Bartłomiej Sieja
Pod koniec II wojny światowej III
Rzesza mogła liczyć już tylko na cud. I Hitler ten cud przepowiadał. Miały nim
być projekty znane jako “Wunderwaffe”, a jednym z nich pojazd pionowego startu
powietrznego Die Glocke, czyli Dzwon.
Pod koniec II wojny światowej Adolf Hitler
zapowiadał produkcję tajnej broni
Po wojnie pojawiło się wiele teorii na
temat m.in. latających spodków produkowanych w III Rzeszy
Pod koniec lat 90. polski autor ogłosił, że
posiada informacje na temat Die Glocke - napędu
antygrawitacyjnego.
Po przytłaczającej serii
zwycięstw w pierwszych latach II wojny światowej, III Rzesza zdawała się być
głównym rozgrywającym na mapie świata i potęgą dosłownie niepowstrzymywalną.
Zakusy Hitlera rosły jednak wraz z kolejnymi sukcesami, co musiało w końcu
doprowadzić pasmo zwycięstw do końca. Przegrana pod Stalingradem w 1943 roku i
kontrofensywa aliantów z osławionym lądowanie w Normandii w 1944 przyczyniły
się do przechylenia szali zwycięstwa i zmusiły III Rzeszę do odwrotu.
Ku
upadkowi III Rzeszy
Hitler do samego końca wierzył
jednak w przewagę technologiczną swojego kraju. III Rzesza była domem dla wielu
naprawdę wyjątkowych naukowców, których lista dokonań robi ogromne wrażenie.
Niemcy nie bali się eksperymentować z nowymi typami pojazdów, wprowadzając na
wyposażenie armii pierwsze samoloty odrzutowe, czy też tak zwane “latające
skrzydła”. Mając do dyspozycji pierwsze komputery (Z1, Z2 i Z3), obliczenia
aerodynamiczne stawały się znacznie prostsze i skomplikowane równania możliwe
były do wykonywania “od ręki”.
Paradoksalnie, to właśnie pogoń
za coraz to nowszymi technologiami, mogła kosztować Niemców wiele przegranych
bitew. Podczas, gdy zarówno Amerykanie, jak i Rosjanie, stawiali na relatywnie
proste konstrukcje i unifikację np. w zakresie wykorzystywanej amunicji, tak
wyposażenie III Rzeszy było pod koniec wojny mocno zróżnicowane, nie mówiąc o
tym, że naboje z jednego typu karabinu bardzo rzadko pasowały do innego.
Jednoczesne rozpoczynanie prac
nad nawet kilkudziesięcioma skomplikowanymi projektami także nie pozostawało
bez wpływu na budżet państwa. To, w jakim rozkroku stanęli inżynierowie III
Rzeszy pokazuje chociażby projekt bombowca o ujemnym skosie skrzydeł Junkers
Ju 287. Pierwszy prototyp został wykonany dosłownie z wykorzystaniem
elementów innych samolotów, by jak najbardziej uciąć koszty.
Ostatnia
nadzieja Hitlera
Z drugiej strony postęp
technologiczny w dziedzinie militariów był dla Hitlera powodem do dumy i
propagandy. Gdy już wszystko wskazywało na to, że zarówno Sowieci od wschodu,
jak i Brytyjczycy z Amerykanami od zachodu będą w stanie dojść nawet do
Berlina, pozostała jedynie propaganda. Cele były dwa - przekonać własnych
obywateli i żołnierzy, że pomoc jest już na wyciągnięcie ręki, jak i odstraszyć
nieco wrogów. A to nie było zadanie łatwe - bitwa na łuku kurskim pokazała, że
Rosjanie są w stanie zwyciężać przewagą liczebną i mimo znacznie większych
strat, wygrywać kolejne bitwy.
O tym, jakie tajne projekty miały
się ukrywać pod określeniem Wunderwaffe, zaczęto spekulować w zasadzie od
samego zakończenia II wojny światowej. Większość niemieckiej elity naukowców
znalazła nowe domy i prace dla dotychczasowych wrogów, ale wiele projektów
zostało zapomnianych i najpewniej zniszczonych w obawie przed wpadnięciem w
obce ręce.
Supertajna
broń
Od tego czasu pojawiały się mniej
lub bardziej wiarygodne lub fantastyczne opowieści o tajnych broniach Hitlera.
