazaniem winnego bądź winnych wynikają po części z tego, że nadal nie znamy wielu faktów związanych z wymieraniem. Do tej pory nie ustalono, czy katastrofa była jednorazowym wydarzeniem, czy też składała się z kilku (ilu?) oddzielnych epizodów. Trudno stwierdzić, z którymi z tych potencjalnych wydarzeń miało związek wyginięcie konkretnej grupy zwierząt. I wreszcie, miliony lat, które upłynęły od tego wydarzenia, skutecznie zatarły zapis kopalny, niszcząc wiele dowodów mogących jednoznacznie wskazać winowajcę.

Wątpliwości sięgają zresztą o wiele dalej. Niekiedy trudno jest odróżnić przyczyny od skutków wymierania. Przykładowo, katastrofa z pogranicza permu i triasu – a zarazem paleozoiku oraz mezozoiku – była związana ze zmianami procentowego udziału poszczególnych izotopów węgla oraz tlenu.
Nie jest jasne, z czego wynikały te anomalie. Zmiana procentowego udziału stabilnego izotopu węgla 13C może stanowić efekt wyrzucenia do atmosfery dużych ilości metanu, na przykład na skutek uwolnienia klatratów spoczywających na dnach oceanów, lub w wyniku intensywnej działalności wulkanicznej. To z kolei może spowodować poważne zaburzenia ziemskich ekosystemów. W takim ujęciu anomalia δ13C (symbolem tym oznaczamy różnicę pomiędzy aktualnym udziałem izotopów 13C oraz 12C, a określonym arbitralnie udziałem standardowym) stanowiłaby jedną z przyczyn wymierania.
Ta sama anomalia może być jednak wywołana także nagłym załamaniem się ekosystemów, zmniejszoną produkcją roślinną oraz zanikiem bądź zmniejszeniem liczebności wielu grup organizmów. W tym przypadku anomalia δ13C byłaby już jednak nie przyczyną, ale skutkiem wymierania.

Brak rozróżnienia pomiędzy przyczynami a skutkami powoduje, że jeden fakt można interpretować na korzyść kilku hipotez wyjaśniających powody wymierania. Wymieniona anomalia δ13C potraktowana jako skutek przemawia na korzyść teorii wiążącej permską katastrofę z upadkiem planetoidy (wywołane przez nią wymieranie spowodowałoby zmniejszenie produkcji biomasy i zmianę procentowego udziału izotopów węgla). Z drugiej strony, jeśli anomalię uznamy za przyczynę, to zmusi nas to faworyzowania hipotezy łączącej wymieranie perm/trias z emisją metanu do atmosfery, a związana z tym zmiana wartości δ13C odzwierciedlałaby przyczyny, a nie skutek katastrofy.
Przynajmniej niektóre z problemów można by wyjaśnić, gdyby udało się dokładnie wydatować epizody intensywnej działalności wulkanicznej, upadku wielkich meteorytów i planetoid, anomalii izotopowych oraz wymierań poszczególnych grup organizmów. Niestety, na razie jesteśmy daleko od osiągnięcia tego celu, co powoduje, że ustalenie rzeczywistych przyczyn wymierań pozostaje wciąż trudne.

Starsze badania skupiały się na wskazaniu jednej, dominującej przyczyny każdego z wielkich wymierań. Obecnie coraz większa grupa naukowców podziela pogląd, że wymierania powodowane są przez wiele mechanizmów, które wspólnie doprowadzają do wyginięcia wielu lub nawet większości gatunków. Od schematu tego odbiegają zwolennicy teorii impaktowych – zakładających, że wymierania są wynikiem upadków dużych fragmentów materii pozaziemskiej, od wielkich meteorytów po asteroidy. Hipoteza taka zakłada, że to jeden czynnik (a konkretnie impakt) jest bezpośrednio odpowiedzialny za katastrofę, natomiast wszystkie pozostałe mogły jedynie zmienić jej rozmiary.

