Powered By Blogger

poniedziałek, 3 stycznia 2022

Polskie elektrownie jądrowe: nadzieja czy hucpa?

 


Niedawno dotarł do mnie z redakcji „Nieznanego Świata” email o takiej treści:

 

W imieniu Redakcji chcielibyśmy poprosić Pana o kilka słów nt. planów budowy w Polsce elektrowni atomowych, zarówno przez KGHM jak i spółkę Solorza. Chodzi nam o specyfikację reaktorów, a także to, czy Polska jest na to gotowa pod względem np. wyszkolenia technicznego. W sumie "komuniści" pozostawili Świerk, a potem było długo, długo nic. Ciekawiłoby zapewne też czytelników Pana zdanie w świetle dostępności paliwa (kto na tym zarabia) oraz perspektywy budowy czystszych reaktorów fuzyjnych. Czy możemy liczyć na kilka słów komentarza?

 

Niestety nie znam planów KGHM i Solorza. Ale powiem wprost – nie dowierzam im a priori. Budowa jednej tylko elektrowni jądrowej to koszt 10 mld USD, czy nasz kraj ze zrujnowaną ekonomiką stać na taki wydatek? Mówię o tylko jednej i tylko w stanie surowym. A to dopiero początek.

Czytam prasę popularno-naukową i jak dotąd mówiło się o 10 lokalizacjach elektrowni jądrowych w Polsce - wszystkie one są związane z wodą – to jest warunek sine qua non ich istnienia, więc będą się znajdowały nad rzekami, jeziorami czy morzem. Dwie lokalizacje były w zasadzie pewne: Żarnowiec i Klempicz, gdzie miało pracować 8 reaktorów jądrowych po 1000 MW (1 GW) każdy. Niestety – wskutek gospodarczego załamania pod koniec lat 80-tych do ukończenia budów nie doszło. Poza tym po katastrofie w Czarnobylu spadło zaufanie do radzieckich konstrukcji nuklearnych.

Pamiętam protesty ekologów a także histeryczne wrzaski „Solidarności” – te ostatnie miały głównie podłoże polityczne, a nie ekologiczne czy medyczne. Pamiętam pogardliwe określenie Żarnowieckiej EJ – „Żarnobyl”, co najlepiej oddaje nastroje ludzi w tych latach. Wprawdzie w Czarnobylu były reaktory RBMK-1000, a w Żarnowcu miały być WWER-440 – bezpieczniejsze od czarnobylskich, ale presja ze strony społeczeństwa była silniejsza i na szczęście elektrowni nie zbudowano. Nie dziwię się tej presji – po katastrofie czarnobylskiej ludzie obawiali się przede wszystkim blokady informacyjnej, kłamstw i spóźnionej reakcji władz. W Żarnowcu miała potem powstać cukrownia, ale i to nie wypaliło – ogromna konstrukcja stoi porzucona nad Jeziorem Żarnowieckim i niszczeje.

Jeżeli idzie o EJ „Warta” w Klempiczu, to jest to poroniony pomysł na lokalizację takiego zakładu. Nie dość, że nad dopływami Warty i Noteci, to jeszcze w sercu kompleksu leśnego Puszczy Noteckiej.  W razie katastrofy zostanie zniszczony masyw borów sosnowych o pewnych walorach przyrodniczych z 17 rezerwatami przyrody.

Na temat pozostałych lokalizacji mogę tylko powiedzieć, że znajdują się w pewnej odległości od dużych miast naszego kraju, co w przypadku katastrofy daje szanse na ewakuację ich mieszkańców.

Ostatnio pojawiły się kolejne propozycje lokalizacji trzech elektrowni: Pątnów, Bełchatów i wspomniany już Żarnowiec. Podejrzewam, że ten ranking jeszcze się zmieni, być może nawet kilkakrotnie. Według Polityki Energetycznej Polski do 2040 r. w 2033 r. zostanie uruchomiony pierwszy blok elektrowni jądrowej o mocy ok. 1-1,6 GW. Kolejne bloki będą wdrażane co dwa-trzy lata, a cały program jądrowy zakłada budowę sześciu bloków. Jak na razie jest to melodia przyszłości. I nie wiadomo, czy w ogóle dojdzie do skutku, a trzeba coś robić bo – jak widać z ostatnich dni – Niemcy i Czechy będą blokować nasze elektrownie węglowe po to, by sprzedać nam ichni prąd uzależniając nas od ich elektrowni i kaprysów ich polityków. To oczywiste.

