Powered By Blogger

niedziela, 26 czerwca 2016

Diabeł morski – mit i rzeczywistość



Głębiny morskie kryją tajemnicę ludzi-ryb, Syren czy po prostu Wodnych Ludzi...

Walerij Kukarenko


Duński naturalista Erik Pontoppidan, biskup Bergen (1698-1774), opisał Krakena – morskiego potwora o rozmiarach pływającej wyspy, jakoby mogącego objąć mackami i wciągnąć na dno morskie duży statek.

[Dokładnie pokazał to reżyser II części przygód kapitana Jacka Sparrowa – „Piraci z Karaibów: Skrzynia Umarlaka” – Gore Verbinski, w której Kraken sieje spustoszenie na morzach ścigając kapitana Sparrowa, który jest dłużnikiem Davy Jonesa. O Krakenie pisałem także w tym blogu - http://wszechocean.blogspot.com/2015/04/globalny-kraken.html – uwaga tłum.]

Kadr z filmu "Diabeł morski" wg powieści A.R.Bielajewa


W 1928 roku po raz pierwszy ujrzała świat powieść fantastyczno-naukowa Aleksandra Romanowicza Bielajewa pt. „Człowiek-amfibia”, która natychmiast stała się bestsellerem. A w 1961 roku wszedł na ekrany film fabularny, który także odniósł oszałamiający sukces. Odtwórca roli Inchtiandra – człowieka, któremu wszczepiono skrzela rekina – Władimir Korieniew natychmiast został idolem milionów radzieckich kinomanów. Poza nieprzeciętną urodą aktora i wielu wspaniałych cech bohatera przezeń odtwarzanego, była jeszcze jedna przyczyna popularności tego filmu: możliwość życia w głębinach Wszechoceanu zawsze była jednym z największych marzeń Ludzkości…


Z lądu na dno morza!


Niektórzy uczeni w rzeczywistości próbowali zrealizować to marzenie i poszukać rozwiązania tego zadania. W naukowych i literackich czasopismach rzadko pokazywały się materiały na ten temat, ale ich autorzy ograniczali się jedynie do rozważań teoretycznych. 

Istnieli jednak rzadcy, tak jakbyśmy ich dzisiaj nazwali, fanatycy którzy pragnęli przenieść się z lądu do środowiska wodnego, a w skrajnych przypadkach – podłożyć się pod chirurgiczny skalpel, żeby jak Ichtianderowi wszyli mu skrzela, wypełniali swe płuca specjalnymi mieszankami – które według nich – pozwoliłyby im na przejście na drugi typ oddychania… Ale wszystkie te eksperymenty kończyły się opłakanie.

[Stanisław i Krzysztof Szymborscy w swej pracy pt. „Wszechocean” (1981) podają, że od wielu lat prowadzi się takie eksperymenty z wypełnianiem płuc i krwioobiegu specjalnymi mieszankami płynów, które przewodzą tlen do tkanek – m. in. teflon. Problem polega na tym, że zwierzęta doświadczalne (np. psy) żyły w wodzie z płucami wypełnionymi wodą i specjalną mieszanką w krwioobiegu, jednakże problemem był i jest zabieg odwrotny, i zwierzęta padały w czasie wypompowywania wody z płuc. Jak dotąd problemu tego nie rozwiązano… - uwaga tłum.]

A jednak okazuje się, że istniał realny prototyp legendarnego Ichtiandra, postaci literackiej stworzonej przez Aleksandra R. Bielajewa! Jego tajemnica pobudzała wyobraźnię historyków przez kilka wieków i wywołała gorące spory. Historia ta pewnego razu obiegła cały świat i przyniosła sławę zabitej dechami miejscowości Liérganes k./Santander, która potem zamieniła się w urocze miasteczko w Kantabrii, na północy Półwyspu Pirenejskiego, na brzegu burzliwej Zatoki Biskajskiej (N 43°20’46” – E 003°44’28”). 

 Fra Benito Geronimo Feiho y Montenegro
 Most na rzece Miera w Lierganes
 Posąg tajemniczego "człowieka-ryby"

„Teatr uniwersalnej krytyki”


Wielce uczony mąż, benedyktyński mnich fra Benito Geronimo Feiho y Montenegro, na początku XVIII wieku, swoim ostrym piórem walczył nieustannie z uprzedzeniami i przesądami, łatwo odsłaniając różne cuda i cudeńka przedstawianymi przez różnej maści fantastów i oszustów, aż wreszcie napisał on encyklopedyczna pracę pt. „Teatrum krytyki uniwersalnej” – w VI rozdziale „Teatru…” opublikował on „Przegląd filozoficzny rzadkich wydarzeń naszych dni”, w którym opisał chociaż niezwykły, to w pełni realny przypadek przysposobienia człowieka do życia w wodnym środowisku. 

Kapłani, uczeni i zwykli ludzie będący świadkami przeistoczenia się Francisco de la Vega Cassara – legendarnego człowieka-ryby, który potem przeżył pięć lat w morskich głębinach – dali fra Benito pełną informację o tym niewiarygodnym wydarzeniu, i nie znalazł on w niej kłamstwa.


Przepadł na zawsze..


Przez miasteczko Liérganes przepływa rzeka Miera, na brzegu której znajdował się domek rodziny de la Vega Cassar. Już w wieku 5 lat jeden z członków rodziny – Francisco – pływał daleko lepiej pod swych starszych braci. Miejscowi mieszkańcy z zadowoleniem patrzyli z przerzuconego przez rzekę mostu, jak chłopiec pływa w wodzie łatwo dając sobie radę z silnym prądem i czasem nawet dużymi falami. 

W 1672 roku, Francisco skończył 14 lat i wyjechał do Bilbao, gdzie chciał się wyuczyć na stolarza i dwa lata pracował w tartaku u Basków. Każdego wieczoru kompania stolarzy szła nad rzekę, by się wykąpać po ciężkiej i brudnej robocie. Z nimi oczywiście szedł i nasz bohater.