Aktualnie wydaje się jednak, że do każdego z wielkich wymierań musiało doprowadzić kilka, a nawet wiele czynników. Dobry przykład stanowi wymieranie Perm/Trias. Jego ogromne rozmiary – wyginęło 95 procent gatunków organizmów morskich – sprawiają, że nie daje się wskazać jednej przyczyny, która mogłaby spowodować taką hekatombę. Ani upadek planetoidy, ani intensywna działalność wulkaniczna lub uwolnienie klatratów metanowych nie doprowadziłyby do wymierania na tak dużą skalę, co pokazują zresztą inne zdarzenia z dziejów Ziemi. Żaden znany impakt ani okres wzmożonego wulkanizmu nie miał tak dalekosiężnych skutków.

Na istnienie wielu przyczyn wskazuje dodatkowo fakt, że katastrofa z pogranicza paleozoiku i mezozoiku nie była przypuszczalnie jednorazowym wymieraniem, ale grupą katastrof, które w sumie doprowadziły do zagłady zdecydowanej większości gatunków żyjących wówczas na Ziemi. Trudno przypuszczać, że wszystkie te epizody były spowodowane jedną przyczyną, zwłaszcza że każdy z nich dotknął najprawdopodobniej innych grup zwierząt i roślin.
Na kilka oddzielnych epizodów wymierania organizmów wskazywały próby dokładnego wydatowania momentu wyginięcia poszczególnych grup organizmów dotkniętych katastrofą. Aktualne datowania wciąż nie są jeszcze precyzyjne, jednak nie ulega wątpliwości, że trylobity, koralowce Rugosa, wielkie otwornice oraz niektóre spośród ramienionogów nie wymarły jednocześnie.

Badania wykonane w południowych Chinach, gdzie zachowały jedne z najefektowniejszych profili geologicznych dokumentujących granicę permu i triasu, pokazują, że wymieranie składało się z co najmniej dwóch epizodów, z których drugi nastąpił 180 tysięcy lat po pierwszym (Song et al., 2013). Co ważne, każdy z tych dwóch epizodów dotknął inne grupy organizmów. Pierwsze wydarzenie doprowadziło do wyginięcia taksonów żyjących w ciepłych, płytkich wodach morskich. Druga katastrofa dotknęła z kolei przede wszystkim zwierzęta morskie żyjące w pobliżu dna. Prawdopodobną bezpośrednią przyczyną takiego zdarzenia mogło być pojawienie się wód pozbawionych tlenu w strefie przydennej oceanów. Pierwsze ze zdarzeń było jednak przypuszczalnie spowodowane innymi mechanizmami; na przykład ochłodzeniem spowodowanym gigantycznymi erupcjami wulkanicznymi.

Cytowane badania nie brały pod uwagę wymierania zwierząt i roślin lądowych, które również poważnie ucierpiały (zniknęło 70 procent gatunków lądowych). Ich wyginięcia nie można wytłumaczyć brakiem tlenu w strefie przydennej. Może to oznaczać (choć nie musi), że za wymieraniem zwierząt na lądach stała inna przyczyna niż ta, która doprowadziła do pojawienia się strefy beztlenowej na dnach oceanów. To stanowi dodatkowy argument na rzecz teorii głoszącej istnienie wielu przyczyn katastrofy na granicy paleozoiku i mezozoiku.

