III.
Spuścizna prałata z Zakopanego
W 1860 roku, na obszarze Hali Pysznej zaginął Filip Szczepanek, a w roku 1871
także Marcin Macieszek, jak mówią na
drodze z Węgier na górze Pyszna (chodzi prawdopodobnie o przełęcz Pyszniańską) wyczerpany wyzionął ducha.[1]
Znany etnograf i botanik Kazimierz Łapczyński (1823-1892) pozostawił nam w swym dzienniku
podróży po Tatrach i Pieninach zapis rozmowy, jaką przeprowadził
z miejscowym bacą a dotyczącej najwidoczniej śmierci Macieszka. Ten
zaś wskazał palcem na miejsce sąsiadujące z Pyszną:
-
To jest Siwa, a w tym białym żlebie nad
kosówką znaleźliśmy już rok rozkładające się ciało jednego pana.
-
To on spadł z góry?
-
Tak, spadł i zabił się.
-
A nie dowiedzieliście się, kto to był?
-
Ależ oczywiście! Bezirk[2]
wkrótce zbadał, że był to pan z węgierskiej strony[3],
z Liptowa, nazwiska nie pomnę, ale to był górnik. Poszedł samotnie w góry
– najwidoczniej chciał przejść ze Starej Roboty do Kościelisk. Musiała go
jednak złapać niepogoda, gdzieś się poślizgnął, spadł do żlebu i się zabił
na śmierć.[4]
Znany już nam Michał Bałucki w górnej części Doliny
Kościeliskiej usłyszał dalszy przebieg tych wydarzeń: W zeszłym roku juhasi znaleźli gnijące
zwłoki pod górą. Po ubraniu wiedzieli, że ten pan odwiedził ich górską chatę
zaledwie kilka dni wcześniej, ale nikt nie wiedział, kim jest ani skąd
pochodzi. Jego noga musiała się poślizgnąć, gdy wspinał się na górę. Upadł i
zabił się.[5]
Przygoda ta wywarła na nim takj silne wrażenie, że powrócił do niej także w
swej autobiograficznej prozie: Wołosi w schronisku na Pysznej opowiedzieli mi o
pielgrzymie, który przebywał w tym miejscu sam i bez przewodnika i wspinał się
po stromych urwiskach. Ale potem nikt nie widział, jak wracał, aż kilka dni
później znaleźli jego ciało z tak zmasakrowaną głową, że nie można było
rozpoznać rysów jego twarzy. Mimo dochodzenia sądowego nie ustalono ani
pochodzenia, ani tożsamości mężczyzny, o którym już nie zgłoszono.[6]
Przed tym zakątkiem Tatr Maria Steczkowska również ostrzegała:
Nie polecam
jechać na Pyszną bez przewodnika, który dobrze zna te okolice. Jeśli spojrzymy
z Ornaku na tę piękną górę, której grań z ostrą krawędzią może być postrzegana
jako naturalna ścieżka prowadząca do samego szczytu, może się wydawać, że nie
można się tu zgubić i każdy idzie bez przewodnika. A jednak kilka lat temu
górnik z Liptowa, który tu popełnił błąd, zapłacił za swoją lekkomyślność i
znalazł się w przepaści. Jego ciała nie znaleziono następnej wiosny. [7]
Walery E. Radzikowski dobrze poznał nieszczęśliwe wypadki
śmierci czy zaginięcia w górach, jednak jest szczególnym to, że nieszczęścia
częściej spotykały miejscowych niż przyjezdnych:
Tatry
pochłonęły już dużą liczbę osób. Spośród podróżników znam jednak tylko jeden
wypadek, ponieważ cechuje ich zwykle ostrożność w przeciwieństwie do górali,
które nie doceniają niebezpieczeństwa - dlatego pasterze tak często trafiają do
czarnej kroniki. Śmigając wciąż za owcami na pastwisku, nabierają coraz
większej śmiałości, co nadmiernie pozbawia ich zdrowia lub życia. Wędrując po
górach, nie tylko spotykałem się wszędzie ze wspomnieniami smutnych wydarzeń
