3.
Odliczanie wsteczne
3.1.
Rano, 6 sierpnia...
Druga
Wojna Światowa była już rozstrzygnięta, jedynie Japończycy stawiali jeszcze
zajadły opór i nie chcieli kapitulować. Prezydent USA Harry S. Truman
postanowił użyć tego strasznego środka walki, jakim jest bomba A, by zakończyć
ten zaciekły opór wyznawców Kodeksu Buszido. 6 sierpnia 1945 roku, o
godzinie 08:15 JST, pierwsza amerykańska bomba atomowa spadła na japońskie
miasto Hiroszima, jak piorun z jasnego nieba. Ta śmiercionośna broń została
zrzucona na otwarte miasto przez pilota bombowca B-29 Enola Gay z wysokości 9.300 m, i eksplodowała na
wysokości 500 m nad głowami ludzi. A dokładniej nad Zamkiem Hiroszima, który
był siedzibą sztabu armii i celem tego ataku.
Little
Boy, bo takie było oznaczenie kodowe tej
bomby A, został skonstruowany w oparciu o zasadę reakcji łańcuchowej
przebiegającej w izotopie uranu - 235U, zrobił w Hiroszimie piekło
na ziemi. Światowe agencje prasowe i filmowe prześcigały się w opisie tego, co
stało się w nieszczęsnym mieście. Opisywano, że w momencie eksplozji w niebo
wystrzelił ognisty słup, z którego wierzchołka oddzieliła się ognista kula,
świecąca jaśniej od Słońca. Huk wybuchu był słyszany w odległości kilkuset
kilometrów, a stacje sejsmiczne zarejestrowały wstrząs podziemny na całej planecie.
Następne
noce po wybuchu były jasne, a to ze względu na fosforyzujące pałanie obłoków,
które powoli przesuwały się po niebie.
W
trzy dni po pierwszym, na Japonię poleciał drugi posłaniec śmierci. Atomowa
bomba Fat Man zniszczyła drugie miasto - Nagasaki. Obydwa
japońskie miasta stały się ofiarami broni, której energii nie mogły równać się
żadne chemiczne środki wybuchowe. Energię atomowych eksplozji mierzy się w
kilotonach. Jest to jednostka wynosząca 1000 ton konwencjonalnego materiału wybuchowego
znanego pod nazwą trotyl, TNT, a dokładniej 2,4,6-trójnitrotoluen. Później - po
próbach z bombami wodorowymi - wprowadzono drugą jednostkę mocy wybuchu
nuklearnego - megatonę (Mt TNT) czyli 1.000.000 ton TNT!...
Bomba
Little Boy miała ładunek wybuchowy złożony z 235U i
jego moc eksplozji oszacowano na 15-20 kt TNT, ale nie w tym tkwi sedno sprawy.
W przypadku wybuchu chemicznego TNT jego skutki są mniej szkodliwe, niż w
przypadku wybuchu nuklearnego tej samej mocy, a to dlatego, że dochodzą do tego
konsekwencje rozpadu jąder atomowych w czasie reakcji łańcuchowej. Wybuch
konwencjonalny razi cel(e) falami uderzeniowymi i rozlotem odłamków, zaś wybuch
nuklearny razi je jeszcze dodatkowo błyskiem promieniowania świetlnego,
termicznego i przenikliwego, błyskiem neutronowym i opadem promienistym - fall-out’em. Temperatura reakcji
łańcuchowej wynosi aż 300.000 K, a jej działanie jest literalnie
apokaliptyczne! Rozszerza się z prędkością światła i niszczy wszystko, co
napotka na swej drodze. Drewno zapala się w odległości ½ km od punktu zerowego,
zaś zwęgla się w odległości do 3 km!
Ekspandujący
żar przechodzi w destrukcyjną falę. Promieniowanie termiczne (IR) zapala wszystkie łatwopalne
przedmioty, ale płomienie są gaszone falami uderzeniowymi po eksplozji. Jeszcze
w odległości 1200 m od punktu zero, temperatura wynosi od 2000 K do 2300 K, co
wystarczy, by zapalić większość materiałów produkowanych przez naszą
cywilizację.