I oto w 1674 roku, w wigilię św. Jana (23.VI – przyp. tłum.), Francisco postanowił popłynąć w dół rzeki do morskiej zatoki, która tu głęboko wrzynała się w ląd. Rozebrawszy się skoczył do wody, a silny prąd poniósł go dalej. Stolarze wiedzieli, że w wodzie młodzieniec czuje się jak prawdziwa ryba , i nie zaniepokoili się nawet wtedy, kiedy nie wrócił na kolację.
Następnego dnia wieść o zaginięciu Francisco dotarła do jego matki. Wraz z synami przeszukała wszystkie nabrzeżne skały w poszukiwaniu jego ciała, ale wszystko na próżno. Francisco przepadł bez wieści…

Diabeł morski wyłowiony w Morzu Adriatyckim na początku XV wieku w okolicach miasta Sibinicum (dzisiaj Sibenik w Chorwacji) i opisany w "Księdze ryb" Konrada Gessnera w 1598 roku...


Zagadkowy jeniec


W pięć lat później, w lutym 1679 roku, rybacy łowiący w zatoce Kadyksu na południu Hiszpanii zobaczyli, że nieopodal ich łódek i postawionych sieci pływa jakieś dziwne stworzenie, które nazwali „diabłem morskim”. Mimo tego, że była tam niewielka głębina, trudno było się mu przyjrzeć dokładnie, ale rybacy szybko zrozumieli, że to dziwaczne stworzenie wykrada im ryby i postanowili je złowić. Następnego dnia zrobili oni z sieci pułapkę z przynętą, która się składała z chleba i mięsa. Ale dziwne stworzenie wyłuskiwało z pułapki jedzenie i szybko odpływało. 

Minęło wiele dni, zanim to morskie dziwo zostało złapane. Przed zdumionymi rybakami ukazał się rosły młodzieniec z białą, niemal przeźroczystą skórą i ognisto-rudymi włosami. Palce u jego rąk były połączone przeźroczystą błoną, zaś od gardła do podbrzusza znajdował się pas z łusek podobnych do rybich. Dziwny więzień ryczał jak dzikie zwierzę. Dziesięciu rybaków z trudem mogło go utrzymać.


Ucieczka


Zagadkowe stworzenie przez trzy tygodnie przebywało w klasztorze franciszkanów. Sekretarz zakonu ds. świętości wiary fra Domingo de la Cantolia nakazał przeprowadzić serię obrzędów wygnania szatanów z człowieka-ryby, poczym wezwał wielu tłumaczy, którzy próbowali wydobyć z niego jakieś ludzkie słowa. Na koniec z jego ust padło słowo „Liérganes”, które im niczego nie mówiło. Ale jeden z tłumaczy, który jak raz pochodził z tamtych stron, zrozumiał i powiedział, że jest to nazwa maleńkiej wioski w Kantabrii, należącej do biskupstwa w Burgos, do którego należały wszystkie osady na brzegach rzeki Miery. 

Aby zweryfikować tą informację, Cantolia wysłał gońców do miasteczka Solares, które znajdowało się w odległości 10 km od  Liérganes. Tam oni znaleźli hidalgo don Dionisio Rubalcava, Gaspara Melchorro de Santiago, kawalera orderu San Santiago i markiza de Balbuena – którzy udali się do Liérganes. Bardzo szybko Rubalcava poznał historię zniknięcia Francisco. 

W styczniu 1680 roku, przewieziono „człowieka-rybę” przez całą Hiszpanię do kantabryjskiej wioski. Wszyscy chcieli wiedzieć: czy być może ów tajemniczy więzień to stolarz Francisco? Transport dziwnej istoty przez góry wziął na siebie mnich – o. Jose Rosende

Wydawałoby się, że więzień zaczął poznawać okolice. Znalazłszy się na uliczkach  Liérganes, chłopak zeskoczył z kolaski i krocząc na czele świętych ojców poszedł w kierunku domu, w którym mieszkał młody stolarz. Staruszka Maria poznała w nim swego syna i ze łzami w oczach objęła go. Rozpoznali go także dwaj bracia Francisco. 

„Człowiek-ryba” nie wyraził żadnej radości ze spotkania z rodziną i milczał w ciągu dalszych 2 lat, które spędził w domu pod nadzorem hidalgo Rubalcava. Francisco spacerował po polach i coś tam do siebie mruczał pod nosem, sypiał na ziemi, jadł surowe ryby i mięso. Czasami głodował przez całe dnie nie przyjmując pożywienia, i na dodatek nic go nie interesowało.

Pewnego wieczoru on cały sprężył się, jakby usłyszał dalekie wołanie, a potem pobiegł na brzeg Miery. Bracia starali się go zatrzymać, ale wyrwał się im z rąk, w kilku skokach dopadł do brzegu, rzucił się w wodę i popłynął w dół rzeki z nadnaturalną prędkością. Wkrótce znikł on z widoku, i tym razem już na zawsze.



...i autentyczne diabły morskie - ryby o iście diabelskim wyglądzie...


Fakty się potwierdziły


Bez względu na argumentację z pracy benedyktyna Benito Geronimo Feiho y Montenegro, wielu uważało to za jakieś wymysły, legendę czy bajkę bez żadnego umocowania w realiach i bez dowodów. No i w naszych czasach, do Liérganes od czasu do czasu przyjeżdżają europejscy uczeni, by zapoznać się z fenomenem „człowieka-ryby”. 

Niektórzy uważają, że wygląd zewnętrzny Francisco (o ile rzecz jasna to był on) uczeni wyjaśniają nie wodnym sposobem życia, ale chorobą – ichtiosomą/ichtiozą – w czasie której na skórze pojawiają się łuski, zaś jego fenomenalny talent pływacki zaliczają do mitycznej części jego legendy. 

