Pietr Nikołajew
To była pierwsza w
historii kraju antarktyczna wyprawa ratunkowa. W dniu 18.II.1986 roku, zaraz po
wręczeniu na Kremlu złotych Gwiazd Bohatera Związku Radzieckiego, trzech
odznaczonych poprosił na rozmowę Andriej
Gromyko. Doskonale znany na całym świecie jako minister spraw
zagranicznych, w 1985 roku został mianowany przewodniczącym Prezydium Rady
Najwyższej ZSRR. Dlaczego rozmowa ta odbyła się bez postronnych świadków? Wiele
rzeczy z tej akcji ratowniczej nie podlegało rozgłosowi – i do dziś dnia pewne
szczegóły nadal są niejawne…
Pole lodowe na 8 Marca
Ten rejs dla RV Michaił
Somow rozpoczynał się całkowicie banalnie: pożegnanie z rodzinami,
wyjście w morze. Banalnie, jeżeli nie liczyć późniejszego przybycia do
najbardziej złożonych warunków lodowych, stacji antarktycznej Russkaja,
położonej na: S 74°45’56” - W136°48’00”.[1] Wedle grafiku, stacja ta
musiała być zaopatrzona nie później niż w lutym, w tym czasie Michaił
Somow podszedł do krawędzi pola lodowego w dniu 8.III.1985 roku, kiedy
antarktyczne lato już się skończyło. Do Rossijskiej trzeba było jeszcze
przełamać około 200 mn/ok. 370 km grubego pola lodowego.
W połowie lat
80-tych, bez względu na to, że sama Antarktyda była już dostatecznie
zamieszkała, to każdy rejs statków przebiegał nie tak prosto, jakby się
wydawało, a to z powodu surowych warunków klimatycznych i warunków lodowych.
Płynąc do Rossijskiej, załoga dowodzona przez Walentina Rodczenko wiedziała o ryzyku. Helikopterowy zwiad
ustalił: lód dla statku jest bardzo trudny do sforsowania. Ale wyboru nie było.
Przecież jeżeli bez zmiany i z ostatkami żywności polarnicy mogliby jakoś
wytrzymać do polepszenia warunków nawigacji (samolotami ich wywieść stamtąd by
się nie dało), to bez paliwa, przy temperaturze -50 do -60°C i niżej ludzie
zginą.[2] Trzeba by było przebić się
ku stacji choćby na taki dystans, żeby można było przewieźć ładunki przy pomocy
dwóch śmigłowców.
Po raz pierwszy Michaiła
Somowa zatrzymały lody na różnicy głębokości na Morzu Rossa. Sam młody
lód nie był strasznym, ale miejscami o kruszył się i przekształcał w kaszę
lodową, a w niej statek nie mógł się ruszyć: śruba napędowa w takich warunkach
nie kręciła się, a ster zmieniał kierunku.
- Widzimy, jak w pewnej odległości od
nas, na mieliźnie, znajduje się góra lodowa o długości co najmniej trzech mil i
jak nas powoli niesie w jej stronę
– opowiadał Walentin Rodczenko. – Zbliżaliśmy się do niej w czasie
trzech dni, ale wreszcie pomiędzy nami i górą lodową tak kaszę sprasowało, że
przestaliśmy się do niej zbliżać. I naraz druga góra lodowa zaczęła napierać na
nas: mila, pół mili, trzy kable… Już nas zaczęło pochylać na burtę, i już, już
dwie góry lodowe się zetkną i zrobią z nas miazgę… I naraz stał się cud: kiedy
od nadpływającej góry lodowej dzieliło nas 200 m, Michaiła Somowa naraz ruszyło – najwidoczniej natrafił na silny
prąd powierzchniowy. Jednym słowem ta góra lodowa przeszła koło statku,
zostawiając za sobą czysty od lodu kilwater. Szybko z niego skorzystaliśmy i
wyskoczyliśmy z lodowej pułapki i uciekliśmy ze strefy pływających gór lodowych
na jakieś 15 mil…
Prawo morza
No i prądy morskie
poniosły statek na Morze Rossa ku południowi. Ono ukazało się pomiędzy brzegiem
Antarktydy na przodzie i barierą gór lodowych z tyłu. Północne i
północno-wschodnie wiatry miały siłę huraganu. One pchały w kierunku Michaiła
Somowa całe pola lodowe, grożąc zmiażdżeniem statku. Przecież tak
właśnie ginęły w Antarktyce statki: z jednej strony były brzegowe rafy, z
drugiej dryfujące z wiatrem kry.
