Satelita zwiadowczy Vela 5B
Niedawno
portal MSN przypomniał pewien incydent, który wydarzył się w dniu 22.IX.1979
roku na południowym Oceanie Indyjskim, a który w światowej literaturze znany
jest jako Incydent Vela, a oto ten
materiał:
40
lat tajemnicy. Kto stał za tajną eksplozją jądrową w pobliżu Antarktydy?
Satelita niespodziewanie wykrył silny
błysk na oceanie w pobliżu Antarktydy. Impulsy były bliźniaczo podobne do
takich, które są wywoływane przez eksplozję jądrową. Informacja o tym wywołała
alarm w Waszyngtonie. Szybko zaczęto jednak sprawę tuszować, bo prawda byłaby
bardzo niewygodna dla USA. Po odtajnieniu wielu dokumentów i ponownych
analizach, dzisiaj jest jednak niemal pewne, że rzeczywiście 40 lat temu ktoś
przeprowadził jedyną w swoim rodzaju tajną próbę jądrową.
Nie ma też specjalnych wątpliwości co
do tego, kto mógł to być - Izrael. Jak wynika z odtajnionych dokumentów,
amerykańskie służby doszły do takiego wniosku niemal natychmiast. Jednak
politycy w Waszyngtonie skutecznie doprowadzili do rozmycia faktów i stworzenia
sytuacji braku pewności co do tego, co się wydarzyło 22 września 1979 roku
gdzieś w pobliżu należących do RPA bezludnych Wysp Księcia Edwarda.
Teraz, po 40 latach, amerykańska
organizacja National Security Archive zajmująca się wydobywaniem z archiwów
rządowych niegdyś tajnych dokumentów, oraz renomowany magazyn "Foreign
Policy", prezentują nowe dowody, nowe analizy i nowe relacje. Pozwalają
one stwierdzić z dużą dozą pewności, że władze USA dobrze wiedziały co się
wówczas stało. Jednak ujawnienie tego oznaczałoby potężny problem polityczny.
Skoro więc fakty były niewygodne, tym gorzej dla faktów.
Satelity zwiadowcze z serii Vela Hotel
Nadzwyczajnie
żywotny satelita
Błyski zostały wykryte przez
amerykańskiego satelitę Vela 5B. Wystrzelono go na orbitę
dekadę wcześniej, w ramach programu monitorowania przestrzegania Układu o
Zakazie Testów Broni Jądrowej (w atmosferze, kosmosie i pod wodą), w skrócie
LTBT. Krążące bardzo wysoko, niemal w jednej trzeciej drogi do Księżyca,
satelity Vela obserwowały kulę ziemską, wypatrując unikalnych podwójnych
błysków wywoływanych przez eksplozje jądrowe. Pierwszy, który powstaje w
momencie detonacji, kiedy formuje się kula ognia. Milisekundy później zaczyna
ona gwałtownie się rozszerzać i na chwilę światło słabnie, ale po kilku
kolejnych milisekundach rozbłyska z jeszcze większą mocą. W naturze takie
zjawisko nie występuje. Z tego powodu właśnie czegoś takiego wypatrywały
satelity.
Kiedy więc 40 lat temu sygnał z Vela
5B został odebrany w centrum kontroli w USA, wywołał duże poruszenie.
Ze względu na wiek satelita formalnie był już określany jako
"nieaktywny", choć faktycznie część jego czujników nadal działała. Co
więcej, nikt się nie spodziewał eksplozji jądrowej w tym momencie i w tym regionie.
W Białym Domu natychmiast zaczęto
działać. W ciągu doby odbyło się kilka spotkań współpracowników prezydenta ds.
bezpieczeństwa, a on sam był na bieżąco informowany i nakazał objęcie całej
sprawy tajemnicą. Administracja prezydencka miała być "w stanie paniki".
Trwała już wstępna kampania prezydencka przed wyborami w 1980 roku. Jednym z
filarów wizerunku Cartera były
działania na rzecz ograniczenia zbrojeń jądrowych. Prowadził między innymi
globalną kampanię nakłaniania państw do przystępowania do układu LTBT. Kiedy
pod koniec lat 70. na jaw wyszły prace nad bronią jądrową prowadzone przez
Indie i Pakistan, doprowadził do objęcia tych państw sankcjami.