Od wykorzystania zjawisk paranormalnych (i nawet próbach stworzenia armii
nieumarłych) po latające spodki. I właśnie ten ostatni temat wrócił do
ogólnoświatowej dyskusji tak historyków, jak i fanów teorii spiskowych za
sprawą polskiego pisarza Igora
Witkowskiego i jego książek “Supertajne bronie Hitlera” (1998-2001, 8
tomów), czy “Prawda o Wunderwaffe” (2007).
Trzeba mieć jednak na uwadze, że
Witkowski porusza w swoich książkach wiele tematów z pogranicza fantastyki i
historii, a za przykłady niech posłużą takie tytuły, jak “Wilkołaki Hitlera”
(2009), czy “Chrystus i UFO” (2009). Już samo to wskazuje, że fakty
historyczne, wykorzystywane przez Witkowskiego, mogą służyć kreowaniu teorii
spiskowych.
Polski pisarz twierdzi w swoich
książkach, że jeszcze w latach 90. skontaktował się z nim człowiek, który w PRL
miał kontakty, bądź pracował w służbach wywiadowczych kraju i poinformował o
istnieniu dokumentów, według których III Rzesza opracowała supertajne rodzaje
napędów. Jednym z wynalazków, tworzonych w ramach projektu nazwanego Chronos, miał być właśnie Dzwon
(niem. “Die Glocke”).
Stworzony przez Witkowskiego opis
urządzenia znajduje się w “Supertajnych broniach Hitlera”:
Zasadniczą część dzwonu stanowiły
dwa masywne cylindry-bębny o średnicy jednego metra, które w trakcie eksperymentu
wirowano w przeciwnych kierunkach z ogromnymi prędkościami. Bębny wykonane były
ze srebrzystego metalu i obracały się wokół wspólnej osi. Był nią dość
niezwykły rdzeń o średnicy rzędu kilkunastu–dwudziestu centymetrów przymocowany
swym dolnym końcem do masywnego postumentu dzwonu. Wykonany był z ciężkiego,
twardego metalu. Przed każdą próbą w jego wnętrzu umieszczano coś w rodzaju
podłużnego, ceramicznego pojemnika o ściankach osłoniętych warstwą ołowiu o
grubości ok. 3 cm. Miał on długość ok. 1–1,5 metra i wypełniony był dziwną
metaliczną substancją o złoto-fioletowym odcieniu i zachowującą w temperaturze
pokojowej konsystencję lekko ściętej galarety.
Witkowski powiązał te informacje
z plotkami na temat budowy antygrawitacyjnych silników, którymi interesował się
już wcześniej. Był wręcz przekonany o tym, że Dzwon jest projektem
silnika dla pojazdów pokroju Haunebu, czyli latających spodków,
jakie miały być rzekomo budowane w tajnych zakładach Gór Sowich.
Czym
mógł być Dzwon?
Temat Die Glocke został
podchwycony również za granicą. Brytyjski dziennikarz zajmujący się tematami
militarnymi i lotniczymi, Nick Cook,
w 2001 roku opisał Dzwon w swojej książce “The Hunt for Zero Point”. Posunął się
on nawet o krok dalej od Witkowskiego w swoich rozważaniach na temat możliwego
wykorzystania Die Glocke, sugerując, że mógł to być nawet projekt wehikułu
czasu. Wskazał on również, że SS-man – generał SS Hans Kammler, miał przekazać Amerykanom informacje o Dzwonie
w zamian za wolność.
Zakładając, że projekt Die
Glocke rzeczywiście istniał, można się zastanowić nad tym, czym mógł
być w rzeczywistości. Jeżeli miał być napędem antygrawitacyjnym, to na pewno
nie był projektem udanym i trudno wierzyć w to, że III Rzesza rozwijała go od
1942 roku do końca wojny. Znacznie większe prawdopodobieństwo ma teoria, że Dzwon
był projektem powiązanym z energią atomową - mógł być akceleratorem cząstek
(cyklotronem), znanym już od lat 30.
Czy
Dzwon został wymyślony?
