Powered By Blogger

środa, 27 kwietnia 2022

Na północnym stoku Tatr (3)

 


III.                 Spuścizna prałata z Zakopanego

 

W 1860 roku, na obszarze Hali Pysznej zaginął Filip Szczepanek, a w roku 1871 także Marcin Macieszek, jak mówią na drodze z Węgier na górze Pyszna (chodzi prawdopodobnie o przełęcz Pyszniańską) wyczerpany wyzionął ducha.[1]

 

Znany etnograf i botanik Kazimierz Łapczyński (1823-1892) pozostawił nam w swym dzienniku podróży po Tatrach i Pieninach zapis rozmowy, jaką przeprowadził z miejscowym bacą a dotyczącej najwidoczniej śmierci Macieszka. Ten zaś wskazał palcem na miejsce sąsiadujące z Pyszną:

-         To jest Siwa, a w tym białym żlebie nad kosówką znaleźliśmy już rok rozkładające się ciało jednego pana.

-         To on spadł z góry?

-         Tak, spadł i zabił się.

-         A nie dowiedzieliście się, kto to był?

-         Ależ oczywiście! Bezirk[2] wkrótce zbadał, że był to pan z węgierskiej strony[3], z Liptowa, nazwiska nie pomnę, ale to był górnik. Poszedł samotnie w góry – najwidoczniej chciał przejść ze Starej Roboty do Kościelisk. Musiała go jednak złapać niepogoda, gdzieś się poślizgnął, spadł do żlebu i się zabił na śmierć.[4]    

 

Znany już nam Michał Bałucki w górnej części Doliny Kościeliskiej usłyszał dalszy przebieg tych wydarzeń: W zeszłym roku juhasi znaleźli gnijące zwłoki pod górą. Po ubraniu wiedzieli, że ten pan odwiedził ich górską chatę zaledwie kilka dni wcześniej, ale nikt nie wiedział, kim jest ani skąd pochodzi. Jego noga musiała się poślizgnąć, gdy wspinał się na górę. Upadł i zabił się.[5] Przygoda ta wywarła na nim takj silne wrażenie, że powrócił do niej także w swej autobiograficznej prozie: Wołosi w schronisku na Pysznej opowiedzieli mi o pielgrzymie, który przebywał w tym miejscu sam i bez przewodnika i wspinał się po stromych urwiskach. Ale potem nikt nie widział, jak wracał, aż kilka dni później znaleźli jego ciało z tak zmasakrowaną głową, że nie można było rozpoznać rysów jego twarzy. Mimo dochodzenia sądowego nie ustalono ani pochodzenia, ani tożsamości mężczyzny, o którym już nie zgłoszono.[6]

 

Przed tym zakątkiem Tatr Maria Steczkowska również ostrzegała: Nie polecam jechać na Pyszną bez przewodnika, który dobrze zna te okolice. Jeśli spojrzymy z Ornaku na tę piękną górę, której grań z ostrą krawędzią może być postrzegana jako naturalna ścieżka prowadząca do samego szczytu, może się wydawać, że nie można się tu zgubić i każdy idzie bez przewodnika. A jednak kilka lat temu górnik z Liptowa, który tu popełnił błąd, zapłacił za swoją lekkomyślność i znalazł się w przepaści. Jego ciała nie znaleziono następnej wiosny. [7]

 

Walery E. Radzikowski dobrze poznał nieszczęśliwe wypadki śmierci czy zaginięcia w górach, jednak jest szczególnym to, że nieszczęścia częściej spotykały miejscowych niż przyjezdnych:

Tatry pochłonęły już dużą liczbę osób. Spośród podróżników znam jednak tylko jeden wypadek, ponieważ cechuje ich zwykle ostrożność w przeciwieństwie do górali, które nie doceniają niebezpieczeństwa - dlatego pasterze tak często trafiają do czarnej kroniki. Śmigając wciąż za owcami na pastwisku, nabierają coraz większej śmiałości, co nadmiernie pozbawia ich zdrowia lub życia. Wędrując po górach, nie tylko spotykałem się wszędzie ze wspomnieniami smutnych wydarzeń podczas rozmów z nimi w góralskiej chacie, ale też widziałem tych, którym ostatnio się udało ujść z życiem. W masywie Czerwonych Wierchów, niedaleko skały zwanej Ratusz, dziewczyna zniknęła, a jej kości znalazł potem piesek taternika. W Dolinie Pięciu Stawów Polskich padający latem śnieg uniemożliwił powrót kilku owiec, które pasły się w pobliżu baszt Buczynowej Turni. Juhas poszedł za nimi, ale nagle się poślizgnął. Od śmierci nie uratował go nawet szorstki skórzany pasek, który zaczepił się o skały. Kolejnego juhasa znalazł inny pasterz, który pochował go na miejscu.[8]

 

Znawca tatyrzańskiej przyrody Maksymilian Nowicki (1826-1890) nie przegapił też okazji, by nie przeżyć zdarzenia wśród barwnych opowieści myśliwskich Jędrzeja Wali, w których on i jego towarzysz uniknęli pewnej śmierci o włos:

Kiedy Wala i Jafur poszli na świstaka przy ładnej pogodzie, byli zaskoczeni zamiecią. Ośnieżone Tatry uniemożliwiały im powrót do domu, bo na każdym kroku groziło im skręcenie karku. Kurniawa nie kończyła się, przez trzy dni spożyli skromne zapasy żywności, a głód narastał. Byli zmarznięci, bo nie mogli nawet zapalić ognia, żeby ogrzać swoje zmarznięte ciała. Jedenastego dnia Wala i jej towarzysz wrócili do domu, kiedy w Zakopanem zostali już uznani za zmarłych i nawet odprawili dla nich nabożeństwo pogrzebowe. [9]

 

To właśnie o tej albo bardzo podobnej przygodzie prawdopodobnie mówi zapis Radzikowskiego, który tak brzmiał: Wala z polowania na kozice ledwie wrócił żywy po jedenastu dniach. Jego rodzina już go opłakała, kiedy ten nie potrafił się wydostać ze śniegu i cierpiał wielki głód.[10]

 

Także nieomal tragedią zakończyło się wejście kilku pań na Żółtą Turnię, którą zarejestrował o. Eugeniusz Janota (1822-1878) znany w swym czasie autor, zapalony turysta i obrońca zwierząt. Wyszły od Czarnego Stawu na wspomniany szczyt co najmniej za późno, bowiem była już piąta po południu. Na górze przywitały ich kłęby mgły pędzone lodowatym północnym wiatrem, mrożącym aż do szpiku kości. Wróciły już w nocy przy pomocy górali, ktzórzy wyszli naprzeciwko nim z lampami. [11]   

 

Nawet tak legendarny i doświadczony znawca Tatr jakim był ks. Józef Stolarczyk (1816-1893), proboszcz z Zakopanego, któremu duszpasterskie obowiązki nie przeszkodziły w górskich wycieczkach, też wystawiał swe życie na niebezpieczne sytuacje w cienkim obszarze między niebem a ziemią. Jak znów czytamy w książce Walerego Radzikowskiego: Józef Stolarczyk, proboszcz z Zakopanego, omal nie zapłacił życiem za wejście na wschodni szczyt Giewontu[12]. Siedząc jak w siodle, okrakiem na grzbiet od wschodu, aż natrafił na pęknięcie. Mijając je, znalazł się w miejscu, w którym nie mógł się ruszyć ani do przodu, ani do tyłu, zwisając z obu stron nad przepaścią. Ks. Stolarczyk tkwił tam w podartych i zakrwawionych ubraniach, nie mając nadziei na uratowanie życia. Więc nie miał innego wyjścia, jak tylko krzyczeć, co wystarczyło mu gardła. Juhasi usłyszeli jego głos, pobiegli mu na pomoc i za pomocą liny wyciągnęli swojego duszpasterza z ciężkiej obieży.[13]

          

Ten dramat na szczęście zakończył się dobrze, w odróżnieniu od tego, który musieli przeżywać jacyś węgierscy turyści, których szczątki znaleziono w 1870 roku na Żabiej Grani.