W 1997 roku, hiszpański dziennikarz i badacz Iker Jimenez Elizari spróbował przeprowadzić kolejne poszukiwania prawdy. Jeżdżąc drogami Kantabrii, Iker idąc za radą księdza Antonio Fernandeza udał się do jedynego miejsca, w którym mogły znajdować się odpowiednie dokumenty – do klasztoru klarysek (lub benedyktynów – przyp. tłum.) w Santiliana del Mar. Ale osób postronnych tam nie wpuszczano. Chcąc dobrać się do kościelnych ksiąg urodzin i zgonów parafii Liérganes, obwieszony jak choinka aparatami fotograficznymi, notebookiem i dyktafonem dziennikarz uzyskał widzenie z przeoryszą siostrą Emili Sierra. We dwójkę szybko znaleźli oni potrzebne zapisy – dokumenty rzucające światło na życie Francisco, realne dowody na istnienie tego niezwykłego stworzenia. Wedle surowego prawa tej epoki należało czekać 100 lat, zanim oficjalnie uznano go za zmarłego. 

Fakty potwierdziły, że „człowiek-ryba” czyli Francisco de la Vega  Cassar mieszkał w tych miejscach i jego historii nie wolno uznawać za bajkę.
A możliwość życia człowieka w środowisku wodnym wciąż pozostaje marzeniem. Jak „diabeł morski” mógł żyć w wodzie – to pozostaje jego tajemnicą. Szkoda, że realny prototyp był daleki od intelektualnego i romantycznego, literackiego  i kinowego obrazu sympatycznego Ichtiandra…


Moje 3 grosze


Kiedy jeszcze jako młody człowiek służyłem na morskiej granicy, to spacerując wieczorami po bałtyckich plażach miałem wrażenie, że stoję na granicy dwóch kosmosów – tego nad głową i tego przede mną – i było dla mnie oczywiste, że w obu znajdują się inne od nas, ale bliskie nam Rozumem istoty żywe, które być może nawet widzą mnie spacerującego samotnie po plaży i wypatrującego Ich w przestrzeniach Kosmosu i Wszechoceanu. I nawet dzisiaj, kiedy mam na karku szósty krzyżyk, wciąż jestem wierny tym marzeniom. Dlatego zajmuję się dziwnymi rzeczami, które zdarzają się ludziom od czasu do czasu i wywołują zdumienie, ciekawość czy nawet strach.

Tak też właśnie jest z Syrenami i innymi istotami zamieszkującymi Wszechocean. Powyższa historia ma z nimi oczywisty związek i nie ma się co łudzić, że jest ona ewenementem. Nie jest. Takich ludzi jak Francisco de la Vega Cassar było i jest więcej. I kto wie, czy rozwiązania tej zagadki Ich pochodzenia nie należy poszukać na Atlantydzie i może nawet wcześniejszych cywilizacjach. Być może istoty te były tylko jedną z wielu prób opanowania Wszechoceanu? Dlaczegóżby nie? 

Syreny czy też Wodni Ludzie, czy jak Ich tam jeszcze nazwiemy, nie są tylko mitem. Za wiele relacji, za dużo świadectw i naocznych świadków. Oczywiście podobnie jak w przypadku UFO i USO w pewnej ich części może chodzić o zjawiska znane, ale rzadkie, aliści istnieje cała masa relacji o czymś, co nie mieści się w szerokim diapazonie zjawisk rzadkich lecz naturalnych i sugeruje, że mamy do czynienia z Wszechoceanicznym Rozumem, który oddziałuje na nas i naszą cywilizację tak jak mieszkańcy podwodnego miasta na Szerokości Geograficznej Zero z filmu Ishirô Hondy


Opinie Czytelników


Tak Robert – słyszałem i czytałem o „Syrenie” z Liérganes, to prawdziwa i naprawdę dziwna historia z annałów średniowiecznej Hiszpanii. Ten człowiek był najwidoczniej jakimś mutantem będącym w stanie przeżyć pod wodą, ale pytanie brzmi: jak? (Albert Rosales, Miami, FL, USA)

Czy wyobrażasz sobie, że matka Francisca mogła zostać zapłodniona przez Syrena i z tego związku narodziło się dziecko, które potem powróciło do morza? Jakoś dziwnie przypomina mi to niektóre Bliskie Spotkania z Ufonautami, czyż nie? Francisco mógł być właśnie taką hybrydą człowieka… też człowieka, tyle że wodnego. To akurat jestem w stanie sobie wyobrazić! (Daniel Laskowski)

To jest legenda o człowieku-rybie. Człowiek ten został znaleziony w morzu po tym, jak znikł ze swej rodzinnej wioski a następnie zamieszkał w niej ponownie, zanim znów znikł. Niedorozwinięty? Wariat? Kto wie? Zobacz link po hiszpańsku - https://es.wikipedia.org/wiki/Hombre_pez oraz http://yamato1.blogspot.com.es/2007/04/el-extrao-caso-del-hombre-pez-y-el.html. Niestety nie interesowało mnie to i nie mam więcej informacji na ten temat. Z poważaniem –
Vincente-Juan Ballester Olmos, Sewilla, Hiszpania


Tekst i ilustracje – „Tajny XX wieka”, nr 37/2015, ss. 22-23
Przekład z j. rosyjskiego – ©Robert K. Leśniakiewicz          

czwartek, 23 czerwca 2016

Starożytne bronie C





Michaił Juriew


Pewien włoski chemik zaproponował Ludwikowi XIV wyprodukowaną przezeń broń biologiczną. Król odmówił i… przydzielił mu dożywotnią pensję, żeby on nie sprzedawał swego sekretu innym państwom. 