A
potem następuje cios fali uderzeniowej. W ciągu 3 sekund przemierza ona 1,5 km,
a po 8 - dwukrotnie więcej. Pod jej straszliwym ciśnieniem walą się w gruzy
lżejsze konstrukcje budowlane, zaś te cięższe są silnie uszkadzane. Potem
następuje coś, czego nie ma w klasycznym wybuchu chemicznym - wtórne fale udarowe,
które dopełniają dzieła zniszczenia. Wtórna fala uderzeniowa jest bardziej
niebezpieczna od pierwszej - jej energia jest nawet do ośmiu razy większa od
energii fali pierwotnej!!!...
Ale
to jeszcze nie wszystko. Rozpoczęta reakcja łańcuchowa cały czas trwa. We wnętrzu
kuli ognistej (jaśniejszej niż tysiąc słońc - jak pisał Robert Jungk w
swej książce „Heller als Tausend Sonnen”) powstaje próżnia zasysająca
powietrze. Dla tych, którzy mieli pecha znaleźć się w punkcie zero i nie zostali
zabici falami uderzeniowymi, promieniowaniem czy innymi czynnikami rażącymi,
następuje sądny dzień, zostają oni wessani w głąb kuli ognistej. Budowle są
literalnie rozdzierane na strzępy przez ogromne różnice ciśnień, a ich szczątki
zostają wyrzucone wysoko w powietrze. Wszystko płonie i poszerza się krąg
płomienistego piekła...
3.2.
Śmiercionośna kula ognista.
Aby hiroszimska bomba spowodowała
jak największe zniszczenia, odpalono ją na wysokości 500 m nad celem. Kula
ognista wybuchu jądrowego od razu rozszerzyła się na 800 m, przy czym zetknęła
się z ziemią, czego efektem było to, że ¼ mieszkańców poniosła silne oparzenia
i zwęglenie ciała (oparzenia III stopnia). W Hiroszimie i Nagasaki bezpośrednio
po wybuchach odczuto nie tylko termiczne, ale także promieniste oparzenia.
Działały tam promienie γ i neutrony, oddziałujące na wszystko, co żyje w promieniu
2 km od punktu zerowego eksplozji. Przenikały one nawet przez grube ściany. Po
atomowych eksplozjach zostały zatrute gleba, woda i powietrze. Źródłem
śmiertelnych dawek promieniowania był pył, który spadał na ziemię w postaci
czarnego deszczu. Trwało to nieskończone 90 minut, a ludzie byli wystawieni na
jego działanie bez jakiejkolwiek osłony antyradiacyjnej.[1]
W samej Hiroszimie atak jądrowy
pozbawił życia 236.000 ludzi, a ponad 200.000 hospitalizowano wskutek choroby
popromiennej.
- To było, jak bezgłośny piorun -
opowiadali naoczni świadkowie, którym dane było przeżyć ten najstraszniejszy
moment ich życia. Wspominali to potem, jako „ognistą, słoneczną ścianę”.[2]
Wolfgang Hingst
w swej książce pt. „Bomba zegarowa imieniem radioaktywność” podaje straszliwy
bilans efektów atomowego ataku na dwa miasta japońskie w 1945 roku:
Z 24.000 Japończyków, którzy byli
eksponowani na dawkę rzędu 130.000 mrem[3]
zmarło na raka o 100 więcej osób, jakby to wynikało z szacunków za lata 1945-66.
U dzieci, które pochłonęły dawkę 250.000 mrem, po 25 latach nie stwierdzono
nadumieralności wskutek chorób nowotworowych. U Japończyków napromieniowanych
dawkami poniżej 100.000 mrem, w czasie 30 lat nie stwierdzono żadnych skutków
zdrowotnych napromieniowania.[4]
Zakłada się zatem, że istnieje
jakiś próg napromieniowania, poniżej którego nie jest ono szkodliwe dla
zdrowia. Jednakże spornym jest wysokość tego progu, a laureat Nagrody Nobla prof. Burnet naraził się przy
podobnych uwagach na sprzeciw swych kolegów.