podczas rozmów z nimi w góralskiej chacie, ale też widziałem tych, którym
ostatnio się udało ujść z życiem. W masywie Czerwonych Wierchów, niedaleko
skały zwanej Ratusz, dziewczyna zniknęła, a jej kości znalazł potem piesek
taternika. W Dolinie Pięciu Stawów Polskich padający latem śnieg uniemożliwił
powrót kilku owiec, które pasły się w pobliżu baszt Buczynowej Turni. Juhas
poszedł za nimi, ale nagle się poślizgnął. Od śmierci nie uratował go nawet
szorstki skórzany pasek, który zaczepił się o skały. Kolejnego juhasa znalazł
inny pasterz, który pochował go na miejscu.[8]
Znawca tatyrzańskiej przyrody Maksymilian Nowicki (1826-1890) nie przegapił też okazji, by nie
przeżyć zdarzenia wśród barwnych opowieści myśliwskich Jędrzeja Wali, w których on i jego towarzysz uniknęli pewnej
śmierci o włos:
Kiedy
Wala i Jafur poszli na świstaka przy
ładnej pogodzie, byli zaskoczeni zamiecią. Ośnieżone Tatry uniemożliwiały im
powrót do domu, bo na każdym kroku groziło im skręcenie karku. Kurniawa nie kończyła
się, przez trzy dni spożyli skromne zapasy żywności, a głód narastał. Byli
zmarznięci, bo nie mogli nawet zapalić ognia, żeby ogrzać swoje zmarznięte
ciała. Jedenastego dnia Wala i jej towarzysz wrócili do domu, kiedy w Zakopanem
zostali już uznani za zmarłych i nawet odprawili dla nich nabożeństwo
pogrzebowe. [9]
To właśnie o tej albo bardzo podobnej przygodzie
prawdopodobnie mówi zapis Radzikowskiego, który tak brzmiał: Wala
z polowania na kozice ledwie wrócił żywy po jedenastu dniach. Jego rodzina
już go opłakała, kiedy ten nie potrafił się wydostać ze śniegu i cierpiał
wielki głód.[10]
Także nieomal tragedią zakończyło się wejście kilku pań na Żółtą
Turnię, którą zarejestrował o. Eugeniusz
Janota (1822-1878) znany w swym czasie autor, zapalony turysta
i obrońca zwierząt. Wyszły od Czarnego Stawu na wspomniany szczyt co najmniej
za późno, bowiem była już piąta po południu. Na górze przywitały ich kłęby mgły
pędzone lodowatym północnym wiatrem, mrożącym aż do szpiku kości. Wróciły już w
nocy przy pomocy górali, ktzórzy wyszli naprzeciwko nim z lampami. [11]
Nawet tak legendarny i doświadczony znawca Tatr jakim
był ks. Józef Stolarczyk
(1816-1893), proboszcz z Zakopanego, któremu duszpasterskie obowiązki nie
przeszkodziły w górskich wycieczkach, też wystawiał swe życie na niebezpieczne
sytuacje w cienkim obszarze między niebem
a ziemią. Jak znów czytamy w książce Walerego Radzikowskiego: Józef Stolarczyk, proboszcz z Zakopanego,
omal nie zapłacił życiem za wejście na wschodni szczyt Giewontu[12].
Siedząc jak w siodle, okrakiem na grzbiet od wschodu, aż natrafił na pęknięcie.
Mijając je, znalazł się w miejscu, w którym nie mógł się ruszyć ani do przodu,
ani do tyłu, zwisając z obu stron nad przepaścią. Ks. Stolarczyk tkwił tam w
podartych i zakrwawionych ubraniach, nie mając nadziei na uratowanie życia.
Więc nie miał innego wyjścia, jak tylko krzyczeć, co wystarczyło mu gardła.
Juhasi usłyszeli jego głos, pobiegli mu na pomoc i za pomocą liny wyciągnęli
swojego duszpasterza z ciężkiej obieży.[13]
Ten dramat na szczęście zakończył się dobrze, w odróżnieniu
od tego, który musieli przeżywać jacyś węgierscy turyści, których szczątki
znaleziono w 1870 roku na Żabiej Grani.