W takiej sytuacji ktokolwiek by
przeprowadził skryty test w pobliżu Antarktydy, musiałby się spotkać ze
zdecydowaną reakcją Waszyngtonu. Tymczasem służby już od pierwszej chwili
wskazywały na jednego najbardziej prawdopodobnego winowajcę - Izrael. I tu
pojawiał się problem. Carter dopiero co doprowadził do podpisania w 1978 roku
porozumienia w Camp David pomiędzy Egiptem i Izraelem, na dobre kończącego erę
wojen Państwa Żydowskiego z Arabami. Pod jego rządami zacieśniała się
współpraca militarna USA i Izraela. Państwo Żydowskie stawało się ważnym
partnerem w regionie.
Co prawda Carter nie był kochany
przez lobby pro-izraelskie w USA, ze względu na swój upór i między innymi
krytykę działań Żydów wobec Palestyńczyków, jednak od dekad każdy kandydat
Partii Demokratycznej (z której był Carter), dostawał wsparcie mniejszości
żydowskiej w USA. Było więc o co walczyć wobec zbliżających się wyborów.
Tymczasem wskazanie palcem na Izrael
i stwierdzenie, że oto przeprowadził skryty test jądrowy, oznaczałoby potężny
problem. Zgodnie z dopiero co wprowadzonymi w ostatnich latach przepisami,
trzeba by nałożyć sankcje i odciąć wszelkie wsparcie finansowe. Z dużym
prawdopodobieństwem oznaczałoby to potężne tąpnięcie w relacjach USA-Izrael i
być może upadek historycznego porozumienia z Camp David, jednego z największych
osiągnięć Cartera w polityce zagranicznej.
Dowody podobno były za słabe Przez
ostatnie 40 lat ujawniono jednak wiele dokumentów i pojawił się szereg relacji,
które podważają taką interpretację zdarzeń.
Miejsce incydentu
Wojsko
i służby miały inne zadanie
Znamienna jest notka ze stycznia 1980
roku, opublikowana teraz po raz pierwszy przez National Security Archive. To wewnętrzna komunikacja
współpracowników Cartera. Wynika z niej, że ku ich zaskoczeniu jeden z ich
kolegów zorganizował spotkanie na temat incydentu z przedstawicielami
Pentagonu, Departamentu Energii (odpowiada w USA za broń jądrową w każdym
aspekcie poza jej użyciem), laboratorium w Los Alamos (najważniejszy
amerykański ds. wojskowych technologii jądrowych) oraz CIA. - Mam wrażenie, że
jego głównym celem jest wysłuchanie ich, aby móc ich później bezpieczniej
ignorować - pisał o domniemanym zamiarze organizatora autor notatki, Jerry Oplinger.
Dodawał, że niezależnie od spotkania
dowiedział się, iż "CIA zamierza przepisać swój pierwszy raport w ramach
programu Safeguards-D, w którym stwierdzili, że na ponad 90 procent to
był test broni jądrowej". - Musimy to powstrzymać. Nic nie będzie bardziej
sugerowało zamiatania sprawy pod dywan, jak przepisanie pierwszej wersji
raportu tak, aby pasowała do późniejszych ustaleń naszego panelu naukowców -
stwierdzał. W ramach programu Safeguards-D służby USA dostarczały
senatorom corocznego niejawnego raportu na temat przestrzegania traktatu LTBT.
Po lekturze tej notatki oraz szeregu
innych ujawnionych przez National Security Archive staje się dość jasne, że
amerykański wywiad i wojsko zdecydowanie stały na stanowisku, iż satelita Vela
5B wykrył test jądrowy.
Dowody
na tajną próbę
Na łamach "Foreign Policy"
profesor Leonard Weiss, w 1979 roku
pracujący w Senacie jako doradca zaangażowanego w kwestie rozbrojenia jądrowego
senatora Johna Glenna, stwierdza, że
jego zdaniem służby, wojsko i naukowcy nie mieli wątpliwości. Opisuje między
innymi rozmowę ze specjalistą z Laboratorium Los Alamos Heatherem Hawkinsem, który dostał od wojskowego wywiadu dane z Vela
5B, celem pokazania ich koledze z laboratorium Hermanowi Hoerlinowi, twórcy głównych czujników zamontowanych na
satelicie. - Nie powiedziałem mu, co to za dane i skąd je mam, tylko poprosiłem
o ocenę. On wziął wydruki w rękę, przejechał po wykresach palcem jak dyrygent i
od razu stwierdził: Atmosferyczna eksplozja jądrowa. Moc kilka kiloton.