Tak czy inaczej, co może zmienić
straszliwe efekty działania jądrowego czy termojądrowego piekła? Co trzeba by
powiedzieć, by skończyła się akademicka dyskusja na temat pro czy kontra
atomowemu progowi???...
Naoczni świadkowie z roku 1945
jednogłośnie relacjonowali, że do próżni wytworzonej przez kulę ognistą były
zasysane szczątki zburzonych domów, które jeszcze uniknęły szalejącego pożaru.
Dachówki, tynk, cegły i konstrukcje drewniane były wyrzucone w powietrze i na
wysokości 15.000 m utworzyły grzybowaty obłok koloru białego. W meldunku, który
podali piloci B-29 czytamy, że w samym bombowcu dało się słyszeć
dwa uderzenia, i wszyscy myśleli, że w bezpośredniej bliskości samolotu
eksplodowały dwa granaty z zenitówek japońskiej obrony plot. Hiroszima i doki
poza granicami miasta, były pokryte ciemną warstwą pyłu, który powoli łączył
się z pyłowo-dymowym słupem na niebie. Dalej w meldunku pisze się tak:
Obłok wykazywał silne
turbulencje, a na jego powierzchni były widoczne ogniste błyskawice. Grubość pylnego
obłoku wynosiła jakieś 5 km. Jeden z obserwatorów zrobił uwagę, że wyglądało to
tak, jakby eksplodowało całe miasto, przy czym od dołu pięły się słupy pyłu i
zbliżały do samolotu...
Tylko w samej Hiroszimie zostało
zniszczonych 46 km2 powierzchni mieszkalnej. W promieniu 800 m od
punktu zerowego nie pozostał kamień na kamieniu. 50.000 z całkowitej ilości
75.000 domów miejskiej zabudowy zostało całkowicie zniszczonych, zaś 18.000
budynków dosięgło częściowe zniszczenie. Jeszcze w odległości 13 km od epicentrum
atomowego kataklizmu stwierdzono wybicie szyb i naruszenie ścian domów.
3.3. Dawno temu przed Hiroszimą.
Wszystkie te doniesienia znane
były pewnemu człowiekowi, który w kilka miesięcy po bombardowaniu atomowym
znalazł się na gruzach Hiroszimy. A był to dlań fascynujący widok, zaś szczególnie
zainteresowało go to, co zostało z kwatery sztabu 5. DP japońskiej
armii, który znajdował się w Zamku Hiroszima.
Był on właściwym celem
amerykańskiego ataku i choć leżał on w gruzach - Little Boy
eksplodował 500 m nad nim - ów zagraniczny korespondent nie mógł nie zwrócić
uwagi na obraz, który był mu już skądinąd znany: drzewa w epicentrum wokół zburzonego
zamku nie były specjalnie zniszczone przez falę detonacyjną!
Fala uderzeniowa, która wystąpiła
zaraz po wybuchu bomby, dosłownie „ogoliła” je z gałęzi i czubów, zaś zwęglona
kora spowodowała to, że drzewa wyglądały jak wyciągnięte ku niebu palce. Na
pierwszy rzut oka przypominały one słupy telegraficzne. Uważny obserwator już
coś takiego kiedyś widział - to było w jego kraju - w byłym Związku Radzieckim,
w syberyjskiej tajdze. Aleksander Kazancew, fizyk akademicki i znany
pisarz został wraz ze swym kolegą z AN ZSRR zaproszony do Japonii, aby zwiedził
Hiroszimę i zapoznał się ze skutkami ataku jądrowego. Kiedy ujrzał rozmiary
całej katastrofy, to uświadomił sobie doniosły fakt, że Hiroszima i
Nagasaki n i e b y ł y
p i e r w s z y m i ofiarami
atomowej zagłady - wręcz na odwrót, amerykańskie bomby atomowe wydawały się być
śmiesznymi petardami w porównaniu z morderczą siłą kosmicznego pocisku, który
już przed 37 laty zniszczył powierzchnię 6000 km2 syberyjskiego lasu
w Krasnojarskiej Obłasti, na północny-zachód od jeziora Bajkał.