Najbardziej prawdopodobna teoria
jest jednak taka, że Witkowski historię o “przekazaniu informacji” wymyślił,
bądź też na podstawie prawdziwego wydarzenia o kontakcie z osobą mającą
informacje o projekcie, obudował własne teorie na temat interesujących go
napędów antygrawitacyjnych. Dowody na takie rozwiązanie sprawy zebrał w swoim
artykule “Dzwon (die Glocke) – koniec tajemnicy” Bartosz Rdułtowski, również pisarz, a
jednocześnie wieloletni czytelnik książek Witkowskiego.
Rdułtowski wskazuje, że większość
opisów Dzwonu, jego działania i budowy, jest parafrazą opisów
technologii antygrawitacji z poprzednich książek Witkowskiego w tych tematach.
Podsumowanie “dochodzenia” wskazuje niemal jednoznacznie, że Die
Glocke to w całości wymysł pisarza:
Na zasadniczy trzon opisu „dzwonu”, który
Igor Witkowski zaprezentował w 1998 roku, składały się więc informacje, które
już rok wcześniej opisał w swojej książce o UFO i napędzie antygrawitacyjnym!
Tylko że wówczas nie dotyczyły one zagadki najtajniejszego projektu III Rzeszy,
a jedynie powojennych badań nad antygrawitacją!
Jedynym dowodem, że Die
Glocke mogło kiedykolwiek istnieć, jest więc polski autor książek o UFO
i wszystkie tropy na ten temat zaczynają się właśnie u niego. Pytanie, czy mu
wierzyć pozostawiam już wam. (Onet.pl)
Moje
3 grosze
Sprawa Dzwonu obśmiewana przez
sceptyków i traktowana serio przez entuzjastów, ma swoje drugie dno. Powiem
wprost – najprawdopodobniej rację ma Nick Cook, który w Dzwonie widzi wehikuł
czasu. Doszedłem bowiem do podobnego wniosku po przestudiowaniu działalności
nazistowskich „uczonych” z Ahnenerbe w Azji i Ameryce Południowej oraz krajach
Bliskiego i Środkowego Wschodu.
Mówi się, że poszukiwali oni tam
śladów Ariów – przodków „prawdziwych Niemców” i właśnie zapożyczyli wschodnią
symbolikę do swych celów – m.in. swastykę, która dla Hindusów jest świętym
symbolem szczęścia, ognia i Słońca. Rzecz jest nawet logiczna, jak spojrzymy na
nią z tej strony. Ale jako że medal ma dwa końce, to spójrzmy na to z drugiej
strony, a mianowicie – czy w Przeszłości nie ma śladów po współczesnych Ariach,
którzy dostali się tam z Teraźniejszości III Rzeszy? Idąc śladem takiego
myślenia, jeżeli emisariusze Hitlera znaleźli się w Przeszłości na wymienionych
terenach, to powinni po sobie pozostawić jakieś ślady: materialne w postaci
chronoklazmicznych artefaktów, przekazu kulturowego w postaci mitów, legend,
baśni, przekazów ustnych, itd. itp., oraz przekazu genetycznego – którego
możemy szukać dopiero dzisiaj, kiedy mamy fizyczne możliwości odczytywania kodu
DNA. Naziści mogli jedynie robić pomiary antropometryczne i na ich podstawie
ocenić, czy takie wizyty w Przeszłości Ludzkości miały miejsce.
W każdym razie idea, że naziści
pracowali nad technikami chronomocji ma sens. W takim kontekście Dzwon mógł być
po prostu wehikułem czasu. Czy zadziałał? Trudno powiedzieć, należałoby jeszcze
raz zbadać miejsca, w których naziści poszukiwali swych przodków – Ariów. No i
oczywiście archiwa Ahnenerbe, w których powinny znajdować się wyniki badań z
lat 1935-1945 i wcześniejszych.