Prawdopodobnie ładunek był otoczony czymś dużym, barką albo czymś w tym stylu.
Nie mam wątpliwości - relacjonował naukowiec.
Dodatkowe poparcie tezy o teście
jądrowym pochodziło z wielkiego radioteleskopu Arecibo. Naukowcy go obsługujący
wykryli nietypowe zakłócenia w jonosferze. Wspólnie z wywiadem i inżynierami z
Los Alamos doszli do wniosku, że są one prawdopodobnie efektem silnej
eksplozji. Jak stwierdzili, "są podobne do tego, co zarejestrowaliśmy po testach
radzieckich na wyspie Nowa Ziemia w 1961 roku". Wskazali też obszary,
gdzie mogło dojść do eksplozji. Jednym z nich były okolice Wysp Księcia
Edwarda.
Trzecim dowodem na poparcie tezy o
teście był raport Laboratorium Badawczego US Navy, zajmującego się między
innymi siecią podmorskich czujników, wykrywających radzieckie okręty podwodne
czy upadki testowanych radzieckich rakiet. Specjaliści z tegoż laboratorium
znaleźli w swoich danych wyraźny zapis silnej eksplozji, która miała miejsce 22
września gdzieś w pobliżu Wysp Księcia Edwarda. W ich ocenie była to detonacja
niewielkiego ładunku jądrowego. Byli co do tego pewni. Szczegółowy raport jest
do dzisiaj tajny, jednak notatki odnoszące się do jego treści zostały
ujawnione. W jednej z nich autor stwierdza, że główny naukowiec z laboratorium
US Navy był mocno poirytowany oficjalnymi ustaleniami komisji Białego Domu,
które nazywał "zamiataniem sprawy pod dywan". W innej jeden z
naukowców pisze do doradcy prezydenta, że podczas prezentacji ustaleń US Navy przed
komisją dr Ruina i "podczas
dyskusji, która się wówczas wywiązała, chyba umknęło wszystkim kilka bardzo
ważnych i jednoznacznie udokumentowanych faktów". Po czym szczegółowo
opisuje, jak naukowcy analizujący zapisy dźwięków z oceanu, bez cienia wątpliwości
doszli do wniosku, że w pobliżu Wysp Księcia Edwarda 22 września doszło do
testu jądrowego.
Czwartym dowodem jest znalezienie
podwyższonych ilości jodu-131 w tarczycach owiec z okolic Melbourne w
Australii. Stwierdził to niezależnie od oficjalnego śledztwa amerykański
naukowiec. Przez lata kupował on tarczyce owiec z całego świata i analizował je
pod kątem zawartości unikalnych radioaktywnych pierwiastków uwalnianych przez
eksplozje jądrowe. Tak się złożyło, że w listopadzie 1979 roku, niecałe dwa miesiące
po incydencie, otrzymał tarczyce owiec z okolic Melbourne. O swoim odkryciu w
nich jodu-131 zawiadomił służby. Wywiad wojskowy (DIA) stwierdził, że rzeczone
owce-dawcy tarczyc, były wypasane w regionie, nad którym przemieszczały się
masy powietrza nadlatujące z zachodu, z rejonu rzekomego testu jądrowego. Na
ich pastwiska spadł wówczas deszcz. Informacja o tym znalazła się w notce do Henry'ego Kissingera, dorady Cartera
ds. Bezpieczeństwa. Można ją przeczytać na stronie National Security Archive.
Wywiad stwierdza, że "jod-131 może pochodzić z aktywności radioaktywnej
nad południowym Atlantykiem".
Arsenał
jądrowy, którego nie ma
Wszystkie powyższe dowody zostały
jednak odrzucone przez oficjalny panel jako nie dość wiarygodne lub
przekonujące. Kluczowe było to, że podczas 25 lotów specjalnego samolotu
zwiadowczego nie wykryto śladów skażenia w powietrzu, a dane z satelity
zawierały niewytłumaczalne odchyły od standardowego zapisu błysku eksplozji
jądrowej.