W czasie I Wojny Światowej, o godzinie 17:00, dnia 22.IV.1915 roku, Niemcy przeprowadzili zmasowany atak gazowy  na Froncie Zachodnim, w Belgii w okolicach miasta Ypres, wypuściwszy ze swych pozycji pomiędzy miejscowościami Beckshute i Langemark, chlor z 5730 butli i obstrzelali pozycje nieprzyjaciela granatami chemicznymi. Ten dzień uważa się za dzień, w którym po raz pierwszy użyto bojowych środków trujących – BŚT. Ale jak się okazuje, bronią chemiczną czyli C z triady broni masowej zagłady ABC, posługiwano się o wiele, wiele wcześniej.

[Ataku tego dokonał 15. KA gen. von Deimlinga, który przygotowywał się do tej akcji od stycznia 1915 roku, jednakże pierwszy atak gazowy miał miejsce na Froncie Wschodnim, w rejonie Bolimowa, w dniu 31.I.1915 roku, gdzie użyto BŚT przeciwko Rosjanom. Pozycje rosyjskie ostrzelano granatami gazowymi 12-T zawierającymi bromek ksylilu - C8H9Br i ksylen – C8H10 jednakże atak ten był niezbyt udany wskutek niskiej temperatury powietrza i właściwości użytych BŚT – uwaga tłum.]




Szkielety pod ścianą fortecy


W 1933 roku, archeolog Robert du Mesnili de Boussone prowadził wykopaliska w ruinach antycznej miasta-twierdzy Dura-Europos/Kalat as-Salihijja na wschodzie Syrii nad brzegami Eufratu – N 34°44’49,2” – E 040°43’48”. W 256 roku, ta rzymska twierdza uważana za niezdobytą, została zdobyta przez perskie wojska Sasanidów.

Archeolodzy odkopali tunel wiodący pod murem fortecznym, w którym znaleziono grupę 20 szkieletów ludzkich. Na podstawie tego odkrycia doszli do wniosku, że byli to rzymscy żołnierze. Nieopodal leżały szczątki jeszcze jednego wojownika z perskim hełmem na głowie, a obok niego leżał miecz. Ułożenie zwłok wskazywało na to, że przed śmiercią człowiek ów złapał się za pierś, jakby chciał zerwać z siebie zbroję. 



Rekonstruując wydarzenie, uczeni doszli do wniosku, że w celu zdobycia twierdzi Persowie wykonali podkop pod fortecznym murem. Żeby im przeszkodzić, rzymscy żołnierze zaczęli kopać tunel im na spotkanie. Ale Persowie okazali się być chytrzejszymi. Zamiast wdać się w walkę z Rzymianami, odpalili trującą mieszaninę z siarki i smoły. Następnie wytworzony gaz trujący był wdmuchany miechami do kontr-tunelu wroga. Ogarnięci obłokiem gazu trującego rzymscy żołnierze stracili orientację i w kilka sekund później zginęli. Zginął także Pers, który podpalił mieszankę i dął w miechy. Najwidoczniej przegapił moment, w którym musiał bezpiecznie opuścić tunel i sam zginął od gazu. 

Niedaleko od szkieletów Rzymian, archeolodzy znaleźli resztki smoły i kryształy siarki. To potwierdziło hipotezę o tym, że przy oblężeniu twierdzy Dura-Europos Persowie zastosowali broń C… 

I chociaż podkop się nie udał, to miasto zostało zdobyte. W jaki sposób – tego nie wiadomo – opisy oblężenia i szturmu na Dura-Europos nie zachowały się w źródłach historycznych. Potem Persowie porzucili miasto, a mieszkańcy zostali albo wymordowani, albo pognani w niewolę do Persji. Po tym wszystkim Dura-Europos przestał grać swą strategiczną rolę i z czasem popadł w ruinę…


Trujący dym nad polem bitwy


Uczeni doszli do wniosku, że znaleziska w Dura-Europos  są najwcześniejszym archeologicznym dowodem zastosowania broni C, jednakże prawdą jest, że czegoś podobnego użyli także antyczni Grecy. I rzeczywiście – w niektórych źródłach pisze się o tym, że Spartanie w czasie wojen z Ateńczykami polewali suche drewno smołą, posypywali siarką i podpalali pod murami warownych miast w celu uduszenia mieszkańców i zdobycia miasta. Ale materialnych śladów tego do dziś dnia nie znaleziono. 

A w jeszcze wcześniejszych tekstach chińskich z IV w p.n.e. opowiada się o użyciu gazów trujących do unieszkodliwienia wrażych pułków pod murami twierdzy. Oblężeni palili ziarna gorczycy i piołunu, i wdmuchiwali otrzymany w ten sposób dym do podziemnych sztolni przy pomocy miechów i terakotowych rur. Gazy te wywoływały kaszel i nawet śmierć.

Później, kiedy już wynaleziono proch, Chińczycy próbowali wykorzystać na polu walki granaty napełnione mieszanina trucizn, prochu i smoły. Wyrzucane z katapult granaty chemiczne  eksplodowały od płonącego lontu. Do tego granaty te wydzielały kłęby trującego dymu nad nieprzyjacielskimi wojskami – gazy trujące wywoływały krwotoki z nosa, podrażnienia skóry i pęcherze. 

W średniowiecznych Chinach został skonstruowany trujący granat z kartonu naładowany siarką i wapnem. W XII wieku takie granaty użyte zostały w czasie jednej z bitew morskich, kiedy to wpadając do wody eksplodowały z donośnym hukiem rozprzestrzeniając w powietrzu trujący dym i wywoływały skutki podobne do tych, jakie wywołuje dzisiejszy gaz łzawiący. W charakterze komponentów do wytworzenia mieszanin do wypełnienia granatów wykorzystywano najróżniejsze materiały: siarczan i tlenek arsenu, rdest żyworodny, olej tungowy, trociny z zapianu (w celu wytworzenia dymu), akonitynę, hiszpańskie muszki i inne. 