I oto dlaczego
dowiedziawszy się o sytuacji Michaiła Somowa, kierownictwo Państwowego
Instytutu Hydrometeorologicznego i Instytutu Naukowo-Badawczego Arktyki i
Antarktyki wydały polecenie, by statek uciekł od nagromadzenia gór lodowych na
północ – na akwen Oceanu Spokojnego. Tam była szansa wejścia w rozkruszone lody
i na czyste wody. Dokładnie tak, jak w 1973 roku, uratował się
dieslowsko-elektryczny statek MS Ob.
Uciekając od
skupiska gór lodowych Michaił Somow rozładowywał się
dostarczając ładunki śmigłowcami Mi-8 do Rossijskiej. Na początku to,
co najbardziej niezbędne: żywność i paliwo, potem zabrano starą zmianę
polarników i dostarczono nową.
Pułapka zatrzasnęła
się 15 marca: po rozpoczętej kompresji i oblepiania lodami Michaił Somow stracił
możliwość poruszania się. Powtórny ścisk lodów doprowadził do pełnego
unieruchomienia statku. Zaczął się dryf na zachód, w kierunku gór lodowych, z
prędkością 7 mil na dobę.
Sytuacja zmieniała
się na gorsze. 17 marca o godzinie 10-tej zaczął się najsilniejszy napór lodów,
który trwał do następnej nocy.
- Prawdę powiedziawszy, to było całkiem
nieprzyjemne uczucie – wspominał Rodczenko. – Słychać było ciągły, ogłuszający
trzask, statek trząsł się febrycznie, kry lodowe pełzły jedna na drugą,
podnosząc się do połowy wysokości burty. Niepokoiliśmy się szczególnie o
maszynownię i drugą ładownię. Ale wszystko skończyło się dobrze: Michaił Somow wytrzymał. Poza tym, nie
oglądając się na to, wciąż utrzymywano zaopatrywanie Russkiej. Takie jest prawo morza: póki są siły, możliwości – zrób
wszystko, by pomóc innym.
Na początku
kwietnia, helikoptery latały jeszcze na MS Pawieł Korczagin, stojącego u
krawędzi pola lodowego od strony oceanu. Tym bardziej, że mogły tam lądować Mi-8,
ale kiedy sąsiedzi znaleźli się na granicy zasięgu lotów, to stało się
oczywiste: nie wolno ryzykować życiem innych.
17 kwietnia zaczęła
się częściowa ewakuacja na MS Pawieł Korczagin. W pierwszym
rzędzie polecieli członkowie ekspedycji, która przezimowała na stacji, a potem
część załogi statku. Nikt nie chciał porzucać statku, choć wszyscy mówili, ze
najpierw pokonanie wszelkich trudności i bezpieczeństwo. Wreszcie kapitanowi
przyszło wysłać ich na rozkaz.
Ewakuowano 77 ludzi
dosłownie z ostatniej chwili – następnego dnia Pawieł Korczagin musiał
odejść – lód narastał i statek sam musiałby prosić o pomoc.
Do „elementarza”
Na pokładzie statku
stojącego w dryfie pozostało 53 ludzi. Należało oszczędzać prowiant i wodę. A
paliwo także przy minimalnym zużyciu 5 ton/24 h należało oszczędzać do końca
lipca.
W tym
najzimniejszym i najgorszym okresie statek znalazł się w takim punkcie planety,
o którym w żadnej locji czy w innym morskim „elementarzu” nie było ani słowa. Minął
kwiecień, zaczął się maj, a lody stawały się coraz grubsze, wiatry coraz
silniejsze, mróz tężał. Jakich jeszcze niespodzianek należało oczekiwać?
