(Relacja
świadka tamtych wydarzeń)
Jest kwiecień 2017 r.
Myśli moje powracają do tragicznej katastrofy lotniczej 2 kwietnia 1969 r.
Samolot PLL „LOT” – turbośmigłowiec AN- 24 rozbił się pod szczytem
Policy. Zginęły 53 osoby: 47 pasażerów i 6 członków załogi. Pomimo upływu 48
lat moje wspomnienia są tak żywe, jak by to wydarzyło się wczoraj.
2 kwietnia 1969 r. (środa,
Wielki Tydzień) byłem jedynym lekarzem dyżurnym w Szpitalu Powiatowym w Makowie
Podhalańskim. Miałem 29 lat i 5 letni staż w zawodzie lekarza. Po katastrofie
czytałem w prasie, że nad Krakowem była piękna pogoda i dobra widoczność.
Dziwiono się jak piloci mogli nie zauważyć Krakowa. Ja zapamiętałem to zupełnie
inaczej. W godzinach południowych pogoda była zmienna. Co chwilę pojawiały się krótkotrwałe
śnieżyce i robiło się całkiem ciemno. Po chwili zamiecie ustępowały i pojawiało
się piękne słońce i tak na zmianę: raz słońce, raz burza śnieżna.
Około godz. 16-tej
przechodziłem przez dziedziniec szpitalny i było znów ciemno i bardzo zła
widoczność. Uwagę moją zwrócił bardzo głośny i przerażający warkot samolotu przelatującego
chyba na niskiej wysokości. Pomimo wytężania wzroku i zadzierania głowy,
samolotu nie dostrzegłem z powodu zadymki śnieżnej. Po kilkunastu minutach
odebrałem z Pogotowia w Suchej Beskidzkiej wiadomość, że pasażerski samolot
rozbił się w rejonie Babiej Góry i mamy przygotować się na przyjęcie ponad
50-ciu poszkodowanych. Dyrektor Pogotowia poprosił mnie o powiadomienie mojej
żony, która miała rozpocząć dyżur lekarski w Pogotowiu o godz. 18-tej, aby
niezwłocznie wyszła na pobocze drogi obok szpitala, a przejeżdżająca karetka
zabierze Ją do Zawoi.
Dla mnie rozpoczął się
gorączkowy okres organizacyjny. Powiadomieni systemem alarmowym do szpitala
zgłosili się wszyscy pracownicy mieszkający w Makowie i okolic. Dyrektor Szpitala
– dr Wiesław Chaja był w tym czasie
w Krakowie i do Szpitala prosto z drogi zgłosił się ok godz. 20-tej. Kierowanie
akcją ratowniczą chciałem obarczyć chirurga 10 dr Józefa Habinę, ale powiedział mi, że ja sobie z tym lepiej poradzę.
Wszyscy działaliśmy jak w transie. Laboratorium przygotowało testy do
oznaczania grupy krwi i szkło do wykonywania prób krzyżowych, statywy i próbki
krwi itd.
Punkt krwiodawstwa zrobił
zestawienie posiadanych zapasów krwi i osocza oraz płynów krwiozastępczych.
Telefonicznie połączyłem się z okolicznymi szpitalami i możliwości kierowania
do nich poszkodowanych. Szpitale przekazały mi zestawienie posiadanych zasobów
krwi.
Personel naszego szpitala
zagęszczał sale robiąc dodatkowe miejsca. Ściągnięto z magazynu „S” materace,
pościel, narzędzia i środki opatrunkowe. Pospiesznie sterylizowano zestawy
chirurgiczne. Przypominam sobie nieżyjącego już Aleksandra Wciślaka, pracownika Sanatorium PKP, pseudonim „gipsik”.
Pan miejsce katastrofy Olek mieszkał naprzeciw szpitala i od pierwszej chwili
przygotowywał opaski gipsowe. Robił to z niesamowitą wprawą i tych opasek
przygotował tyle, że jeszcze przez prawie 2 lata korzystaliśmy z tych zapasów.