No i sprawa z Kecksburga, PA, z
dnia 9.XII.1965 roku. Opisano ją na tym blogu na stronie: https://wszechocean.blogspot.com/2015/06/i-zadrzay-domy.html, więc
tam odsyłam zainteresowanych. To, co tam spadło i wpadło w ręce Amerykanów
zjawiskowo przypomina właśnie Dzwon – Amerykanie nazwali to bell-jar
device – urządzenie dzwon-dzbanek ze względu na kształt. Należy więc
przypuszczać, że technologia ta jest obecnie rozpracowywana i unowocześniana –
o ile incydent z Kecksburga jest autentykiem…
Incydent z Kecksburga ma to do
siebie, że niewiele o nim wiadomo. Polska Wikipedia podaje, co następuje:
9 grudnia 1965 nad prowincją
Ontario w Kanadzie oraz północno-wschodnimi stanami USA przeleciał nietypowy
bolid, któremu towarzyszyła hukowa kanonada – meteoroid miał rozsiewać w locie
rozżarzone metalowe fragmenty które spadając na pola, wywołały w niektórych
miejscach pożary traw. Media i eksperci uspokajali ludność twierdząc, że to
tylko najprawdopodobniej kosmiczny kamień jednak kilka chwil po obserwacji
bolidu, w lesie koło wsi Kecksburg spadł z nieba tajemniczy obiekt. O godzinie
16:45 Bill Bulebush montował w swoim
samochodzie CB-radio, kiedy nagle usłyszał dochodzące z góry „skwierczenie”:
Wysiadłem
z auta i podszedłem do drogi, gdzie mogłem to obserwować z lepszej perspektywy.
To wyglądało tak, jakby ten obiekt nie mógł się zdecydować, co ma zrobić. To
coś unosiło się w powietrzu i robiło zwroty, kierując się ku rozpadlinie.
Wsiadłem więc w samochód i ruszyłem polną drogą.
Około 18:30 do stacji radiowej w
Greensburgu zadzwoniła Frances Kalp
mieszkająca na farmie oddalonej około kilometra od Kecksburga, która
powiedziała dziennikarzowi stacji Johnowi
Murphy’emu że jej dzieci widziały katastrofę „czegoś” w miejscowym lesie.
Murphy zawiadomił o tym policję stanową lecz wkrótce po tym jak zjawili się w
lesie, dowiedział się od policjantów że „nie mogą niczego znaleźć” i że
przekazują sprawę US Army. Wojskowi zjawili się bardzo szybko otaczając las
szczelnym kordonem i nie pozwalając nikomu zbliżyć się do miejsca katastrofy.
John Murphy wspominał potem, że w międzyczasie podsłuchał relację jednego z
policjantów, który mówił o zauważonym między drzewami „pulsującym niebieskim
świetle”.
Bill Bulebush znalazł się w
grupce miejscowych dobrze znających okoliczne lasy, którym udało się dostać na
obszar, gdzie spadł tajemniczy obiekt zanim pojawiło się tam wojsko. Bulebush
kierował się szlakiem połamanych przez upadający obiekt drzew, wyczuwając w
powietrzu silną woń siarki. Gdy dotarł na miejsce katastrofy zobaczył „to coś
co nie miało drzwi, łączeń, niczego. Spoczywało na ziemi, jakby stygło”. Inni
którzy widzieli obiekt, twierdzili zgodnie że kształtem przypominał żołądź albo
pocisk i nie był zbyt duży – jego wysokość ocenili na około 3 metry. Inni
świadkowie sugerowali, że poszycie obiektu emitowało światło albo że był on
otoczony przez jakieś „pole siłowe” a w locie wyglądał jak ognista kula. Dwóch
świadków którzy widzieli obiekt w lesie w odległości kilkudziesięciu metrów,
opowiadało że błyskał na niebiesko „jakby ktoś spawał”. Dwóm strażakom
polskiego pochodzenia którzy przeczesywali las, udało się podejść bardzo blisko
obiektu: jeden stwierdził że znaki na kadłubie na pewno nie były rosyjskie, a
drugi że owe znaki przypominały mu „egipskie hieroglify” i że obiekt wydawał
się nienaruszony, a żarzące się poszycie sprawiało wrażenie, jakby dopiero co
odlano go z metalu:
Dla
mnie wyglądał jak żołądź. Nie miał skrzydeł ani silnika. Nie miał stateczników.
Nie miał ogólnie tego, po czym mógłbym rozpoznać znany sobie samolot. Z tyłu
miał coś jakby „zderzak”, a na nim właśnie te hieroglify – jakby gwiazdy,
kółka, linie i różne takie. Do dzisiaj niczego podobnego nie widziałem.
Staliśmy wokół i oglądali ten obiekt, aż z lasu wyszło dwóch ludzi, którzy
stanowczo nakazali nam odejść.