W dniu 26 maja w
ciągu dwóch dni statek musiał wytrzymać kolejny silny napór. Usłyszano dwa
charakterystyczne silne dźwięki rozrywanych metalowych spoin. Maszyna musiała
pracować cały czas, by nie zablokowało śrub napędowych i steru. A to prowadziło
z kolei do zużycia paliwa, które trzeba było oszczędzać – bo nie wiadomo, co
było przed nimi…
Optymizmem napawała
myśl, że z Władywostoku na pomoc wyszedł lodołamacz MS Władywostok z ekspedycją
ratunkową. Po raz pierwszy w historii rosyjskich badań polarnych. Pozostało im
tylko czekać.
Owszem, lodowe
więzienie to nie tylko walka o przeżycie. Ekstremalne warunki nieoczekiwanie
dały unikalną możliwość dokonania badań naukowych. I tak RV Michaił
Somow stał się pływającą stacją naukowo-badawczą. W tym rejonie Oceanu
Południowego w tym czasie czegoś takiego nie było!
Obserwowali oni grubość lodów, zaglądali w wodną toń. Na wschód od Morza Rossa wzdłuż 150-go południka umieścili 15 stacji hydrologicznych. Poprzez szczeliny w lodzie przeprowadzili unikalne pomiary temperatury i zasolenia wody do głębokości 3500 m. To były nie tylko złożone badania wymagające wielkiego doświadczenia – były one prowadzone przy 40-stopniowym mrozie i szkwałowym wietrze. Przyrządy przymarzały do rąk! A ludzie szli i robili swą robotę na bardzo dobry!
Rejs do niewiadomego
Podróż Władywostoku
na pomoc też nie była spacerkiem. Ten lodołamacz był niezbyt wielki we flocie
lodołamaczy w tamtych czasach. Jego moc wynosiła 26.000 KM nie wystarczyła, by
mógł iść w lodach w linii prostej. Dlatego wykorzystywał drugą taktykę:
poczekać i wybijać rozłamy, szczeliny w polach lodowych i powoli zbliżać się do
celu. Rejs Władywostoku był także takim rejsem do niewiadomego.
Na drodze do Michaiła
Somowa lodołamacz nieraz stawał w lodach. Pewnego razu Władywostok
został zatrzymany przez lody na 19 godzin. Można powiedzieć, że cudem udało się
im wyrwać.
I wreszcie dnia 22
czerwca, helikopter z lodołamacza wykonał dwa loty na Michaiła Somowa
dostarczając na pokład warzywa, owoce, pocztę i sprzęt ekspedycyjny, który był
potrzebny do zbudowania lodowego obozowiska – w razie najgorszego z możliwych
rozwojów sytuacji, gdyby trzeba było dryfować na krach lodowych.
Dystans pomiędzy
statkami powoli się redukował i wreszcie 26 lipca doszło do spotkania, a Michaił
Somow wyszedł na czyste wody.
Wyładowany statek
był niemal pusty. Jego linia wodna była wysoko ponad wodą. A to oznaczało, że
lód nie mógł już dusić statku w swym potężnym uścisku. Trudno było przewidzieć,
jak statek będzie łamał lód swym pustym kadłubem, ale na szczęście wszystko
dobrze poszło.
Antarktyczna
odyseja Michaiła Somowa jeszcze raz potwierdziła zasadę, że trudno jest pokonać
człowieka wierzącego we własne siły. 133 noce w lodowym uścisku przy
40-stopniowym mrozie, ludzie zachowali normalny rytm pracy i normalnego życia.
A w tym wielkość ducha i wierność swej profesji. Bohaterami Związku
Radzieckiego poza kapitanem Walentinem Rodczenko zostali jeszcze dwaj
uczestnicy tych wydarzeń Artur
Czilingarow – naczelnik ekspedycji ratunkowej na MS Władywostok i Borys Lialin dowódca zwiadu lotniczego
helikopterów Mi-8.
Źródło: Tajny i
zagadki nr 5/2019, ss. 10-11
Ilustracje - https://pl.ruarrijoseph.com/obrazovanie/90526-istoriya-sudna-mihail-somov.html
Przekład z
rosyjskiego - ©R.K.F. Leśniakiewicz