W 1542 roku, obrońcy Belgradu, który oblegali Turcy, Serbowie kiedy na to tylko pozwalał kierunek wiatru puszczali na napadających na nich trujące obłoki, które powstawały w czasie spalania toksycznego proszku. Według legendy, mieszkańcy miasta także posypali tym proszkiem szczury, podpalali je i wypuszczali na spotkanie Turków. No ale to jest osobliwe – no bo jak szczury by miały biec na otwarte pole, na spotkanie przeciwnika, a nie do swych podziemnych nor we wnętrzu miasta? według mnie, z tej to właśnie przyczyny spalenie drewnianej zabudowy miasta Iskorostień udało się księżniczce Oldze właśnie dzięki wróblom.

Na początki XVI wieku mieszkańcy rdzenni Brazylii próbowali walczyć z konkwistadorami wypuszczając przeciw nim trujący dym otrzymywany z spalonej czerwonej papryki. Metodę tą używano niejednokrotnie w czasie powstań w Ameryce Łacińskiej. 

Broń chemiczną można było zastosować w pełni w XIX wieku. w czasie Wojny Krymskiej brytyjski admirał lord Dendonald przedłożył rządowi angielskiemu projekt zdobycia Sewastopola przy pomocy oparów siarki. Komitet rządowy zaznajomiwszy się z pomysłem lorda wyraził pogląd, że projekt jest całkiem realny i obiecywane rezultaty mogą być osiągnięte – ale jest on tak strasznym, że nikt nie powinien używać takiego sposobu. Dlatego też projekt ten odrzucono. 

Jednakże w tym przypadku takim pobudzającym motywem Anglików był nie tylko wojskowy honor. Przede wszystkim nieudana próba wykurzenia Rosjan z twierdzy przy pomocy siarkowego dymu nie tylko rozśmieszyłaby i podniosła ducha bojowego Rosjan, ale w jeszcze większym stopniu zdyskredytowałaby angielskie dowództwo w oczach wojsk sojuszniczych: Francuzów, Turków i Sardyńczyków.


„Podobny do smoka…”


Do broni chemicznej można zaliczyć także słynny „grecki ogień” – protoplastę napalmu, płonąca mieszanina przejmująca strachem wrogów Bizantyjczyków. 

Instalacja „greckiego ognia” wyglądała jak miedziana rura – syfon, z której z hukiem wylatywała rzadka mieszanina zapalająca. W charakterze siły ją miotającej używano sprężonego powietrza albo miechów przypominających kowalskie. Broń tą wykorzystywano przede wszystkim w bitwach morskich. Zasięg maksymalny tej broni wynosił tylko 25-30 m, ale do zniszczenia drewnianych okrętów w tamtych czasach to było wystarczające. Ponadto, wedle świadectw naocznych świadków, „ognia greckiego” niczym nie udawało się ugasić, bowiem palił się on nawet na powierzchni wody.

[Niektórzy historycy twierdzą, że „ognia greckiego” używano także w obronie fortec i twierdz przed Arabami i Turkami na lądzie stałym – uwaga tłum.]


Po raz pierwszy miotacze „ognia greckiego” były zamontowane na bizantyjskich okrętach w czasie Bitwy u wybrzeży Cylicji (w rzeczywistości w okolicach Konstantynopola – dziś Istambułu – przyp. tłum.) Historyk Teofan pisał:
…w roku 673 nieprzyjaciele Chrystusa przedsięwzięli wielką wyprawę wojenną. Oni przypłynęli i przezimowali w Cylicji. Kiedy Konstantyn IV dowiedział się o zbliżaniu się Arabów, przygotował on ogromne, dwupokładowe okręty, wyposażone w „ogień grecki” i okręty użyły tych syfonów… Arabowie byli wstrząśnięci… Uciekali oni w wielkim strachu.

A oto jak opisuje tą przerażającą broń kronikarz VII Krucjaty (1270) Jean de Joinville:
Taka była natura „greckiego ognia”: jego pocisk był tak duży jak baniak na ocet i ogon za nim się ciągnący, podobny do gigantycznej dzidy. Jego lot odznaczał się strasznym szumem, podobnego do gromu niebieskiego. „Ogień grecki” w powietrzu był na podobieństwo smoka lecącego na niebie. Od niego szedł taki jasny blask, że wydawało się iż nad obozem wzeszło słońce.

[Dwaj amerykańscy „pogromcy mitów” – Adam Savage & Jamie Hyneman w jednym ze swych programów TV udowodnili, że chodziło w tej relacji najprawdopodobniej nie o miotacz ognia, ale o rakietową torpedę. Wykonane przez nich na jednym z kalifornijskich jezior testy tej broni, skonstruowanej na podstawie zachowanych opisów dowiodły, że broń taka mogła istnieć i mieć takie właściwości, jak opisane przez ówczesnych kronikarzy – uwaga tłum.] 

Oberwało się też od „greckiego ognia” i naszym przodkom. Z jego pomocą Bizantyjczycy w 941 roku rozgromili podpływającą do Konstantynopola flotę kijowskiego księcia Igora Rurykowicza.

Instalacja i skład chemiczny mieszaniny zapalającej był tajemnicą państwową, której zdrada była karana śmiercią. Najprawdopodobniej była to mieszanina ropy naftowej, żywicy sosnowej, benzyny, palonego wapna, fosforku wapnia (Ca3P2) albo saletry potasowej (KNO3), siarki i tłuszczu. Po zdobyciu Konstantynopola przez Turków sekret „greckiego ognia” został pogrzebany na wieki wraz z jego mieszkańcami (zob. niezmiernie interesującą powieść historyczną Miki Valtari’ego – „Czarny anioł”, w której opisano właśnie te wydarzenia – przyp. tłum.)