Co do specjalistów, to owszem, mamy atomistów m.in. na AGH i w Świerku (d. ZIBJ), ale nie mamy personelu do obsługi elektrowni jądrowych – tych trzeba dopiero wyszkolić, a to są wydatki… 

Co możemy zrobić? Albo iść ze wszystkimi wokół na udry, co jest możliwe przy rządach PiS i handryczyć się o każdy kilowat importowany zza granicy, albo… W jednym z moich opowiadań z cyklu „Opowiadania wakacyjne” pt. „Gdzieś w środku Trójkąta” rzuciłem następującą propozycję, i pozwolę sobie zacytować jego fragment:

 

„Nasza ‘Carribean Pearl’ była specjalnym statkiem do przewozu ekstra-specjalnych ładunków – najczęściej paliwa jądrowego z USA do Francji i Wielkiej Brytanii, i odpadów nuklearnych oraz zużytych prętów paliwowych w drugą stronę. Na mocy porozumienia z kwietnia 2012 roku, w Europie likwidowano wszystkie elektrownie atomowe starego typu, które zastąpiono elektrowniami ze źródeł ekologicznych i odnawialnych – jak zrobiono to w Niemczech, albo elektrowniami jądrowymi nowego typu i budowanymi na obszarach asejsmicznych. Sprawą zajęła się początkowo UNSCEAR, ale po kilku aferach korupcyjnych w Polsce Komisja Europejska sama zabrała się za reformowanie i postawiła na bezpieczeństwo energetyczne całej Unii. Dzięki temu północno-zachodnia Polska i przylegające do niej okręgi Niemiec stały się energetycznym centrum Europy Środkowej. Postawiono tam dwadzieścia potężnych elektrowni jądrowych biorących wodę z Odry i Morza Bałtyckiego. Drugą energetyczną bonanzą stała się północno-zachodnia Francja, gdzie na Półwyspie Bretońskim anglo-francuskie konsorcjum Golden Phoenix - Phènix d’Or Co. Ltd., wybudowano tedy tylko sześć, ale za to gigantycznych elektrowni jądrowych o mocy gigawata. Zaopatrywały one w prąd niemal wszystkie kraje starej dwunastki poza Grecją, która dostawała prąd ze Wschodniej Bonanzy.

Oczywiście taki moloch pochłaniał tony wzbogaconego uranu i toru. Część paliwa jądrowego dostarczała Unia, ale jedna trzecia pochodziła ze Stanów, Południowej Afryki i z Australii. I wtedy do Golden Phoenix - Phènix d’Or Co. Ltd. dołączyła się amerykańska korporacja John Dante Goldman Uranium Mining and Power Co.  Amerykanie mieli swoje własne zaplecze energetyczne bazujące na elektrowniach jądrowych utylizujących reaktory AP-1500 i najnowsze AP-2400. W Europie pracowały reaktory systemu Super Phènix i Ultra Phènix o mocy też powyżej dwóch gigawatów każdy. Transport tego ‘gorącego’ towaru odbywał się tylko morzem, by nie narażać na ataki ze strony różnego rodzaju terrorystów, ekstremistów i innych świrów, którzy już widzieli siebie w roli panów świata siedzących na bombach. Odbywał się właśnie takimi krypami, jak ‘Carribean Pearl’ – niewielkimi, nie rzucającymi się w oczy. W manifestach i konosamentach celnych figurowała ‘drobnica’. I tylko nieliczni wtajemniczeni wiedzieli, co woziło się naprawdę. Rządy nie zadawały wiele pytań, wszyscy byli zadowoleni – nawet protesty ekologów osłabły, kiedy okazało się, że technologia Super Phènix i Ultra Phènix jest w 99,999% bezpieczna i nie może się powtórzyć Three Mile Island czy Czarnobyl albo Fukushima. Nawet w przypadku trzęsienia ziemi o sile 9 stopni w skali Rychtera czy eksplozji nuklearnej w bezpośrednim sąsiedztwie elektrowni. Poza tym reaktory te odzyskiwały część paliwa jądrowego i dzięki temu ‘spalały’ mniejszą ilość uranu, toru czy plutonu. Teraz w tym rejsie wieźliśmy trzydzieści pojemników z elektrowni w Le Havre, w których miały się znajdować pręty paliwowe. Oczywiście zużyte pręty. Zapakowane w kilka warstw ołowiu, kadmu i czegoś tam jeszcze, co miało zabezpieczać przed promieniowaniem. A jednak nie zabezpieczyło i ‘trójka’ mnie martwiła. Promieniowanie oznaczało kłopoty. A tego chcieliśmy wszyscy uniknąć.”   