Znamy obecnie co najmniej kilka procesów, które mogły doprowadzić do największego wymierania w dziejach Ziemi. Niewykluczone, że każdy z nich odegrał jakąś, mniejszą bądź większą, rolę. Oto najważniejsze z tych czynników:
1. Działalność wulkaniczna. W końcu permu na terenie dzisiejszej Syberii miały miejsce największe w ciągu ostatnich 500 mln lat wylewy law. Są tak zwane „trapy syberyjskie”. Powstały one stosunkowo szybko, oczywiście w geologicznej skali czasu. Działalność wulkaniczna nie ograniczała się jedynie do wylewu law. Około 20 procent całych wylewów stanowił materiał piroklastyczny, który został wyrzucony do atmosfery. Poza tym w atmosferze znalazły się także tysiące ton gazów, które mogły znacząco zmienić klimat na całej kuli ziemskiej. Wylewy law bazaltowych na terenie dzisiejszej Syberii nie były jedynym przejawem wzmożonej działalności wulkanicznej w schyłku permu. Podobne, chociaż dużo mniejsze pokrywy lawowe powstały wówczas także na terenie współczesnych południowych Chin. Uwolnienie tak wielkich ilości lawy oraz materiału piroklastycznego w czasie pół miliona lat musiało mieć ogromne konsekwencje. Wśród nich należy wymienić między innymi:
1.1. pył wyrzucony do atmosfery mógł spowodować krótkotrwałe, silne ochłodzenie („zima wulkaniczna”),
1.2. gazy wyrzucone do atmosfery doprowadziły do powstania kwaśnych deszczy, a być może także do zakwaszenia wód oceanicznych,
1.3. gazy cieplarniane wyemitowane do atmosfery mogły doprowadzić, po początkowym okresie ochłodzenia, do globalnego ocieplenia; aktualne badania potwierdzają zresztą, że w końcu permu i na początku triasu klimat zmieniał się raptownie.
2. Upadek planetoidy. Katastrofa kosmiczna na dużą skalę mogłaby doprowadzić do wymierania, pytanie jednak, czy na tak wielką skalę. W ciągu ostatnich 500 milionów lat na Ziemię upadło wiele wielkich meteorytów. Znaleziono także ślady impaktów na znacznie większą skalę. Żadne z tych zdarzeń nie miało jednak równie dalekosiężnych konsekwencji. Trudno jest znaleźć dowody przemawiające za upadkiem planetoidy w końcu Permu. Pod lodami Antarktydy ukryty jest przypuszczalnie krater, który mógł powstać w wyniku katastrofy kosmicznej na przełomie paleozoiku i mezozoiku. Na razie nie udało się go wydatować. Brak krateru nie stanowi zresztą argumentu przeciwko teorii impaktowej. Planetoida mogła bowiem upaść na ocean, a nie zachował się żaden fragment skorupy oceanicznej z tego czasu. Dlatego też nie można jednoznacznie odrzucić opisywanej hipotezy. Na razie brakuje dowodów przemawiających na korzyść tej hipotezy; wątpliwe też, czy takie zdarzenie mogło samo doprowadzić do największej katastrofy w dziejach życia na Ziemi.
3. Uwolnienie metanu z hydratów metanu. Hydraty metanu gromadzą się (również dzisiaj) na stokach kontynentalnych, pod osadami tworzącymi się na dnach oceanicznych. Nagłe uwolnienie metanu do atmosfery może powodować gwałtowne zmiany klimatyczne. Trudno sobie jednak wyobrazić, by same hydraty mogły doprowadzić do wielkiego wymierania. Poza tym nie tłumaczą one późniejszych, triasowych zmian klimatycznych, które miały miejsce krótko po wielkim wymieraniu. Uwolnienie hydratów powinno być bowiem zdarzeniem jednorazowym, po którym metan gromadził się na nowo przez długie miliony lat.
4. Zmiany konfiguracji kontynentów oraz poziomu wód morskich. W końcu paleozoiku powstał superkontynent Pangea, łączący w sobie niemal wszystkie lądy znajdujące się na kuli ziemskiej. Utworzenie jednego, olbrzymiego lądu w miejsce kilku mniejszych spowodowało zmniejszenie się powierzchni płytkich mórz szelfowych. Podobny efekt miałoby obniżenie się światowego poziomu morza. To z kolei mogło fatalnie wpłynąć na żyjące w nich organizmy. I rzeczywiście, zwierzęta płytkich mórz zostały najpoważniej dotknięte wymieraniem Perm/Trias. Czynnik ten nie wyjaśnia jednak wymierania na lądach, które również miało miejsce.
5. Brak tlenu w oceanach i/lub zmiana chemizmu wód. Bardzo prawdopodobna bezpośrednia przyczyna wymierania na pograniczu Perm/Trias. Musiał jednak istnieć jakiś inny czynnik, który doprowadził do ograniczenia ilości tlenu w wodach morskich lub do ich zakwaszenia. Niewykluczone, że tym czynnikiem była intensywna działalność wulkaniczna, którą w tej sytuacji należy za pierwszą przyczynę wymierania.