Szczególnie godnym uwagi było to,
że w epicentrum wybuchu, w pobliżu rzeczki Chuszmo (prawy dopływ rzeki Czamby,
która w odległości zaledwie 30 km od faktorii Wanawara wpada do Podkamiennej
Tunguskiej), drzewa były pozbawione kory, gałęzi i wierzchołków - identycznie
jak w Hiroszimie. I tak jak one stały pionowo... Lasowi temu nadano nazwę: Лес
Телеграфических Столбов - Las Słupów Telegraficznych.
Aleksander Kazancew skonfrontował
się z tym zjawiskiem bardzo blisko. Urodzony w syberyjskim mieście Akmolińsku,
studiował potem w uniwersytetach Tomska i Omska, a potem podjął pracę w Instytucie
Technologicznym w Tomsku, gdzie został jednym z najznamienitszych uralskich
technologów.
Po wybuchu II Wojny Światowej
wstąpił do Armii Czerwonej, ale zwolniono go ze służby liniowej na froncie.
Pracował na kierowniczym stanowisku w Moskwie nad nowymi rodzajami uzbrojenia.
Za zasługi na tym polu został odznaczony Orderem Czerwonej Gwiazdy.
Jest on także poczytnym pisarzem
- jego scenariusz pt. „Arenida” wziął pierwszą nagrodę w konkursie, i choć
nigdy go nie sfilmowano, to Kazancew przerobił go na powieść i wydał pod tytułem
„Płonąca wyspa”, która okazała się bestsellerem!
Po wojnie zajął się na serio
pisaniem i rychło stał się autorem poczytnych powieści s-f o tematyce
paleokontaktów w prehistorii Ludzkości. Wreszcie zajął się badaniem wydarzenia,
które zainteresowało go podwójnie - z zawodowego i pisarskiego punktu widzenia.
To, że Aleksander Kazancew tak
bardzo zajął się Tunguskim Fenomenem z 1908 roku wynikało z jego syberyjskich
studiów w młodzieńczych latach. Już wtedy wysuwano różne hipotezy na temat tego
incydentu, dlatego też Kazancew zaczął się zaznajamiać z różnymi informacjami
na temat tej tajemniczej eksplozji i zbierać materiał dowodowy.
3.4. Kiedy Ogda zstąpił z
niebios.
Kiedy po latach, ten Rosjanin
stanął na gruzach Hiroszimy, przypomniały mu się słowa tunguskiego szamana,
które sobie dobrze zapamiętał, a tłumaczące dlaczego Ewenkowie mieszkający na
terenach północy byłego ZSRR tak uparcie odmawiali wstępu na teren katastrofy:
Ani my, ani nasze dzieci nie
zapomnimy tego, co tam się stało. po straszliwym wybuchu, w niebo zaczął piąć
się obłok w kształcie drzewa, którego korona stale się zwiększała i świeciła
niesamowicie białym światłem. Tam, gdzie to się stało, ziemia zamieniła się w
pustynię, drzewa obróciły się w kamień i nie rośnie tam ani jedno źdźbło trawy.
Bóg Ogda (Ogdy) zstąpił na ziemię i spalił naszych ludzi niewidzialnym
ogniem!...