 

Ciekawe, nieprawdaż? Na razie całkowicie niewykonalne, ale za 10 czy 100 lat – kto wie? Osobiście nie jestem fanem energetyki jądrowej – ale jeżeli nie uda nam się powstrzymać efektu globalnego ocieplenia, a nie uda się jeżeli będziemy doń podchodzić jak w dniu dzisiejszym - to chcąc nie chcąc będziemy musieli przejść z energetyki węglowej na odnawialną i jądrową. Innego wyjścia na razie NIE MA. Rzecz w tym, by elektrownie były bezpieczne w 99,999999% - żeby nie powtórzyły się katastrofy, które opisałem wraz z dr Milošem Jesenským i Stanisławem Bednarzem w książce „Piekielne katastrofy nuklearne” – a było trochę tego! Osobiście pozwolę postawić za stodołą elektrownię nuklearną, wszakże pod jednym warunkiem – stuprocentowego bezpieczeństwa, a tego nikt mi nie zapewni…

Dlatego boję się elektrowni jądrowych w Polsce, które będą budowane przez polskie firmy. Nie ma się co łudzić – żyjemy w kraju, w którym wszystko jest mniej – więcej i w przybliżeniu – więc budowa elektrowni atomowej, urządzenia w którym liczy się skrajna precyzja groziłaby nieobliczalnymi skutkami. Pomijając już koszty zbudowania elektrowni trzeba będzie dodać do tego koszty paliwa nuklearnego, transportu paliwa i „popiołów” do mogilników, koszt mogilników i ich utrzymania, no i oczywiście fizyczna i operacyjno-techniczna ochrona tego wszystkiego. Kolejne koszty astronomiczne. Nie czarujmy się – na świecie niemało jest świrów, którym marzy się mała bombka albo jedna Bardzo Duża Bomba. I oczywiście władza nad światem. To tylko jedna elektrownia – a 10? Uważam, że jest to mrzonka przedwyborcza i nic ponadto.

Sprawa paliwa jądrowego i kto na tym zarobi – no oczywiście ci, od których odkupimy reaktory do naszych elektrowni. To oczywiste, bo nie mamy ani swoich złóż uranu i toru (a raczej mamy, ale małe i nieopłacalne) i nie mamy technologii do jego wzbogacania i przygotowania do eksploatacji. I za to będziemy zdrowo płacić. No i oczywiście transport. Każdy z nich to cała operacja logistyczna, bo transport musi jechać wyznaczonym i bezpiecznym szlakiem, musi być zabezpieczony przed radiacją i przez terrorystami – vide Operacja Oklahoma (przewozu materiałów radioaktywnych z Republiki Czeskiej do Szczecina przez terytorium Polski). A to są koszty i to niebagatelne.

Ale co tam paliwo! – najgorszym problemem są radioaktywne „popioły” pozostałe po reakcjach jądrowych. Nie dość, że trzeba to wyjąć z reaktora, to jeszcze zapakować w specjalne pojemniki i wywieźć pod strażą do mogilników. A gdzie mogilniki? W opuszczonych kopalniach? W bunkrach wojskowych? A może wywieźć do euromogilnika w Onkalo (Finlandia)? OK., ale to znowu są koszty. Czy stać nas na to w państwie zadłużonym na kilkaset miliardów?

Czy energia jądrowa może być czysta - owszem – jeżeli będzie to energia termojądrowa, w której zostanie wykorzystana reakcja wodorowo-helowa. A zatem taka, która jest wytwarzana przez nasze Słońce i inne gwiazdy. Plusem jest mnogość paliwa – wodoru mamy pod dostatkiem. Jak dotąd nie posunęliśmy się ponad stadium eksperymentu, więc nie ma o czym mówić. Obietnice uzyskiwania takiej energii są nęcące, ale… jak na razie nie mamy możliwości podtrzymywania takiej reakcji oraz przetwarzania super-twardego i przenikliwego promieniowania gamma w energię elektryczną. Opanowaliśmy tylko jeden aspekt tej reakcji i wykorzystujemy – w bombach H. Bombach wodorowych. Niestety.

Reasumując: mamy do czynienia z mrzonkami, bo wszystko rozbija się o pieniądze, a tych nie ma. Wątpię czy Solorz albo KGHM temu podoła. Energetyka atomowa jest w zasięgu ręki, ale wtedy i tylko wtedy, kiedy będzie opłacalna. Budowa elektrowni będzie trwała dziesiątki lat i to będzie taki miś na miarę naszych czasów jak z filmu Barei. Niestety, prawa fizyki można naginać, praw ekonomiki nigdy. Poza tym boję się polskiej (niestety!) bylejakości i filozofii, że „jakoś tam będzie”. Nie będzie. Elektrownia jądrowa to nie autostrada, przy budowie której buduje się parę willi – to szczyt precyzji a każda awaria może mieć nieobliczalne skutki. Pamiętajmy o tym.



Z ostatniej chwili

 

Media doniosły, że podjęto decyzję wybudowania polskiej elektrowni jądrowej w miejscowości Lubiatowo-Kopalino w gminie Choczewo. Planowanie pierwszego bloku o mocy 1-1,6 GW określono na 2033 rok.