           

W sierpniu 1886 roku, bracia Schrimpfowie drogę do Przełęczy pod Chłopkiem, od strony południowej i znaleźli się na grani Wołowego Grzbietu i zaczęli zchodzić na jego północną stronę. Przy schodzeniou starszy z braci poślizgnął się na śniegu i połamał. Z ponad progu kotła na drugi dzień znieśli go górale przywołani na pomoc przez jego brata – pisze o tym lakonicznie W.H. Paryski.[14] Jego literacki kolega Walery E. Radzikowski nie jest tak zakłopotany opowieścią o wypadku w Wyższym Kotle Czarnego Stawu: Zeszli straszliwymi wąwozami do Morskiego Oka. Starszy Schrimpf wszedł w śnieg i poleciał po nim pomiędzy kamienne bałwany, skąd już nie mógł się dostać. Młodszy mężczyzna chodził po śniegu i chociaż również wspinał się po stromych klifach, wyruszył o szóstej wieczorem. Podczas tej podróży wpadł nawet w Czarną Stawu, ale udało mu się z niej wydostać. Błąkał się całą noc wśród kosówki i głazów, aż o świcie zobaczył go góral ze schroniska Staszica i tam przyprowadził. Przewodnicy z Zakopanego wyruszyli na poszukiwanie turysty, którzy przeczesywali Mięguszowieckie Szczyty, ale bezskutecznie. Potem pojechali na Rysy i dopiero tutaj, pod niewielkim wodospadem, zauważyliśmy nieruchomego młodzieńca z opuchniętą nogą i bokiem leżącego na skałach. Używając dwóch kijów, nieśli go czterej górale, naprzemiennie po dwóch, w prześcieradle przywiązanym do kija. Podróż zagrażała życiu, gdyż prowadziła przez klify, które nawet doświadczony góral ledwo może przekroczyć. Młody człowiek krzyczał z bólu, że myśleli, że ma złamaną kość lędźwiową. Transport rannego trwał dziewięć godzin! Kiedy dotarli do chaty koło Morskiego Oka, pacjentem zajął się lekarz z Zakopanego, ale nie znalazł złamania, tylko duże siniaki.[15]



[1] Chelchowski,K.: Świadectwo ksiedza Stolarczyka o spólczesnych mu ofiarach Tatr, Zakopane, 22 (1912).

[2] Der Bezirk to po niemiecku powiat. W tym kontekście chodziło o urzędników policyjnych CK Monarchii Austrowęgierskiej.

[3] W tych czasach Słowacja znajdowała się pod okupacją węgierską – przyp. tłum.

[4] Łapczyński, Kazimierz: Lato pod Pieninami i w Tatrach, W drukarni J.Ungra, Warszawa 1866, s.90-91.

[5] Bałucki, Michał: Podróż v Tatry, Opiekun Domowy, 8 (1865), s.60-61.

[6] Bałucki, Michał: Nowelle i obrazki IV, s.129.

[7] Steckowska, Maria: Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin, s.132.

[8] Radzikowski, Walery E.: Szkice z podróży w Tatry, Nakładem Tygodnika Wielkopolskiego, Poznań, 1874, s.58-59.

[9] Nowicki, Maksymilian: O świstaku, K. Wodzicki, Kraków, 1865, s.54.

[10] Radzikowski, Walery E.: Szkice z podróży w Tatry, s.141.

[11] Janota, Eugeniusz: Przyczynki do znajomości Tatr, Tydzień Literacki, Artystyczny i Spoleczny, 5 (1875).

[12] Długi Giewont.

[13] Radzikowski, Walery E.: Szkice z podróży w Tatry, s.64-65.

[14] Paryski, Witold: Tatry Wysokie VI, Warszawa 1952, s.122.

[15] Radzikowski, Walery E.: Nieszcześliwe zdarzenia v Tatrach, Pamietnik Towarzystwa Tatrzańskiego 1888, s.117-118.