Wprawdzie w 1758 roku, francuski alchemik niejaki Duprée ogłosił, że odgadł zagadkę przygotowania mieszaniny zapalającej. Przeprowadził on próby z nią w okolicach Hawru, w rezultacie czego został spalony drewniany slup, znajdujący się w dużej odległości na pełnym morzu. Król Ludwik XV był tak zainteresowany i przerażony działaniem tej broni, że wykupił od Duprée’a wszystkie jego papiery i zniszczył je. Ale zauważmy, że lęki monarchy były próżne, w epoce burzliwego rozwoju broni pirobalistycznej (palnej) na bazie prochu dymnego, a potem bezdymnego i jej masowego użycia, i „ogień grecki” prawdę powiedziawszy utracił swe wojskowe znaczenie, chociaż we współczesnych wojnach używa się jego następców - napalmu i mieszanin zapalających oraz miotaczy ognia.


Tekst i ilustracje – „Tajny XX wieka”, nr 37/2015, ss. 18-19
Przekład z j. rosyjskiego - ©Robert K. Leśniakiewicz                           

środa, 22 czerwca 2016

Klątwa św. Stanisława



Tak to się stało - śmierć bpa Stanisława Szczepanowskiego w wizji Jana Matejki


Nikołaj Walientinow


Olben Barclay wiele lat zasiadał w Kongresie USA. Mając 78 lat wystąpił przed audytorium i powiedział: „wolałbym być sługą w domu Pańskim, niż siedzieć w szeregach wszechmogących” i w tym samym momencie zmarł. 

Historia świata jest pełna konfliktów władców i kapłanów, to znaczy koronowanych głów i hierarchów kościelnych. Raz górowali kapłani (np. cesarza Świętego Cesarstwa Rzymskiego Henryka IV i papieża rzymskiego Grzegorza VII), ale częściej było na odwrót – szczególnie jeżeli władcy byli despotami i samowładcami (jak np. car Iwan IV Groźny, który skazał na śmierć metropolitę Filippa Kołyczewa). Ale dzisiaj mowa będzie o całkiem niemal zapomnianym konflikcie pomiędzy największymi protagonistami świeckimi a kościelnymi, które zakończyło się śmiercią obydwóch i otoczonego mistyczną tajemnicą, która otrzymała nazwę „klątwy biskupa Stanisława”.


Prawnuk kniazia Świętosława


Polski król Bolesław II Śmiały (1042-1081) był prawnukiem wielkiego ruskiego wodza, kijowskiego księcia Swiatosława (Świętosława) Igorewicza po kądzieli (jego matką była Dobroniega/Maria  - córka chrzciciela Rosji, wielkiego księcia kijowskiego Władimira Swiatosławicza). Czy to właśnie dlatego on wyróżniał się swym charakterem, wojennym rzemiosłem i energicznym postępowaniem w swych czynach? Podobnie jak swój przodek, całe swe życie spędził na wojennych wyprawach daleko od domu, czasami tylko zajmując się wewnętrznymi projektami królestwa. 

Przedsięwziąwszy kilka udanych wypraw wojennych w latach 1061 – 1063, Bolesław powiększył swe królestwo o Górną Słowację. Wdał się on tylko w tą awanturę dlatego, że władca Świętego Cesarstwa Rzymskiego Henryk IV, który miał też chrapkę na te terytoria, był zajęty walką ze swych zaprzysięgłym wrogiem papieżem rzymskim Grzegorzem VII, i nie miał czasu na utarczki z polskim agresorem. Bolesław niejednokrotnie mieszał się w sprawy sąsiednich państw, np. w 1057 roku pomógł on węgierskiemu księciu Beli odebrać tron jego brata króla Endre I, a w 1068 roku zorganizował wyprawę na Kijów i przywrócił Wielkie Księstwo Izjasławowi Jarosławiczowi.


Bolesław II Szczodry z "Pocztu Królów Polskich" i z filmu...


Koronowany psychopata


Tak więc polski król wprowadzał swe porządki w sąsiednich krajach, nie uchylając się od przestępczych metod prowadzenia wojny, które w naszych czasach nazywano by sadystycznymi. I np. gwałcicieli karał tak: przez mosznę skazanego przewlekano łańcuch, którym przywiązywano go do pręgierza czy innego słupa. Potem przestępcy wręczano ostry nóż, by sam sobie mógł uciąć grzeszną część ciała i uratować życie, albo ocalić swe klejnoty rodzinne i skończyć życie w mękach nie do opisania. Niemniej surowym król był dla niewiernych żon. Bastardzi zrodzeni z nielegalnych związków kazał król zabijać, zaś ich matki musiały karmić swymi piersiami szczenięta. To było okrutne, ale efektywne: przestępczości seksualnej pod władaniem króla Bolesława praktycznie nie było i wykorzeniono ją dokładnie. 

Jednakże sam bojownik o czystość sam prowadził się niezbyt praworządnie. Okrutny i przesadnie obawiający się o swe życie karał swych poddanych przy najmniejszym podejrzeniu o planowaniu zamachu na swoją osobę. Znane jest wydarzenie, kiedy pewnego niewinnego dworzanina król kazał zamknąć w ciemnicy, a jego piękną żonę wziął jako nałożnicę. 

Jedenastowieczne kroniki dokładnie opisują większość wyskoków Bolesława, niemożliwych do wyjaśnienia z punktu widzenia normalnego człowieka. W ubiegłym stuleciu dokumenty te były badane przez lekarzy-psychiatrów i lekarzy sądowych. Doszli oni do wniosku, że Bolesław Śmiały był jasno zdefiniowanym psychopatą z objawami schizoidalnego rozpadu osobowości.

[Faktem jest, że ówcześni kronikarze poza przydomkami „śmiały” i „szczodry”, które miały raczej ironiczny wydźwięk, nadali mu także przydomek efferus – „groźny”, „dziki”, „gwałtowny”, co miało świadczyć o nieobliczalnej, nieokiełznanej naturze króla – uwaga tłum.]