Grupa świadków, którzy
obserwowali wojskowych krzątających się między drzewami, mówiła o ciężarówce,
która wywiozła stamtąd okryty plandekami stożkowaty obiekt.
Badanie incydentu w Kecksburgu od
początku stanowiło duży problem. Policja i wojsko zaprzeczały, by cokolwiek
znaleziono a gazeta „Tribune-Review” z Greensburga, która opisała zdarzenie ze
wszystkimi dziwnymi szczegółami, w kolejnym wydaniu opublikowała
(prawdopodobnie wymuszone) dementi, stwierdzając, że w lesie upadł meteoryt.
Dziennikarz John Murphy
intensywnie badał sprawę z zamiarem przedstawienia wyniku swoich ustaleń w
radiowym reportażu „Obiekt w lesie”. Na krótko przed tym Murphy’ego odwiedzili
funkcjonariusze służb specjalnych, którzy wymusili na nim zwrot najcenniejszych
materiałów. Po wyemitowaniu ocenzurowanej i okrojonej wersji reportażu Murphy
stracił zapał do dalszego badania sprawy i niechętnie o niej mówił. Zmarł w
1969 podczas wakacji w okolicach miasta Ventura w Kalifornii, potrącony przez
niezidentyfikowanego kierowcę.
Ufolog Stan Gordon dotarł do oficjalnych dokumentów na temat incydentu w
Kecksburgu, które były przechowywane przez Siły Powietrzne USA. Wynikało z
nich, że zdarzeniem interesowały się różne ośrodki zaczynając od Dowództwa
Obrony Północnoamerykańskiej Przestrzeni Powietrznej i Kosmicznej (NORAD) na
Centrum Kosmicznym Johna F. Kennedy’ego (KSC) kończąc, musiało więc mieć ono
duże znaczenie dla bezpieczeństwa narodowego. Z tych dokumentów wynika że o
2:00 w nocy odwołano poszukiwania, niczego nie znajdując i że forsowane przez
wojsko i władze wytłumaczenie mówiło o obserwacji meteoroidu.
W 1966 a więc rok po incydencie
badacz zjawisk niezwykłych Ivan T.
Sanderson, sporządził dokładną analizę obserwacji bolidu, które poprzedzały
zdarzenie w Kecksburgu. Doszedł on do wniosku, że jasny obiekt, pozostawiający
wyraźną smugę dymu, był widoczny aż przez sześć minut. Poruszał się wolniej niż
spadająca gwiazda, ale zbyt szybko jak na samolot i bez wątpienia to on spadł
do lasu koło farmy Frances Kalp. Na przestrzeni lat pojawiali się wojskowi
oferujący różnego rodzaju przecieki. Jeden z nich twierdził, że widział „metalowy
żołądź” w bazie lotniczej we wsi Lockbourne w stanie Ohio a drugi, że w bazie
Wright-Patterson niedaleko Dayton również w Ohio.
Ekspert od technologii kosmicznej
James Oberg zasugerował, że za
incydent w Kecksburgu odpowiedzialne były szczątki radzieckiej sondy kosmicznej
Kosmos
96, która wystartowała z zamiarem dotarcia do Wenus, ale nie zdołała
opuścić orbity okołoziemskiej w wyniku usterki. Sonda miała kształt stożka, ale
była znacznie mniejsza od tego z Pensylwanii. Zgodnie z raportem United States
Space Command (USSPACECOM), szczątki radzieckiej sondy spadły w Kanadzie
kilkanaście godzin przed incydentem w Kecksburgu. Specjalista NASA Nicholas L. Johnson zajmujący się
między innymi kosmicznymi śmieciami wykluczył, by te dwie sprawy cokolwiek łączyło.
Dziennikarka Leslie Kean wygrała z NASA proces o udostępnienie informacji na
temat incydentu w Kecksburgu. Poszukiwania dokumentów, nadzorowane przez sąd,
zakończono w 2009, a wnioski Kean opisała w specjalnym raporcie w którym nie
znalazły się żadne nowe ustalenia. NASA miała obowiązek badać przypadki
katastrof zagranicznych statków kosmicznych na terytorium Stanów Zjednoczonych,
ale w sprawie incydentu w Kecksburgu agencja miała niewiele do powiedzenia.