Autorzy tekstu w magazynie
"Foreign Policy" stwierdzają jednak bez ogródek, że oficjalny raport
panelu był narzędziem administracji Cartera w "zamiataniu niewygodnej
sprawy pod dywan". W ich ocenie informacje ujawnione na przestrzeni
ostatnich 40 lat jednoznacznie wskazują na fakt przeprowadzanie 22 września
1979 roku unikalnego w historii testu jądrowego. Nigdy indziej nie dokonano
czegoś takiego w sposób tak skryty.
Artykuł "Foreign Policy"
jednoznacznie wskazuje też na Izrael. Takie miało być od początku założenie
wojska i służb USA. To jedyne państwo dysponujące bronią jądrową, które mogło
wówczas przeprowadzić taki test. Izraelczycy posiadali pierwsze bomby już
prawdopodobnie w 1973 roku i poważnie rozważali możliwość ich użycia podczas
wojny Yom Kippur. Byli jednak świadomi, że ich nowa broń jest jeszcze
prymitywna i w kolejnych latach mieli przeprowadzić forsowny program stworzenia
broni termojądrowej o nieporównywalnie większym potencjale. Test w 1979 roku
mógł być ostateczną weryfikacją jej działania.
Dodatkowo Izrael współpracował
wówczas z RPA, która też rozwijała swoją broń jądrową. W 1977 roku pod presją
USA i ZSRR rząd w Pretorii zarzucił przygotowania do swojego pierwszego testu,
jednak program trwał nadal. W latach 80. RPA posiadało pewną liczbą prostych
bomb jądrowych. Skala kooperacji z Izraelem w ich opracowaniu i wyprodukowaniu
nie jest jednak jasna. Oba państwa miały jednak motyw i możliwości, aby
przeprowadzić w skryty sposób test jądrowy. Oba wielce by na nim zyskały.
Jest jednak prawdopodobne, że nigdy
nie będzie jednoznacznego dowodu. Izraelski arsenał jądrowy jest takim ciekawym
zjawiskiem, że wiadomo iż istnieje, znana jest mniej więcej jego historia i
możliwości, jednak oficjalnie go nie ma.
Rząd Izraela od zawsze w żaden sposób
nie komentuje tej sprawy. Oficjalnie nie ujawniono żadnych informacji. Kolejne
rządy USA bronią takiego stanu rzeczy, chroniąc Izrael przed międzynarodową
presją do poddania się kontroli. Taki stan pasuje Izraelczykom. Ich przeciwnicy
wiedzą, że powinni się bać, a oni sami nie muszą się martwić traktatami czy
inspekcjami, bo przecież nie ma żadnej izraelskiej broni jądrowej. Nie było
oczywiście też jej testów. (Microsoft News - Wiadomości)
Moje 3 grosze
W
jednym z moich artykułów na ten temat napisałem, że być może użyto wtedy nowej
broni artyleryjskiej lub artyleryjsko-rakietowej – dalekosiężnego działa
atomowego, analogu do superdziała z Projektu HARP o kalibrze 16”/406 mm,
mogącego miotać pociski nuklearne o mocy do 20 kt na odległość powyżej 100 km i
na wysokość 180 km czyli niskiej orbity wokółziemskiej (LEO) – zob. - https://wszechocean.blogspot.com/2019/06/projekt-harp-artyleryjska-bron-asat.html - które to działo mogłoby być bronią
antysatelitarną. Fantastyka? No nie bardzo – wiele na to wskazuje, że tak być
mogło. Byłaby to broń o wiele tańsza od rakiet antysatelitarnych.
Autorzy
zakładają, że mogło to być broń skonstruowana w Izraelu i testowana w RPA.
Dlaczego? To proste – Izrael był i nadal jest pod ciągłą obserwacją krajów
arabskich i ZSRR/Rosji, więc taki numer po prostu by nie wyszedł. Poza tym
strzały z takiego działa nie uszłyby uwagi szerokiej publiczności. Dlatego też
eksperymenty z nim przeniesiono na daleki koniec świata – do RPA, która też
miała żywotny interes w „zdejmowaniu” amerykańskich i radzieckich satelitów
szpiegowskich ze swego nieba. Zbrodniczy reżim w Pretorii był w stanie dokonać
ludobójstwa w stylu nazistowskich Einzatsgruppen na terytorium swoim i swoich
sąsiadów. Podobnie państwo żydowskie otoczone przez wrogie kraje arabskie i uciskające
Palestyńczyków. Tak więc ta hipoteza jest nader prawdopodobna.
Ale
prawdy, jak w wielu takich przypadkach, nie dowiemy się nigdy…