W sierpniu 1886 roku, bracia Schrimpfowie drogę do Przełęczy pod Chłopkiem, od strony
południowej i znaleźli się na grani Wołowego Grzbietu i zaczęli
zchodzić na jego północną stronę. Przy schodzeniou starszy z braci poślizgnął się na
śniegu i połamał. Z ponad progu kotła na drugi dzień znieśli go
górale przywołani na pomoc przez jego brata – pisze o tym
lakonicznie W.H. Paryski.[14]
Jego literacki kolega Walery E. Radzikowski nie jest tak zakłopotany opowieścią
o wypadku w Wyższym Kotle Czarnego Stawu: Zeszli straszliwymi wąwozami do Morskiego Oka. Starszy
Schrimpf wszedł w śnieg i poleciał po nim pomiędzy kamienne bałwany, skąd już
nie mógł się dostać. Młodszy mężczyzna chodził po śniegu i chociaż również
wspinał się po stromych klifach, wyruszył o szóstej wieczorem. Podczas tej
podróży wpadł nawet w Czarną Stawu, ale udało mu się z niej wydostać. Błąkał
się całą noc wśród kosówki i głazów, aż o świcie zobaczył go góral ze
schroniska Staszica i tam przyprowadził. Przewodnicy z Zakopanego wyruszyli na
poszukiwanie turysty, którzy przeczesywali Mięguszowieckie Szczyty, ale
bezskutecznie. Potem pojechali na Rysy i dopiero tutaj, pod niewielkim
wodospadem, zauważyliśmy nieruchomego młodzieńca z opuchniętą nogą i bokiem
leżącego na skałach. Używając dwóch kijów, nieśli go czterej górale,
naprzemiennie po dwóch, w prześcieradle przywiązanym do kija. Podróż zagrażała
życiu, gdyż prowadziła przez klify, które nawet doświadczony góral ledwo może
przekroczyć. Młody człowiek krzyczał z bólu, że myśleli, że ma złamaną kość lędźwiową.
Transport rannego trwał dziewięć godzin! Kiedy dotarli do chaty koło Morskiego
Oka, pacjentem zajął się lekarz z Zakopanego, ale nie znalazł złamania, tylko
duże siniaki.[15]
[1]
Chelchowski,K.: Świadectwo ksiedza
Stolarczyka o spólczesnych mu ofiarach Tatr, Zakopane, 22 (1912).
[2] Der Bezirk to po niemiecku powiat. W tym
kontekście chodziło o urzędników policyjnych CK Monarchii
Austrowęgierskiej.
[3] W tych czasach Słowacja
znajdowała się pod okupacją węgierską – przyp. tłum.
[4]
Łapczyński, Kazimierz: Lato pod Pieninami
i w Tatrach, W drukarni J.Ungra, Warszawa 1866, s.90-91.
[5] Bałucki, Michał: Podróż v Tatry, Opiekun
Domowy, 8 (1865), s.60-61.
[6] Bałucki, Michał: Nowelle i obrazki
IV, s.129.
[7]
Steckowska, Maria: Obrazki z podróży do
Tatrów i Pienin, s.132.
[8]
Radzikowski, Walery E.: Szkice
z podróży w Tatry, Nakładem Tygodnika Wielkopolskiego, Poznań, 1874,
s.58-59.
[9] Nowicki,
Maksymilian: O świstaku, K.
Wodzicki, Kraków, 1865, s.54.
[10]
Radzikowski, Walery E.: Szkice
z podróży w Tatry, s.141.
[11] Janota,
Eugeniusz: Przyczynki do znajomości Tatr,
Tydzień Literacki, Artystyczny i Spoleczny, 5 (1875).
[12] Długi Giewont.
[13]
Radzikowski, Walery E.: Szkice
z podróży w Tatry, s.64-65.
[14] Paryski,
Witold: Tatry Wysokie VI, Warszawa
1952, s.122.
[15]
Radzikowski, Walery E.: Nieszcześliwe
zdarzenia v Tatrach, Pamietnik Towarzystwa Tatrzańskiego 1888,
s.117-118.