Według Leslie Kean i innych ufologów w Kecksburgu nie rozbił się radziecki
statek kosmiczny ale jakiś tajny pojazd amerykański generujący promieniowanie
radioaktywne.
Ciekawe, nieprawdaż? A może
Niemcom udało się wyrzucić Dzwona na orbitę w 1945 roku, z
której spadł dopiero w 1965? Coś takiego w zasadzie było możliwe, bo rakiety
nośne już mieli, albo ten Dzwon przemieszczał się nie tyle w
przestrzeni, ile w Czasie? Jeżeli wydarzenie w Kecksburgu jest prawdą, to teraz
Amerykanie mają tą technologię i dokonują prób przemieszczania się w Czasie –
chronomocji. Ciekawe tylko, czy mają ją również Rosjanie???
Opinie Czytelników
To nie takie proste
pozbyć się masy, gdyby to było łatwe to już dawno byśmy fruwali jak duchy.
Lewitacja nadprzewodnikowa trochę trąca o to, ale wkład energii jest
niewspółmierny do efektów, jest ograniczony i w takiej formie nigdy nie
znajdzie praktycznego zastosowania do swobodnego żeglowania w przestrzeni.
Obawiam się, że nigdy nie osiągniemy takiego stanu, jaki demonstrują zjawiska
UFO. Musieliby się z nami podzielić taką wiedzą. Nieraz myślę, że tajemnica
tkwi w skojarzeniu materii i antymaterii, a to byłby zupełnie inny świat,
zupełnie dla nas niedostępny - teraz i w przyszłości. Może po śmierci wchodzimy
w taki obszar? Łatwo sobie wyobrazić co by się działo, gdybyśmy potrafili, albo
wygasić kosmiczną falę grawitacyjną, albo wytworzyć taką antyfalę, przecież
świat rozleciałby się w jeden wielki chaos. Hitler może coś i kombinował, ale
to nie była antygrawitacja jaką chcielibyśmy mieć, a jej osiągi były z
pewnością marniejsze od drona. (Avicenna)
Dzięki! Materia i
antymateria, to ma sens, ale pod warunkiem, że mielibyśmy technologię
przemysłowego otrzymywania antymaterii. A tego jeszcze nie potrafimy. (Platon)
Pisanie o
"Dzwonie" na podstawie "Supertajnych broni Hitlera" jest
już mocno nieaktualne. Wiele lat później znacznie więcej pisałem o tym np. w
książce "Nowa prawda o Wunderwaffe", gdzie są już albo zreprodukowane
dokumenty dotyczące tego projektu, albo w bibliografii są odnośniki do
dokumentów archiwalnych z nim się wiążących. Poświęciłem na weryfikowanie tej
historii kilkanaście lat, jeżdżąc do archiwów na trzech kontynentach (!), a
poza tym po wielu programach dokumentalnych włączyło się w poszukiwania także
kilku badaczy zagranicznych. W efekcie tego, udało się dotrzeć do różnych
materiałów, które całą historię wzbogaciły i ułatwiły zrozumienie o co w niej
naprawdę chodziło. Nie jest to już obraz prosty, jak w "Supertajnych
broniach Hitlera", ale dla większości czytelników jest mimo wszystko
zrozumiały. Są w każdym razie dokumenty (z amerykańskiego archiwum NARA)
mówiące wprost, że Niemcy eksperymentalnie podchodzili do grawitacji kwantowej
w związku z pracami nad napędem. Jest to ciekawe z wielu powodów. Po pierwsze
ukazuje postęp naukowo-techniczny w nieznanym dotychczas świetle. Po drugie
pokazuje plany SS na prowadzenie wojny w wymiarze strategicznym, z użyciem
broni masowego rażenia (rewolucyjne obiekty latające miały ją przenosić). A po
trzecie, ciekawie zazębia się to z podobnymi pracami współczesnymi, bo jeśli
np. siły zbrojne USA zgłaszają patenty oparte na tych samych zjawiskach
fizycznych, to świadczy jednoznacznie, że można mówić o kontynuacji. Widać, że
jest to ten sam kierunek. Najtajniejszy projekt badawczy III Rzeszy zaczyna
więc ukazywać swój aspekt przyszłościowy, więc jeszcze o nim usłyszymy. (Igor Witkowski)