Czyżby więc ów n i e w i d z i a l n y o g i e ń
nie był promieniowaniem radioaktywnym po wybuchu w tunguskiej tajdze, i
któremu można było przypisać tajemnicze zachorowania ludzi i zwierząt? Etnograf
I. M. Susłow w roku 1926, w rozmowach z naocznymi świadkami eksplozji aż
od 60 Tunguzów dowiedział się, że detonacja wywołała u reniferów rodzaj l i s z a j u , którego przed tym wydarzeniem na tych
terenach nigdy nie było. Także członek AN ZSRR Giennadij Plechanow udał
się - w kilka dziesięcioleci po wydarzeniu - w tajgę, by tam przesłuchać
jeszcze żyjących 20 naocznych świadków, na okoliczność pojawienia się dziwnej
choroby, która dotknęła członków ich rodzin. Dowiedział się on, że w s z y s t k i e przypadki tej choroby kończyły się
śmiertelnym zejściem. Czyżby zatem szło o skutki napromieniowania tych ludzi
promieniowaniem jonizującym?
Praca Plechanowa jednak nie
doprowadziła do żadnego wniosku. Opowieści rdzennych Tunguzów wydawały mu się
niedorzecznymi. A może jego kolega bał się wyciągnąć konkretne wnioski?... -
taka myśl naszła Kazancewa jeszcze z a
n i m jego wzrok padł na ruiny
Hiroszimy.
Obraz zniszczeń, który miał przed
sobą, na trwale wrył mu się w pamięć. To, czego dowiedział się o przebiegu i
skutkach nuklearnego ataku jednoznacznie oznajmiło mu, że w danym przypadku i s t n i e j e bezpośredni związek pomiędzy tymi dwoma
wydarzeniami!!!
I wtedy to dokładnie Kazancew zrozumiał,
że należy odkurzyć wiadomości o wydarzeniach z 1908 roku. Postanowił on zbadać
każdy ślad, jaki uda mu się znaleźć. Przede wszystkim należało odpowiedzieć na
pytanie: jak to się stało, że obiekt ten spowodował tak straszliwe zniszczenia?
Przecież doszło tam do wybuchu o energii eksplozji kilku czy nawet
kilkudziesięciu bomb wodorowych; efekty działania były wszak 2000 razy większe,
niż w przypadku bomb z Hiroszimy i Nagasaki!
A zatem, czy był to sztucznie
wytworzony obiekt, który przed 37 laty spustoszył eksplozją rozległy obszar
jego ukochanej Syberii? Czy 30 czerwca 1908 roku nie spadła tam jądrowa bomba?
A może... - a może wybuchnął tam jakiś pozaziemski statek kosmiczny???...
Aleksander Kazancew nie zmienił
już swego poglądu i bez wahania przystąpił do udowodnienia swego
przypuszczenia.
a
[1] W późniejszych
czasach Japończycy ukuli nazwę dla tego zjawiska shi no hai - dosł.: popiół
śmierci - po wypadku kutra rybackiego MV Fukuruyu Maru, który
w dniu 1 marca 1954 roku dostał się w strefę opadu radioaktywnego fall-out’u
powstałego po amerykańskim teście bomby wodorowej o kryptonimie Castle Bravo
na atolu Bikini. Kuter został pokryty promieniującymi resztkami koralowców
zawierającymi izotopy: 106Ru*, 106Rh, 129mTe*,
129Te, 95Zr*, 95Nb*, 144Ce, 144Pr*,
89Sr, 90Sr* i 90Y. Sumaryczna dawka
napromieniowania wyniosła 27-440 radów. Podobny los spotkał załogi statków
japońskich: Misaki Maru, Dzin-cuga-wa Maru, Kansai Maru oraz
amerykański Gunners Knot.
[2] Stąd właśnie wzięła się
japońska nazwa bomby atomowej - pikadon = piorun.
[3] Mrem - miliremów.
[4] Co
wcale nie znaczy, że efekty letalne nie pokażą się w następnych pokoleniach.
Dzisiaj, w roku 2002, w dalszym ciągu umierają ludzie wskutek działania efektów
napromieniowania w czasie ataku atomowego na obydwa miasta japońskie.