Powered By Blogger

środa, 5 grudnia 2018

A tu naraz pojawili się Oni…


Krokodyle różańcowe na wyspie Ramree

Jelena Gałanowa


Na liście miast stanowiących cele atomowych bombardowań znajdowało się Kioto. Ale je oszczędził sekretarz ds. wojny USA Henry Stimson: zakochał się w tym starym mieście od czasu, kiedy ze swą żoną spędził tam miodowy miesiąc.

Historia wojen zna kolizje, w których kropkę nad „i” nie postawili uczestnicy działań wojennych. Z jakiejś przyczyny w konflikty pomiędzy ludźmi mieszały się zupełnie inne siły. One nie tylko sprawiały kłopoty żołnierzom – one, jak się sądzi, dawały nam do zrozumienia, kto tak naprawdę rządzi na tej planecie…


Ogniem i deszczem


Takie dziwne wydarzenie odnotowano jeszcze w odległej Przeszłości. W latach 74-63 p.n.e. toczyła się III Wojna Mitrydasowska[1], w czasie której po raz kolejny starły się dwie armie. Jedną dowodził rzymski generał Lucjusz Licyniusz Lukullus (ten od wystawnych uczt!) a drugą sam król Mitridates Eupator. Kiedy wojska były już gotowe do wejścia w kontakt bojowy, z nieba rozległ się gwiżdżący dźwięk. Żołnierze podnieśli głowy i z przerażeniem ujrzeli, jak na nich leci płonąca kula. Ona runęła dokładnie w miejsce pomiędzy dwoma armiami, na pasie ziemi niczyjej, gdzie powinna być stoczona bitwa. Źródła uważają, że był to nieduży meteoryt o rozmiarach beczki. Żołnierze jednak uznali to jako znak od bogów i w panice się rozbiegli. Obydwaj wodzowie nie byli w stanie przywrócić swych wojsk do karności…

A już tak bliżej, to znana historia o tym, jak to spalił na panewce plan Napoleona wysadzenia Kremla w powietrze. Opuszczając Moskwę, imperator nakazał swemu marszałkowi Éduardowi Mortierowi zaminować wszystkie budynki Kremla. W ciągu trzech dób żołnierze z liczącego 5000 ludzi oddziału Mortiera ryli podkopy i zakładali miny. W nocy 22/23.X.1812 roku, oddział wyszedł z miasta by rozpocząć wysadzanie. Źródła podają, że plan nie wypalił dlatego, że Mortier pracował w pośpiechu i nie zdążył przygotować akcji. Jednakże istnieje także inna wersja. Już wysadzono cztery wieże, część kremlowskiego muru, część Arsenału, spłonęła Granowitaja Pałata. Ale naraz zaczął się deszcz. I to jaki! Lejące się z nieba strumienie wody zalały lonty i zupełnie zmoczyły beczki z prochem. I jak tu po tym wszystkim nie wierzyć w Opatrzność?...

Gdyby tak te nieznane siły, podobne do opisanych, mogły za każdym razem zapobiegać rozruchom i śmierci, ich działania mogłyby tylko nas cieszyć. Jednakże czasami to właśnie one doprowadzają do końca krwawe dzieło, które rozpoczęli ludzie. I z dwóch przeciwników wybierają one jedną ze stron. Czy zazwyczaj?

Dwie takie zagadkowe historie miały miejsce w czasie II Wojny Światowej.[2]

Walki na Ramree były szczególnie krwawe i zacięte...

Japońcy – poddajcie się!


Zimą 1945 roku, zażarte wali toczono w Birmie, na wyspie Ramree. Anglicy wraz z Hindusami próbowali wyprzeć stamtąd japońskie wojska, które okupywały wyspę od 1942 roku. Przez kilka dni zaciekłych walk, japoński korpus dywersyjny zdecydował się porzucić swoje pozycje i połączyć się z silniejszym batalionem. Było ich 1000 ludzi – ostrzelanych i zaprawionych w bojach w dżunglach żołnierzy. I oni odważnie ruszyli przez las, ciesząc się z tego, że nieprzyjaciel nie jest w stanie ich prześladować, bowiem nie znał ich aktualnej pozycji. Tymczasem Anglicy zacieśniali pierścień okrążenia wokół wroga i ostrzeliwali wybrzeże z morza. Od czasu do czasu nawoływali Japończyków do poddania się. Ale ci mając nadzieję przebicia się do swoich ruszyli wprost przez namorzynowe błota. Nieco za późno zorientowali się, że popełnili błąd. Napadły na nich miliony moskitów i cięło przeniknąwszy pod odzież. Do komarów dołączyły żmije i pająki. Jadowite ukąszenia i para wodna ze stojącej wody wywołały u niektórych żołnierzy początki gorączki.