Dyskusja nad rzeczywistymi przyczynami wymierania permsko-triasowego będzie jeszcze trwała długo. Niewykluczone, że trudności ze wskazaniem głównego czynnika prowadzącego do największej katastrofy w dziejach życia na Ziemi wynikają nie tylko z braku z satysfakcjonujących danych geologicznych, ale także z faktu, że przyczyn było wiele i każda z nich odegrała ważną rolę.[3]


A więc kosmiczna wojna? A dlaczegożby nie? Ten problem – odwiedzin Ziemi przez inteligentne istoty w głębokiej Przeszłości – po raz pierwszy postawił tak konkretnie prof. Iwan Jefriemow w swej noweli pt. „Gwiezdne okręty” (1949), w której pisze on o lądowaniu Przybyszów z Kosmosu na mezozoicznym kontynencie azjatyckim około 70 MA temu. Polecam Czytelnikowi tą książeczkę, bo zawarte są w niej pewne wizjonerskie myśli, choć informacje naukowe już dawno zostały zweryfikowane i odeszły do lamusa. Otóż Obcy posługiwali się bronią jądrową i na dodatek od czasu do czasu tłukli nią dinozaury, które uprzykrzały im życie… NB, to właśnie oni przyczynili się do wyginięcia dinozaurów poprzez tworzenie na Ziemi kopalni rud uranowych i torowych. Fantazja? - no nie bardzo…

Hipoteza była odważna, ale nie wytrzymała próby czasu, bo po odkryciach Waltera i Louisa Alvarezów wiemy, że było nieco inaczej i jakieś 64,8 MA temu doszło do bombardowania Ziemi przez asteroidy, które wymazały dinozaury z oblicza naszej planety. Ta prawda jest także jednym z plusów napięcia politycznego lat 80. XX wieku.  

No właśnie, pamiętam, jak w latach 80-tych, w samym apogeum Zimnej Wojny zastanawiano się, jakie skutki może nam przynieść masowe użycie broni jądrowej i termojądrowej – tych wszystkich 9,4 Gt TNT uwięzione w głowicach i bombach nuklearnych, których by użyto w przypadku konfliktu.[4] Wszystkie kalkulacje i obliczenia wiodły do tego, że skończyłoby się to totalną katastrofą, przy której biblijny Armagedon to pestka. Uczeni tylko zastanawiali się nad tym, czy końcem tego konfliktu byłaby zima jądrowa czy totalny efekt cieplarniany. Tak czy owak, byłaby to hekatomba wszystkich istot żywych na naszej planecie, no może poza największymi głębiami Wszechoceanu i jaskiniami, i w konsekwencji Ziemia skończyła by tak, jak planeta Regis III w powieści Lema.

Jak już powiedziałem coś takiego mogło zdarzyć się co najmniej dwukrotnie w historii Ziemi. Tylko – no właśnie – skoro coś takiego miało miejsce, to czy są tego materialne ślady?

Obawiam się, że jeżeli nawet, to zostały one starte przez naturalne kataklizmy, które musiały wywołać te wojny. Powodzie, huragany, opady tefry, lodowce czy też tsunami – albo wszystko razem musiały doprowadzić do zniszczenia tego, czego nie zniszczyły walczące strony.

Może udałoby się znaleźć jakieś ślady wykorzystania energii jądrowej w postaci produktów rozpadu ciężkich jąder uranu, neptunu, toru czy plutonu – ale znów – czy bylibyśmy w stanie odróżnić je od naturalnych źródeł radioaktywności naszej planety?

