Dymitrij Słonow (Saratow)
Legendę o Czarnym Alpiniście w
różnych jej wersjach i wariantach słyszał każdy, kto choć raz wybrał się w góry
z plecakiem na plecach. Ale spotykać się z nim, rzecz jasna, przychodziło
nielicznym. Mnie to także spotkało…
Czy
aby lina wytrzyma…?
Sama legenda w wariancie, który
usłyszałem, brzmi tak:
Dwaj alpiniści związani
liną szli po skalnym grzebieniu. Jeden z nich odpadł. W takim przypadku szansę
na ratunek daje skok drugiego na przeciwną stronę grzebienia w nadziei, że lina
wytrzyma. To właśnie zrobił partner tego alpinisty, który odpadł od skały. Lina
wytrzymała. Ale wejść na grzebień mógł tylko jeden. Drugi pozostał wiszący na
skale.
Partner pospieszył na
dół po pomoc. Jednakże, po znalezieniu ludzi, on nie wiadomo czemu zdecydował
się nie wracać na stok – być może przestraszył się. Powiedział, że jego kolega
zginął. Po pewnym czasie na fatalnym grzebieniu skalnym już inna grupa
alpinistów znalazła linę, której jeden koniec był umocowany na haku, a drugi –
odcięty – kołysał się przy ścianie skalnej. Nie znaleziono ani żadnych śladów
ani zwłok biedaka, który tam został.
Od tego czasu w górach
pojawił się Czarny Alpinista. Mówią, że on szuka tego, który porzucił go w
śmiertelnym niebezpieczeństwie i nie wrócił, by mu pomóc.
Niedźwiedzia
Przełęcz
We wrześniu 1985 roku, wybraliśmy
się na wyprawę w okolice Elbrusu. Po prawie dwutygodniowej wyprawie z
pokonaniem przełęczy i lodowców Elbrusu – pozostała nam jeszcze jedna przełęcz
– Przełęcz Niedźwiedzia. Potem mieliśmy wrócić do Baksańskiego wąwozu. Druga
połowa września w górach to koniec sezonu z częstymi mgłami i paskudną pogodą.
Pewnego dnia góry okutały się gęstą mgłą. Nie przechodząc w deszcz często
przechodziła od razu w mokry śnieg.
Przyszło nam rozbić namioty na
małej przestrzeni na bocznej morenie lodowca. Iść w taką pogodę na przełęcz –
nie wolno. Można byłoby zejść ze szlaku i wejść na lawiniasty stok. W tą dobę
pogoda się nie poprawiła.
Pozostaliśmy na miejscu dopalając
resztki benzyny, rozgrzewaliśmy się gorącą herbatą, odkopywaliśmy się spod
ciężkiego śniegu z dachów namiotów i wszyscy wypatrywaliśmy jakiegoś
przejaśnienia by wyznaczyć kierunek dalszego marszu. W nocy była silna burza. Huk
piorunów i błyskawice zlały się w jeden diaboliczny koncert. A to oznaczało, że
burzowe chmury nas otaczały. Wszystkie metalowe rzeczy – haki i czekany –
powiązaliśmy i umieściliśmy na zboczu powyżej namiotów – jak poleca to poradnik
turysty-wspinacza, aby uchronić się od uderzenia pioruna.
Zejście
do Czegietu!
I oto wśród huku piorunów
usłyszeliśmy czyjeś kroki wokół namiotów i dźwięczenie metalu o kamień. Takie właśnie
dźwięki wydaje człowiek idący z rakami na butach, zgrzytającymi o kamienie
moreny. W taką pogodę i na tej wysokości nie powinno być tu żadnych ludzi. Ale kroki
słyszeli wszyscy, którzy nie spali. Nie, nikt nie zaglądał nam do namiotów, a
nasze latarki w otaczającej nas przestrzeni nie mogły oświetlić niczego poza
ogromnymi zaspami śnieżnymi. Ale i tak zrobiło się nam niemiło.
Rankiem pogoda się uspokoiła i w
strzępach mgły zobaczyliśmy podejście na przełęcz. Po herbacie ogrzanej
resztkami benzyny mogliśmy wejść na siodło przełęczy i bezpiecznie zejść do
Czegietu, gdzie zakończyliśmy naszą wyprawę.
W górach zdarza się wiele
nieznanych rzeczy. Góry są żywe. Jeżeli ich duch w kształcie Czarnego Alpinisty
oceniał nas w tą groźną wrześniową noc, to cieszę się, że przeszliśmy przez ten
egzamin, zaliczając jeszcze jedną złożoną wyprawę.
Moje 3
grosze
Oczywiście to jest tylko jedna z legend, które
opowiada się w górach, przy watrze i góralskiej herbatce. Chciałbym polecić
Czytelnikom podobną relację Jana Długosza z jego książki „Komin Pokutników”, w
której pisze on o swej wyprawie na Kaukaz, gdzie miejscowi opowiedzieli mu o
dziwnym ptaku zwanym gornaja indyjka albo
po prostu ptica, który płata
alpinistom różne figle.
W tej samej książce pisze on o niektórych górskich
przesądach – np. ujrzenie czarnego motyla w górach zawsze zwiastuje czyjąś
śmierć. Jako racjonalista śmiałem się z tego, bo i co mają czarne motyle do
czyjejś śmierci… Do czasu, a dokładniej do pewnego sierpniowego dnia w latach
90-tych, kiedy to wraz ze znajomymi: panem Jackiem
S. z Krakowa i jego dziećmi Anią
i Michałem wybrałem się z Łysej
Polany do Morskiego Oka i następnie Ceprostradą do Doliny Pięciu Stawów Polskich,
skąd wróciliśmy przez Roztokę i Wodogrzmoty Mickiewicza do Łysej Polany. Przyjemna
trasa spacerowa z elementami wysokogórskimi.
Było już koło południa, kiedy na podejściu pod
Szpiglasową Przełęcz w pełnym słońcu zobaczyłem czarne motyle bujające w
prądach powietrznych. No cóż, motyle jak motyle. Nie przywiązałem do nich wagi
i poszliśmy dalej. Pogoda była cudowna, tylko gdzieś grzmiało za Rysami i
Vysoką, ale burza przeszła bokiem na Dolinę Białej Wody i Tatry Bielskie...
Kiedy wróciłem na Łysą Polanę, to od kolegów
dowiedziałem się o koszmarnym wypadku, jaki miał miejsce na Palenicy
Białczańskiej. Kierowca autobusu PKS zginął zmiażdżony przez jego autobus. Usiłując
uruchomić silnik zapomniał wyrzucić wsteczny bieg i w momencie, kiedy podłączył
akumulator drugiego autobusu do rozrusznika, autobus skoczył do tyłu miażdżąc
głowę nieszczęśnika o zderzak drugiego autokaru. Było to mniej więcej w tym
samym czasie, w którym ujrzałem czarne motyle nad Szpiglasową…
Od tej pory bardzo czujnie rozglądam się spacerując po
górach.
Źródło: „Niewydumannyje Istorii”,
nr 52/2019, s.34
Przekład z rosyjskiego: ©R.K.F. Leśniakiewicz