Pielęgniarki przygotowywały zestawy do przetaczań, płyny infuzyjne, drobny
sprzęt, przylepce, próbówki itp. Pracownicy administracyjni spinali razem
blankiety historii chorób, karty gorączkowe i karty zleceń. Przygotowywali
tasiemki do oznaczania numerami nieprzytomnych osób. Około 20-tej anonimowy
telefon powiadomił centralkę telefoniczną, że pierwsza partia rannych jest w
drodze do szpitala. Wiadomość okazała się niestety fałszywa. Okazało się, że
wiele karetek z Suchej, Żywca, Nowego Targu, Szczawnicy, Rabki, Myślenic
musiało wracać do swoich baz w żałobnym nastroju.
Wg relacji mojej Żony
Krystyny, karetki z Suchej pierwsze dotarły do przysiółka Podpolice i utknęły w
zaspach śnieżnych w sąsiedztwie leśniczówki. Do leśniczówki dotarli też
ochotniczo dwaj ordynatorzy Sanatorium Pulmonologicznego PKP w Makowie Podh. Dr
Jędrzej Trzciński i dr Czesław Kopacz – nasi nieco starsi
przyjaciele. O zmierzchu do leśniczówki dotarł funkcjonariusz MO p. Mentel, który powrócił z miejsca wypadku.
Był w strasznym stanie fizycznym i psychicznym przemoczony, zziębnięty, a
przede wszystkim przerażony. Dr Krystyna
Bednarzowa wspomina, że musiała mu podać środki uspakajające. Wylękniony,
krzyczał że wszyscy zginęli, że na drzewach są szczątki ciał, że tam jest
piekło i żeby tam nie iść. Żona pomimo młodego wieku (27 lat) była Kierownikiem
Przychodni Obwodowej i podlegało Jej całe lecznictwo otwarte. Uspokoiła
zebranych i zadecydowała, że nie można oprzeć się tylko na relacji dzielnego
milicjanta i musi ktoś z fachowców stwierdzić, że faktycznie nie ma ratunku dla
ofiar. Dr Trzciński i dr Kopacz ochotniczo podjęli się misji dotarcia na
miejsce katastrofy. Od żołnierzy WOP dostali odpowiednie buty. Nadleśniczy mgr
inż. Roman Lewandowski dał Krysi
kożuch, lecz dżentelmeńscy lekarze nie zgodzili na Jej wyprawę w skrajnie
trudnych warunkach, przy 1 m śniegu i zapadającym zmroku. Towarzyszył im
żołnierz. Niestety, na miejscu musieli potwierdzić relację milicjanta. Na
ściętych skośnie świerkach zwisały jelita i fragmenty wnętrzności jak „łańcuchy
na choinkach”. Na miejsce katastrofy dotarli kierując się zapachem paliwa. Obaj
bohaterscy lekarze już nie żyją.
Za życia bardzo niechętnie
mówili o szczegółach zastanych na miejscu katastrofy. Wspominali, że nie życzą
nikomu takich przeżyć. Nie sądzę, aby ich niechęć do opisywania szczegółów wynikała
z zakazu mówienia o tym. Służby specjalne wszystkich świadków zobowiązywały do
tajemnicy. Dotyczyło to także goprowców, którzy w następnych dniach pomagali
wojsku „kompletować” zwłoki i zwozić w dół, skąd transportowane były do Zakładu
Medycyny Sądowej w Krakowie. Poufne relacje goprowców były przerażające.
Nawiasem wspomnę, że dr Czesiu Kopacz był późniejszym teściem dr Ewy Kopacz, której los nie oszczędził podobnych
widoków w kwietniu 2010 r.
Wracam do mojego dyżuru w
makowskim szpitalu. Przypominam, że w tym czasie w Makowie telefony działały na
korbkę. Na portierni szpitala prymitywna centralka. Wszystkie rozmowy odbywały
się w trybie „na ratunek”. Sąsiednie szpitale były bardzo życzliwe i wszędzie
zapewniano mnie o pomocy i postawieniu w stan gotowości zespołów zabiegowych.
