Świątobliwi sadhu
Święte miejsce i
świątobliwi sadhu
Według jednej z legend, bardzo – bardzo dawno temu, święta krowa
Kamaduh, spełniająca życzenia, pasła
się na wzgórzu obok rzeki Bagmati i polewała ziemię swym mlekiem. Jeden pastuch
z ciekawości poszedł za nią i rozkopał ziemię polaną jej mlekiem. I w tym samym
momencie został spopielony snopem światła, który wyrwał się spod ziemi do
samego nieba. Na tym miejscu potem powstało święte miejsce – Pashupatinath
(Paśupatinath). To miejsce należące do boga Sziwy-Pashupati (Śiwy-Paśupati)
– pana wszelkich żywych stworzeń, w tym także ludzi. Ale do środka kompleksu,
nad którym wznosi się główna świątynia, mogą wchodzić tylko hinduiści. Ale ja
udaję się na drugi brzeg rzeki.
Kamaduh - święta krowa spełniająca życzenia
Tam, po obydwu stronach kamiennych schodów prowadzących na
szczyt wzgórza, znajdują się niewielkie świątyńki Śiwy. Obok nich siedzą, leżą
albo chodzą sadhu – przedziwni,
wędrowni, hinduistyczni asceci. Powiadają o nich, że niektórzy sadhu to szarlatani, którzy ubrawszy się
w szafranowe szaty i pomazawszy swe ciała sakralnym popiołem, pozostałym po
rytuale kremacji, pozują do zdjęć turystom. Być może i tak, że jak sądzę, że w
każdym razie sadhu po prostu widzą z czym i dlaczego ludzie do nich podchodzą.
Czas na herbatę w klasztorze Śechen
Jak chcesz zakosztować wschodniego mistycyzmu, egzotyki, nie
musisz się specjalnie trudzić – tylko płać. Bo przecież my – ludzie Zachodu –
przedstawiciele dzisiejszej cywilizacji uznajemy pieniądz za nasza najwyższą
wartość. I oto otrzymujemy to, czego szukamy.
Czerwona kropka
Stąd właśnie mamy wspaniały widok na ghaty – miejsce obmywań rytualnych w rzece, albo mówiąc prościej –
szerokie, kamienne stopnie schodzące ku wodzie. To właśnie tam na szerokich,
kamiennych postumentach kremuje się ciała zmarłych. To właśnie tam, niedaleko
ode mnie, wszystko przygotowano. Ciało jest zawinięte w białą tkaninę, obsypane
górą żółtych kwiatów i obłożone ze wszystkich stron drewnem. Umarły jest
zamknięty jakby w klatkę z suchych bierwion i wyjść z tego zamknięcia pomoże mu
tylko ogień. Ognisko rozpaliło się naraz z głuchym trzaskiem. I to wszystko…
Chudy chłopiec po pewnym czasie zmiata z kamiennej tumby popiół i niespalone
kwiaty do rzeki. A na innym miejscu trwają przygotowania do kolejnej kremacji.
Ktoś mnie ujął za łokieć. Odwróciłem się i lekko zachwiałem –
przede mną stał sadhu. Uśmiechał się.
- Nie smuć się tak – rzekł do mnie najwidoczniej widząc wyraz
mojej twarzy. – To nie jest cały człowiek.
I dosłownie jakby odpowiadając moim myślom, zanurzył palec w
czymś w skrzyneczce, którą miał przewieszoną przez plecy i potem zrobił mi
czerwoną kropkę (tilakę, pundrakę)
pomiędzy moimi brwiami.
Mnich z klasztoru Śechen idzie po wodę
Paśupatinath - wielki kompleks światynny w Nepalu
Hanuman – bóg małp
Po godzinie siódmej wieczorem, niebo jakby zasłaniano storami i
na Katmandu opuszcza się noc. Siedziałem właśnie przy oknie na piętrze małej
kawiarenki, która mieściła się na samym początku Freak Street – ulicy Dziwadeł,
gdzie w końcu lat 60. snuli się pierwsi hippisi.
Katmandu by night
Zazwyczaj nepalskie ulice nie mają nazw. Ale tutaj właśnie
władze zdecydowały się naruszyć tradycję i tym sposobem uchronić pamięć o
tamtych czasach. Poza tym, o tej sławnej przeszłości nic nie przypomina. Od
czasu do czasu spotkać można słaniających się długowłosych dziadków chodzących
szlakami swej młodości, i ich wiernych przyjaciółek, w podniszczonej odzieży, z
masywnymi pierścieniami na palcach i hinduistycznymi wiankami na szyjach.
Powoli piję z oszronionej butelki miejscowe piwo „Everest” i
patrzę przez okno. A naprzeciw mam były zamek królewski. Obecnie znajduje się
tam muzeum, wejście do którego strzeże Hanuman
– bóg małp, okutany w purpurowy płaszcz. Nad jego głową znajduje się
ceremonialny feretron. Hanuman tkwi nieporuszenie na kamiennym postumencie, a
na mostach i dachach biesi się jego małpie wojsko, wiecznie użerające się z
bezdomnymi psami o miejsce pod słońcem…
Zmierzch gęstnieje i wszystko dookoła przyjmuje fantastyczny
kształt i formę. Przechodząc koło Monumental Lodge - hotelu z wytartymi
literami na fasadzie (to właśnie tam zamieszkiwały „dzieci-kwiaty”), skręciłem
w ciemną uliczkę, a potem jeszcze raz – i ocknąłem się na jasno oświetlonym
placu. Noc już owładnęła miastem, a tutaj tyle światła!
Do świątyńki na środku
placu ustawiła się cała kolejka. Dziesiątki, setki świateł płonie w maleńkich
miedzianych czareczkach przed wejściem do niej. Wokół nich rozsypany ryż.
Kamienny posąg Ganeshy (Ganeśi), boga ze słoniową głową, w połowie starty przez
czas i dłonie wiernych. Wszędzie biegają dzieci.
Kobieta obraca wielki młynek modlitewny
Obok chramu zainstalował się białozębny kucharz z przenośną
kuchnią na kółkach. Płoną maleńkie świeczki podgrzewające jedzenie, jak
jesienne liście leżą placki chapati,
a w specjalnych pojemniczkach strąki grochu, kawałki ziemniaków i oczywiście
ostre przyprawy.
I naraz nieoczekiwane zamieszanie – procesja mężczyzn
przecinająca plac. Wszyscy odziani w niebieskie djoti (dhoti – przepaski
biodrowe) i ciemne bluzy wyglądają jak bracia bliźniacy. Wysocy i chudzi.
Wszyscy są z Indii, z kasty kupieckiej. Jedną ręką prowadzą swe rowery, drugą
ręka przytrzymują na głowach niesprzedany towar.
CDN.