Ale najstraszniejsze było przed nimi. W nocy 19 lutego Anglicy patrolujący brzeg, usłyszeli przeraźliwe krzyki od strony bagien. Potem usłyszeli bezładną strzelaninę. I ponownie krzyki i krzyki. W nich wyczuwało się taki strach, że wydawało się, że otwarło się Piekło. Słychać było plusk, bezładne wystrzały… Anglicy zamarli na miejscu ogarnięci paskudnym strachem. A potem zza zarośli ktoś się pojawił. To był japoński żołnierz – zmęczony, przerażony i ledwie żywy. On szedł, padał, pełzł i znowu wstawał… Za nim pokazali się następni, i z bagien wysypali się ci, co przeżyli. I naraz spod wody wychynęła podłużna paszcza. Krokodyl!!! I to nie jeden! Za każdym razem potwory atakowały ludzi, których ubywało. Japończycy w panice strzelali we wszystkie strony, ale krokodyle pojawiały się ciągle i wciąż, chwytając zębami kolejne ofiary…

Anglicy nie musieli włączać się do walki, by zmusić przeciwników do poddania się. Zrobiły to za nich krokodyle różańcowe. Potwory o długości do 5 metrów najwidoczniej poczuły zapach ludzkiej krwi i pośpieszyły na ucztę. Ta historia weszła do „Księgi rekordów Guinessa” jako największy atak krokodyli na ludzi.[3]

Wprawdzie źródła nadmieniają, że gady pożarły 1000 ludzi, ale wielu z nich poległo jeszcze wcześniej nie będąc w stanie znieść śmiercionośnej atmosfery błot. I tym niemniej… Jeżeli wróg się nie podda… to na niego posłali krokodyle?[4]


Abandon the ship!


A oto następny przykład, który przypomina po prostu akt zemsty. Prawdą jest, że wybór obiektów odwetu może wyzwać sprzeciw – choćby dlatego, że ci, którzy najbardziej zasłużyli na karę z Niebios, jej uniknęli. Osądźcie zresztą sami.

W dniu 16.VII.1945 roku, krążownik USS Indianapolis wyszedł z portu San Francisco, w celu przetransportowania tajnego ładunku. Zwyczajne zadanie dla okrętu w czasie wojny. Na jego pokład załadowano oplombowane skrzynie i wysłano je na wyspę Tinian. 26 lipca krążownik wszedł do portu, rozładował ładunek, a potem popłynął dalej na Filipiny, Guam i Leyte.

Amerykańscy marynarze i ich dowódca kmdr. Charles McVay nie mieli pojęcia, co znajdowało się w skrzyniach, które wieźli. Jednakże potem świat dowiedział się, ze krążownik przewoził „serca” bomb A, które po upływie kilku dni zostały zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki. O tym ładunku nie wiedzieli także załoganci japońskiego okrętu podwodnego I-58, który krążył w tych wodach w poszukiwaniu nieprzyjaciela. Nocą 30 lipca, Japończycy zauważyli jakiś wrogi okręt. Dowódca rozkazał odpalić torpedy. Z sześciu sztuk w cel trafiły dwie. Upewniwszy się, że cel został trafiony, I-58 odpłynął w innym kierunku.

Krążownik USS Indianapolis

Jedna z torped trafiła w przedział maszynowy. Dowódca krążownika dał rozkaz opuszczenia okrętu. Na pokładzie było 1197 członków załogi. Zaczęła się panika. Wokół leżeli ranni i zabici. Żywi próbowali się ratować. Ktoś tam skakał na tratwy ratunkowe, ktoś tam łapał za kapoki. A okręt tonął szybko przechylając się na burtę. Naraz podniósł się pionowo, sterem do góry i na oczach ocalałych wsuwał się pod wodę. Razem z nim zginęło 300 ludzi. Po kilku minutach[5] krążownik poszedł na dno, a na wodzie unosiło się 900 rozbitków.

