POSŁOWIE - Od tłumacza.
Książka „Operacja ZIEMIA” autorstwa sir Brinsley’a le
Poer-Trencha - Lorda of Clancarty zainteresowała mnie w burzliwym lecie 1980
roku, kiedy to jeszcze jako młody podporucznik Wojsk Ochrony Pogranicza
służyłem na przejściu granicznym Świnoujście – Baza Promów Morskich POL-Line
A/B – PŻB. Właśnie wtedy przeczytałem o niej po raz pierwszy w książce
Aleksandra Grobickiego pt. „Nie tylko Trójkąt Bermudzki”, w której pisał on
m.in. o tajemnicach Agharty.
Jako jeden z nielicznych w
czasach PRL interesowałem się sprawą teorii Pustej Ziemi, bowiem była to – obok
Meteorytu Tunguskiego – nasza legenda rodzinna przekazana mi przez mojego
dziadka ze strony mojej Mamy – Franciszka Baranowicza, który z tymi fenomenami
zetknął się na początku ubiegłego wieku, gdy przebywał na Syberii. Dlatego
właśnie ta książka tak mnie zainteresowała i poszukiwałem jej przez niemal pięć
lat. Dopadłem ją w 1985 roku, a to dzięki przynależności do Klubu Kontaktów
Kosmicznych i znajomości z Nestorem polskich popularyzatorów ufologii –
red. Lucjanem Zniczem-Sawickim z Bydgoszczy, który zaproponował mi opracowanie
polskiego przekładu książki sir Brinsley’a. Oczywiście zgodziłem się od razu i
przetłumaczyłem ją w ciągu trzech miesięcy. Przekład poszedł na maszynę jeszcze
tego samego roku i został on przekazany do Biblioteki Klubu Kontaktów
Kosmicznych.
Potem czytałem także i
inne książki tego samego autora, ale „Operacja Ziemia” wywarła na mnie
największe wrażenie. Może dlatego, że mam do niej szczególny sentyment – wszak
była to moja pierwsza samodzielna praca, która wykonałem dla KKK, i którą
przyjął ode mnie red. Lucjan Znicz-Sawicki. Poza nim redakcją zajął się także pan
Bronisław Rzepecki z Krakowa, dzięki czemu książka została skrócona o różne
ozdobniki i pozostała w niej tylko konkretna treść.
Choć już mocno leciwa –
wydana przecież w 1976 roku – to niewiele praca ta straciła na swej aktualności
w swych pryncypiach, mimo wszelkich zmian i nowinek, które dodałem do niej w
przypisach. No cóż – sir Brinsley nie przewidział kilku wojen, upadku
Czerwonego Imperium Zła, katastrof ziemskich statków kosmicznych, serii
zamachów politycznych, wzrostu przestępczości zorganizowanej w postaci Mafii,
Camorry, Cosa Nostry, Yakuzy, Triady i mafii rosyjskich „Cichych Donów”;
terroryzmu politycznego, religijnego i kryminalnego; burzliwego rozwoju
informatyki, Internetu, telefonii komórkowej – NB, dzięki tym dwóm wynalazkom
Ludzkość powoli, ale nieuchronnie, staje się jedną wielką rozgadaną rodziną...
W swych pozostałych książkach, które czytałem – „Men Among Mankind” i „In My
Soul I Am Free” (Londyn 1981) – sir Brinsley porusza cały szereg ważkich
problemów ufologii – od pojawiania się agroformacji do kapturowej działalności
służb specjalnych USA, NATO i krajów Układu Warszawskiego w tej dziedzinie. I
tak np. jak się okazuje nie ma nic sensacyjnego w doniesieniach pewnych
polskich „badaczy” którzy z tryumfem obwieścili światu, że na tych samych
polach pewnej kujawskiej miejscowości pojawiły się agrosymbole cztery razy pod
rząd każdego roku – podczas, gdy w niektórych hrabstwach południowo-zachodniej
Anglii znajdują się miejscowości, w których agroformacje pojawiają się rok w
rok na tych samych miejscach od dwóch czy trzech stuleci, i nikt nie
histeryzuje na ich temat i kruszy o to kopii, a po prostu bada się to zjawisko.
Tak samo rzecz się ma z najsłynniejszą ufokatastrofą – mowa oczywiście o tzw.
Incydencie z Roswell, gdzie w dniu 2 lipca 1947 roku rzekomo rozbił się
latający spodek... Sir Brinsley nigdzie o nim nie wspomina, a przecież
powinien. Ba! – rzecz w tym, że incydent ten został sfabrykowany przez
amerykańskie służby specjalne (oczywiście CIA), w celu postraszenia Związku
Radzieckiego i przy okazji ujawnienia wrogiej agentury we własnym obozie.
Klasyczna metoda „zatrutego pokarmu”. To właśnie dlatego ujrzał on światło
dzienne po raz pierwszy na przełomie lat 70. i 80., trwała bowiem Zimna Wojna,
która sięgnęła potem wymiaru kosmicznego w postaci reaganowskiego programu
SDI/NMD i analogicznego programu radzieckiego, a kto wie, czy także i
chińskiego? Dowód na prawdziwość tego domysłu spoczywa w książkach sir
Brinsleya...