Zabójstwo u ołtarza


Dzikość i poczucie bezkarności doprowadziły króla do tego, że pośród polskiego rycerstwa i kręgach dworskich powstał spisek, którego duchowym przywódcą był biskup krakowski Stanisław ze SzczepanowaStanisław Szczepanowski (1030-1079). On jako jedyny miał odwagę otwarcie krytykować tyrana. Biskup napominał króla, nakazując mu okazywać chrześcijańskie miłosierdzie i nie karać winnych tak okrutnie, a samemu wieść przykładne życie. Kiedy zrozumiał, to niczego nie da, ekskomunikował Bolesława – co w ówczesnych czasach było odpowiednikiem dzisiejszego impeachmentu… i de facto i de iure delegalizowało jego władzę królewską.

Następstwa tego czynu nie dały na siebie długo czekać. Rozgniewany król ze swymi wojami wtargnął do wawelskiej katedry, gdzie Stanisław odprawiał właśnie mszę. Monarcha kazał swym ludziom zabić biskupa, ale ci zamarli na progu obawiając się podnieść rękę na kapłana. Wtedy Bolesław sam rzucił się do ołtarza i zadał biskupowi śmiertelną ranę w tył głowy. Potem woje roznieśli ciało biskupa na sztuki. Następnie wyrzucili porąbane zwłoki dzikim zwierzętom na pożarcie. Ale parafianie zebrali je i pochowali zgodnie z chrześcijańskim obrządkiem.

[Bronisław Rzepecki w swej pracy pt. „UFO nad Polską” cytuje zapisy dawnych kronikarzy, którzy opisują cuda, jakie miały miejsce w tym czasie w Krakowie, a które przywodzą na myśl współczesnym Obserwacje Dalekie i Bliskie Spotkania z UFO. Nawiasem mówiąc, najciekawsze przedstawienie śmierci bpa Stanisława widziałem w Szczepanowicach, w tamecznej kaplicy cmentarnej, gdzie na barokowym ołtarzu przedstawiono cud wskrzeszenia rycerza Piotra i scenę zabójstwa św. Stanisława przez króla i jego ludzi odzianych jak XVII-wieczna szlachta – uwaga tłum.]
  
W 1963 roku prof. Jan Olbrycht i dr Marian Kusiak przeprowadzili ekspertyzę szczątków z relikwiarza św. Stanisława Szczepanowskiego, znajdującego się w krypcie katedry na Wawelu i doszli do następującego wniosku: święty biskup zginął w wieku ok. 40 lat. Na czaszce pozostały ślady siedmiu ciosów mieczem. Najgłębsza rana była o długości 45 mm i głębokości 6 mm. Ciosy zadano od tyłu. W ten sposób legenda uzyskała naukowe potwierdzenie.

[Tak właściwie, to nie wiadomo za bardzo, co skłoniło króla do zabójstwa niepokornego biskupa. Jedno jest pewne – sprawa to musiała bardzo kompromitować obydwu protagonistów: i króla i biskupa. Mogło chodzić o jakieś tajemnice stanu czy nawet sprzymierzenie się biskupa z wrogami króla, co zakrawało na zdradę stanu. Mogło też chodzić o… kobietę…? I to kobietę w jakiś sposób powiązaną z oboma mężami stanu? To właśnie dlatego wszelkie informacje dotyczące śmiertelnego zatargu króla z biskupem zostały skrzętnie usunięte z kronik po to, by ukryć kompromitujący związek wysokiej rangi duchownego z królewską żoną, nałożnicą czy kochanką… Jak dotąd, to nikt nie pomyślał o takim rozwiązaniu tej zagadki, a zatem cherchez la femme! - uwaga tłum.]  



 Katedra wawelska, gdzie doszło do zbrodni oraz domniemany grób królewski w Ossiach (Austria)

Odpłata mordercy


Wedle legendy, przed śmiercią biskup Stanisław zdążył przekląć króla-mordercę. Przekleństwo to zaczęło się szybko wypełniać. Poruszony niesłychaną zbrodnią naród podniósł bunt i Bolesław musiał uciekać z Polski. Znalazł on spokojną przystań na Węgrzech, gdzie starał się on u króla Władysława znaleźć pomoc w przywróceniu mu tronu. Ostatnie lata życia Bolesława Śmiałego okrywa mgła tajemnicy. Według jednej z wersji, zmarł on w 1081 roku jako kajający się mnich (niemy pokutnik – przyp. tłum.) w opactwie benedyktynów w Osjaku (b. Jugosławia, dziś Osiach w austriackiej Karyntii – przyp. tłum.), według drugiej – został on zamordowany przez Węgrów, według trzeciej – popełnił samobójstwo w porywie szaleństwa. Miejsce jego pochówku jest nieznane. W 1839 roku udowodniono, że tzw. mogiła króla Bolesława  na Wawelu zawiera szczątki doczesne pewnej damy z XVI wieku, i że mogiłę tą nie wiadomo kto ozdobił płytą nagrobną z imieniem króla…
 