Oni byli przekonani, że ich szybko odnajdą. Dowódca podtrzymywał na duchu członków załogi twierdząc, że znajdują się na uczęszczanym morskim szlaku. Czas jednak płynął i żaden statek nie pojawiał się na horyzoncie. Dowódca miał nadzieję, że choć jeden radiogram SOS, które zdążył wysłać, został przez kogoś przejęty. Nie mogło mu się pomieścić w głowie, że jego wezwania o pomoc zostały zignorowane z jakichś zupełnie niepojętych (czytaj: mistycznych) przyczyn. Mało tego: kiedy w wyznaczonym dniu krążownik nie przybył do miejsca przeznaczenia, tam doszli do wniosku, że po prostu zmienił kurs…


Oni przyszli po nasze dusze?


Minęły dwie doby. Marynarze pozostawali w wodzie – bez żywności, wody, pod palącymi promieniami słońca. Niektórzy już mieli halucynacje.[6] I wtedy pojawiły się one… - Rekiny! – rozległ się czyjś okrzyk. Na nieszczęście to nie była halucynacja. Marynarze miotali się w wodzie, oglądali się wokoło: - Oto widać ich płetwy. Przyszli po nasze dusze… Ludzie krzyczeli, uderzali rękami w wodę w nadziei odgonienia drapieżników, choć wiedzieli, ze to niczego nie da. Naraz ktoś machnął rękami i znikł pod wodą. Po sekundzie fale zabarwiła krew. I się zaczęło… Wkrótce woda, w której znajdowali się ludzie zamieniła się w krwawy bulion.

Gdybyśmy powiedzieli, że marynarzy ogarnął strach – to jakbyśmy niczego nie powiedzieli. – To było najgorsze piekło – powiedział potem jeden z ocalonych. – Za co, dlaczego? – krzyczeli niektórzy przeklinając Boga, który przed śmiercią urządził im taką jatkę. A rekiny systematycznie wciąż wyrywały kolejne ofiary. Po pewnym czasie się nażarły i pozostawiły ludzi w spokoju – na jak długo?

Czwartego dnia rozbitkowie myśleli już tylko o jednym – żeby wreszcie umrzeć. I naraz usłyszeli dobiegający z góry odgłos silników samolotu. Ludzie zaczęli machać rękami i krzyczeć. Uratowani…[7]

Pilot od razu zawiadomił sztab o znalezionych ludziach i zaczęła się operacja ratunkowa. Po kilku godzinach na miejsce przybył hydroplan, a w ślad za nim dwa duże okręty: niszczyciel i statek szpitalny. Ratownicy pracowali tam przez całą noc. Udało się uratować 316 ludzi – 1/3 z tego stanu załogi, która była tam jeszcze 4 dni wcześniej…

Wśród żywych pozostał kmdr. McVay, któremu potem przyszło bronić się przed sądem, kiedy wytoczono mu proces o utratę ludzi i okrętu. Osądzono go, potem oczyszczono z zarzutów, jednakże członkowie rodzin poległych przysyłali doń gniewne listy. W 1968 roku, już w stanie spoczynku, zastrzelił się z pamiątkowego pistoletu. Zrehabilitowano go dopiero pośmiertnie.

A oto obaj piloci, którzy zrzucili bomby A na otwarte miasta japońskie, zostali awansowani do wysokich stopni i zmarli w spokojnej starości. Żaden z nich nie był ciągany po sądach. I wcale tego nie ukrywali: - Jak ojczyzna dałaby im jeszcze raz taki rozkaz, to oni by go wykonali…


Źródło – „Tajny XX wieka” nr 25/2018, ss. 10-11
Przekład z rosyjskiego - ©R.K.F. Leśniakiewicz





[1] Wojna rzymsko-pontyjska.
[2] NB, takim przykładem dziwnych interwencji są zamachy na Adolfa Hitlera, których było około 42 i z których żaden – z różnych przyczyn – nie doszedł do skutku… 
[3] Niektórzy historycy twierdzą, że Brytyjczycy i Hindusi po prostu wymordowali jeńców japońskich w odwet za ich okrucieństwa wobec Birmańczyków, a ich ciała rzucono krokodylom na pożarcie.
[4] Niektórzy zoolodzy sądzą, że krokodyle wzięły odgłosy strzelaniny na odgłosy walk godowych krokodyli różańcowych i popłynęły by wziąć w niej udział. Natknęły się na ludzi i skorzystały z okazji…
[5] Dokładnie po 12 minutach.
[6] Wedle późniejszych zeznań ocalałych, widzieli oni w wodach oceanu jakieś tajemnicze, przemieszczające się szybko światła czy wielkie świetliste obiekty przypominające ich okręt, tyle że pod wodą. Wszystko to przywodziło na myśl obserwacje USO czy UAO.
[7] Był to samolot patrolowo-bombowy PV-1 Ventura.