Pewna nadzieja jest w poszukiwaniach jąder pierwiastków nie istniejących naturalnie we Wszechświecie, wytwarzanych w reaktorach jądrowych, ale z uwagi na dzielące nas przepaście Czasu, większość z nich rozpadła się do cna, a pozostałe po nich produkty zostały rozproszone.[5] Tym niemniej jednak może poprzez jakiś szczęśliwy traf uda się nam znaleźć takie skupiska…?

Cały problem polega jednak na barierze w umysłach wielu tzw. „uczonych”, dla których idea o możliwych odwiedzinach z Kosmosu jest nie do przyjęcia. Osobiście uważam, że odwiedziny są niezmiernie rzadkie – raz na 100.000 – 1 mln lat – ale nie zapominajmy, że wedle uczonych Ziemia istnieje już niemal 4,5 mld lat, a cały Kosmos około 18 mld lat. Więc czasu na odwiedziny jest dosyć. I nie tylko na odwiedziny. Wojny gwiezdne mogły być prowadzone na Ziemi i w Układzie Słonecznym, więc ich ślady mogłyby pozostać na Księżycu, Marsie i asteroidach. Istnieje możliwość, że Wenus stała się ofiarą takich działań i teraz smaży się w wywołanym sztucznie efekcie cieplarnianym, zaś Mars na odwrót – został zamrożony przez efekt globalnej zimy… Ale tego dowiemy się na pewno, kiedy wreszcie zagłębimy łopaty w glebie tych planet. 
   

Komentarze z KKK

Witam!
Robert oczywiście masz rację, cyt. "Niewykluczone, że trudności ze wskazaniem głównego czynnika prowadzącego do największej katastrofy w dziejach życia na Ziemi wynikają nie tylko z braku z satysfakcjonujących danych geologicznych, ale także z faktu, że przyczyn było wiele i każda z nich odegrała ważną rolę."
Nie jestem astronomem ale od dwóch lat zwracam uwagę na zmianę położenia gwiazdozbioru Kasjopei i Wielkiej Niedziedzicy! To oznacza zmianę Osi Ziemi. Skutki tego mogą być katastrofalne... ale nie, nie muszą. Na razie zmienia się klimat...
Jako wizjonerka przypomnę moją wizję "Studnia Czasowa"
cz.2  Oś Ziemi i Zmartwychwstanie    https://www.youtube.com/watch?v=T65RDXt7NJI
Pozdrawiam serdecznie – Eleonora


Polecam moje opowiadania na stronie „Opowieści łotrzykowskie Daniela L.” – „Daeghtine” - http://daniel-laskowski.blogspot.com/2018/10/opowiadania-wakacyjne-203.html,  „Berenika i wieloryby” - http://daniel-laskowski.blogspot.com/2018/09/opowiadania-wakacyjne-191.html i inne. Przedstawiam tam m.in. hipotezy odnośnie wielkich wymierań i ich przyczyn. Daniel Laskowski 

Witam ponownie...
 Właśnie przeczytałam artykuł który wyjaśnia wiele spraw...
"Czy istnieje kosmiczna wojna między pozaziemskimi cywilizacjami?"
tłumaczenie automatyczne:
"Walka z istotami pozaziemskimi w celu podboju kosmosu?
Wiceprezydent nic nie związanej z obcymi zadeklarować, w rzeczywistości, wspominał Rosja i Chiny jako swoich głównych rywali w podboju przestrzeni, zapewniając, że te narody pracują nad podobnymi projektami z ziemią.
Chociaż Trump wydał już rozkaz stworzenia nowego frontu militarnego, Kongres Stanów Zjednoczonych nie zatwierdził jeszcze budżetu na stworzenie: czy Chiny czy Rosja rzeczywiście staną się rywalami Stanów Zjednoczonych w wojnie kosmicznej? Czy te oświadczenia będą sposobem na odwrócenie uwagi i ukrycie prawdy o tym, co dzieje się we wszechświecie i wojnie między pozaziemskimi cywilizacjami?" - Eleonora 



[1] Stanisław Lem – „Niezwyciężony”, op.cit.
[2] Wikipedia.
[4] Dane według SIPRI w 1984 roku.