[Zemsta Kościoła dosięgła także syna Bolesława Śmiałego – Mieszko Bolesławowic (1069-1089), który został zamordowany przez nieznanych sprawców. Tak opisuje to Gall Anonim w swej kronice:
…miał zaś król Bolesław jednego syna, imieniem Mieszko, który nie okazałby się pod względem zacności gorszy od (swych) przodków, gdyby zawistne Parki nie przecięły chłopcu nici żywota w przededniu lat męskich. Tego chłopca wychowywał po śmierci ojca król węgierski Władysław i kochał go miłością ojcowską jakby (własnego) syna. Sam zaś chłopiec istotnie przewyższał wszystkich zarówno Węgrów, jak Polaków szlachetnymi obyczajami i pięknością i zwracał na siebie uwagę wszystkich jawnymi dowodami, pozwalającymi wróżyć mu przyszłe panowanie. Stąd stryj jego, książę Władysław, postanowił wezwać chłopca – pod złą wróżbą – z powrotem do Polski i ożenić go – na próżno, niestety – z ruską dziewczyną. Żonaty więc młodzieniaszek, gołowąsy a piękny, tak właściwie, tak rozumnie postępował, tak przestrzegał starego obyczaju przodków, że cały kraj z niezwykłym uczuciem upodobał go sobie. Lecz wrogi pomyślności śmiertelny los w boleść zamienił wesele i w kwiecie wieku przeciął nadzieję (pokładaną w) jego zacności. Powiadają mianowicie, że jacyś wrogowie z obawy, by krzywdy ojca nie pomścił, trucizną zgładzili tak pięknie zapowiadającego się chłopca; niektórzy zaś z tych, którzy z nim pili, zaledwie uszli niebezpieczeństwu śmierci. Skoro zaś umarł młody Mieszko, cała Polska tak go opłakiwała, jak matka śmierć syna – jedynaka.
Inna wersja głosi, że za tą zbrodnią stał palatyn Sieciech, który pragnął zemsty i definitywnego końca rodu Piastów - uwaga tłum.] 


Królowie-pechowcy


W 1254 roku biskup Stanisław został wyniesiony na ołtarze jako święty męczennik i od tej pory stał się on patronem Polski. 

Jeszcze we wczesnym Średniowieczu powstała tradycja: każdy nowy król obowiązkowo przechodził pieszo drogę pomiędzy Wawelem a katedrą, gdzie zabito Stanisława i tam zgiąwszy kolana przed ołtarzem prosił o wybaczenie za „grzech swego przodka Bolesława”. Przeminęła dynastia Piastów, do której należał Bolesław. Na tronie zasiadali książęta mazowieccy, czescy królowie, urwał się ród Andegawenów w czasie 200 lat panowania Jagiellonów, potem nastąpił okres rządów królów elekcyjnych – ale dawny zwyczaj trwał przez długie wieki, przez cały czas panowania królewskiej władzy.

Poza tym, według niepisanej zasady, na krakowskie biskupstwo nigdy nie wyznaczano kapłana o imieniu Stanisław. Unikano nadawania tego imienia chłopcom z królewskich rodów. A kiedy nadeszły czasy królów elekcyjnych, kandydaci o tym imieniu nie byli brani pod uwagę.

Aliści XVIII wiek przyniósł na polską ziemię ducha „wolnomyślicielstwa”, „oświecenia” i pogardę dla starych przesądów. I dwaj królowie, którzy zostali wyniesieni na polski tron, sprzeniewierzyli się dawnej tradycji i nie pokłonili się prochom św. Stanisława. Koronowali się nie w Krakowie, tylko w warszawie. I obaj nosili „zastrzeżone” imię – Stanisław. I właśnie ci dwaj, po Bolesławie Śmiałym – stali się wygnańcami-emigrantami ze swego kraju, którzy zostali zdjęci ze swego tronu i umarli na obczyźnie!

Król Stanisław Leszczyński (1677-1766) został wybrany przez Sejm w 1704 roku,. Dzięki pomocy szwedzkiego króla Karola XII, którego wojska w trakcie Wojny Północnej weszły do Polski. Na tronie utrzymał się on tylko 5 lat. W 1709 roku, po klęsce Szwedów pod Połtawą, Leszczyński musiał uciekać do Prus, a stamtąd do Szwecji. W 1733 roku, udało się mu po raz wtóry zostać królem, ale tym razem dzięki wsparciu ze strony Francji i polskich magnatów. Ale nie utrzymał się on na tronie nawet roku. Kiedy na terytorium Rzeczpospolitej wszedł 20-tysięczny rosyjski korpus pod dowództwem gen. Pietra Lassi/Lacy, Leszczyński został zmuszony do opuszczenia kraju na zawsze. Zmarł we Francji po 30-letnim występowania w roli utrzymanka wersalskiego dworu.

[W rzeczywistości dostał on we władanie księstwo Lotaryngii, gdzie panował do śmierci. Zyskał przydomek „króla-dobrodzieja” za swe dostatnie i spokojne rządy – przyp. tłum.]

Król Stanisław August Poniatowski (1732-1798) był jednym z pierwszych faworytów Katarzyny II, został wybrany na króla w 1764 roku z woli swej kochanki. Mając na widoku doświadczenie króla Stanisława Leszczyńskiego, postanowił on zneutralizować legendarną klątwę za „grzech przodka naszego Bolesława”. W celu odwrócenia przekleństwa postanowił poprosić o wybaczenie samego patrona Polski św. Stanisława poprzez ustanowienie Orderu Świętego Stanisława. Order ten w hierarchii odznaczeń stał poniżej najwyższego polskiego odznaczenia – Orderu Orła Białego. Ale to nie pomogło Poniatowskiemu. On przeżył ostatnie lata swego życia na wygnaniu i zapisał się w historii jako jeszcze większy pechowiec: za jego panowania Polska przestała istnieć jako samodzielne państwo. 

Konstytucja 3-go Maja w wizji Jana Matejki


[Stało się tak wskutek tzw. rozbiorów Polski – I w 1772, II w 1793, III w 1795 roku, wskutek których Polska została podzielona pomiędzy Rosję, Prusy i Austrowęgry, z czego Rosji przypadło 462.000 km² i 5,5 mln ludzi, Prusom 141.000 km² i 2,6 mln ludzi i Austrowęgrom 130.000 km² i 4,2 mln ludzi – uwaga tłum.]

Materialiści mogą wyjaśnić te podobieństwo losów tych dwóch monarchów czystymi zbiegami okoliczności, wynikającymi z teorii prawdopodobieństwa, zaś mistycy – działaniem dawnej klątwy biskupa Stanisława.


Źródło: „Tajny XX wieka”, nr 37/2015, ss. 10-11
Przekład z j. rosyjskiego – ©Robert K. Leśniakiewicz