Byłem pełen podziwu dla
postawy personelu naszego szpitala. Pracownicy zjawili się gromadnie w
nieprawdopodobnie krótkim czasie, bez zbędnych ponagleń, przygotowywali drugą
izbę przyjęć, dodatkowe sale zabiegowe na chirurgii i ginekologii, uruchomiono
zasoby leków, sprzętów, narzędzi, bielizny z magazynu „S”. Przygotowano materace
do uruchomienia dodatkowych miejsc.
Około północy w dyżurce
lekarskiej odwiedzili mnie dr Henryk
Matuszewski – Naczelnik Wojewódzkiego Wydziału Zdrowia w Krakowie i dr Leon Boni - Kierownik Powiatowego Wydziału
Zdrowia w Suchej Beskidzkiej. Zameldowałem Naczelnikowi jak przebiegał dzień od
powiadomienia o wypadku do chwili odwołania gotowości. Był bardzo serdeczny,
pochwalił poczynania organizacyjne i wróżył mi sukces w organizacji ochrony zdrowia.
Podziękowałem za uznanie lecz wyraziłem nadzieję, że los oszczędzi mi w
przyszłości takich emocji i daremnych wysiłków.
Przyczyna katastrofy
turbośmigłowca AN -24 w dniu 2.04.1969 r. do dziś nie jest wystarczająco
wyjaśniona. W prasie pojawiły się artykuły próbujące wyjaśnić lub zagmatwać
okoliczności. W wielu publikacjach podnoszono, że nad Krakowem panowała dobra
pogoda i dobra widoczność. Ja, nawet dziś pod przysięgą mogę powtórzyć, że nad
Makowem samolot przelatywał w śnieżycy i bardzo złej widoczności.
Lek. Jacek Bednarz
Ordynator Oddziału
Medycyny Paliatywnej
b. dyrektor
Szpitala w Makowie i Suchej Besk.
Maków Podh.
10.04.2017 r.
Post
scriptum
Wspomnienie o katastrofie
w 1969 r. piszę w kwietniu 2017 r., po kolejnych obchodach „miesięcznicy”
smoleńskiej katastrofy. Długo zgrzytało mi w uchu słowo „miesięcznica” przypominające
fizjologiczno- ginekologiczny termin. Obawiam się, że ktoś wymyśli
„kwartalnicę”. Mając w pamięci uroczyste przyjmowanie trumien i wystawne
pogrzeby ofiar smoleńskiej katastrofy z ogromnym smutkiem słucham słów ważnego
polityka o „barbarzyństwie rosyjskim i polskim w traktowaniu ofiar, o
bezczeszczeniu zwłok”. Ogarnia mnie zdumienie gdy słyszę słowa godnej
współczucia żony jednej z ofiar, że nie spocznie dopóki choćby mały szczątek innej
osoby będzie profanował zwłoki Jej Męża. Myślałem, że Ofiary doznały zbratania
przez swój tragiczny los, swoistego braterstwa krwi, która wsiąkła a tę samą
niegościnną ziemię. Jeśli nawet mały szczątek znajduje się w trumnie innej
osoby, to jest to wyrazem jedności, jakby wzajemnej komunii. Tak mi się
wydawało. Rzeczywistość jest, niestety, inna, zasmucająca. Przychodzą na myśl
opowiadania leśników jak w 1969 r. po stopieniu śniegów musieli odstraszać dzikie
ptactwo i leśną zwierzynę, aby rzeczywiście nie bezcześciła fragmentów ciał
ofiar, bo nie wszystkie udało się od razu zebrać.
Przychodzą mi na myśl
rodziny, które zezwalają na pobranie narządów do przeszczepów od zmarłych
krewnych. Przecież Ci ludzie nie będą domagali się zwrotu narządów od zmarłych
biorców. Myślę też mimo woli o losie amputowanych kończyn, zrakowaciałych
narządów usuwanych dla ratowania chorych Osób.
O zmarłych powinniśmy
myśleć i mówić z miłością i szacunkiem. Powinniśmy ! Przecież wierzymy w
„świętych obcowanie, ciała zmartwychwstanie i żywot wieczny”.
Jacek Bednarz
(Relacja zamieszczona na łamach "Echa Jordanowa" nr 119/2017)