Przykładów tych jest wiele
i wskazują one na to, że ufologia i polityka oraz religia nierzadko chodzą ze
sobą w parze. I nie zawsze wychodzi to nam na dobre. To tak, jak mieszać rum z
koniakiem i piwem. Każde z nich jest dobre osobno, ale kiedy się je zmiesza, to
wychodzi z niego mieszanina piorunująca... Poza tym w ramach działań
zaciemniających służb specjalnych – głównie NATO i amerykańskiej CIA oraz służb
specjalnych Izraela ostatnimi czasy w Polsce i innych krajach rozwinęła się
znacznie ufologia kreatywna, która nie bada ufozjawiska, ale je
po prostu tworzy w celach komercyjnych i nade wszystko dla hamowania rozwoju
ufologii, która jest w stanie dojść do prawdy, kto naprawdę stoi za Latającymi
Spodkami... Takim sztandarowym przykładem na ufologię kreatywną
jest sprawa zwłok Kosmitki z Roswell, która została rozdmuchana w latach 90.
ub. wieku przez film Ray’a Santilli’ego. Wmówiono wtedy ludziom, że w Roswell
rozbił się latający spodek z Ufitami na pokładzie, a na dowód pokazano film
mający to uwiarygodnić. Santilli zbił na tym nielichą kasę – bo kaseta z takim
30-minutowym filmem kosztowała 33 GBP – czyli prawie 200 PLN – licząc po kursie
z dnia 1 stycznia 2004 roku! A jaki spowodował tym zamęt w głowach ludzi
młodych i niedoświadczonych – tego już się nie przeliczy na żadne pieniądze.
Tego sir Brinsley nie przewidział, że komercjalizacja zabije ufologię, a to
dlatego, że ludzie zawsze wolą słuchać tego, co odpowiada ich poglądom, a nie
obiektywnie istniejącym faktom. Dlatego ufologia kreatywna
wyrządziła – i jeszcze wyrządzi – tak wiele zła... Poza tym jest to na rękę
wszystkim tajnym służbom, które chcą jak najwięcej wiedzieć o ufozjawisku w
celu uzyskania nowych technologii po to, by zapewnić przewagę swego państwa nad
innymi, a po drugie – zamaskować swoje niejawne działania i czarne projekty – w
czym celują Stany Zjednoczone AP... Takim typowym przykładem jest osławiona
Area 51 w Newadzie, do której tłumnie ściągają nawiedzone oszołomy, wypisujące
potem niestworzone brednie, sprytnie podsycane przez różnych agentów rządowych
w rodzaju Boba Lazara czy Johna Leara, podczas kiedy prawdziwe próby z
ekstra-tajnymi projektami prowadzi się gdzieś indziej... Klasyczna maskirowka
– legenda, w którą uwierzyło miliony ludzi. Dlatego tylko, że ludzie kochają
tajemnice i uwielbiają odczuwać miły dreszczyk emocji warując przy jakiejś
bazie wojskowej czy na punktach obserwacyjnych. Podsycane jest to umiejętnie przez
media, a w szczególności seriale TV w rodzaju „Z Archiwum X”, „Mroczne niebo” i
inne, które skonstruowano zgodnie ze starą goebbelsowską zasadą głoszącą, że
dobre kłamstwo mija się o włos z prawdą. I tak bzdet rodzi kolejny bzdet,
bzdura rodzi kolejną bzdurę, a potem na tym się dobrze zarabia. Czytamy potem o
„Incydencie w Górach Kaczawskich”, „Ufokatastrofie Ustka” i innych
sensacyjnych, wyssanych z palca rojeniach czyjegoś chorego z żądzy kasy i
taniego poklasku mózgu. Przyznaję, że i mnie to nie ominęło – co wychodzi w
niektórych moich pracach - i całe szczęście, że udało mi się zachować w tym
jakiś umiar.
Czy jestem sceptykiem?
Nie, nie jestem, ale uważam, że trzeba studiując ufozjawisko iść drogą środka –
bowiem tylko ona może nas doprowadzić do prawdy o tym fenomenie i zjawiskach
jemu towarzyszących. Odchylenie w stronę sceptycyzmu w jedną stronę i
mistycyzmu w drugą z a w s z e wiedzie na manowce albo chorego racjonalizmu,
który zabija wszelkie twórcze myślenie, albo chorego idealizmu, dzięki któremu
rodzą się potwory w rodzaju niektórych sekt ufologiczno-religijnych w rodzaju Heaven’s
Gate i im podobnych. Ale jest to signum temporis czasów Wielkiego
Przełomu, który nadchodzi. Nie będzie to może to, co obiecują sobie i nam
wyznawcy ruchów New Age, ale raczej zmiana dotychczasowego sposobu
patrzenia na naukę i myślenia o Wszechświecie, i miejscu w nim człowieka.
Dlatego byłem, jestem i będę rzecznikiem umiarkowania.
A będzie nam ono potrzebne
w czasach nadchodzących zmian i wejścia naszej planety w nowy okres cyklu
precesyjnego. Tego wymarzonego New Age, które według jednych będzie
przebudzeniem czy iluminacją, a według mnie po prostu początkiem bardzo
długiego procesu przeproszenia się z Naturą, odtrucia naszej planety i
humanizowania naszej stechnicyzowanej cywilizacji, która zabija nas swą
bezdusznością. Bo to nie Kosmitów nam brakuje, ale czasami tylko (a może aż!)
drugiego człowieka, którego nie zastąpi żadna, nawet najbardziej rozumna i
doskonała maszyna, żaden komputer...
Robert
K.F. Sas - Leśniakiewicz
Jordanów, dn. 5 stycznia
2004 r.