Powered By Blogger

czwartek, 13 maja 2021

Kroki Czarnego Alpinisty

 

Elbrus i Baksański Wąwóz (poniżej w prawo) - pomiędzy nimi znajduje się Niedźwiedzia Przełęcz

Dymitrij Słonow (Saratow)

 

Legendę o Czarnym Alpiniście w różnych jej wersjach i wariantach słyszał każdy, kto choć raz wybrał się w góry z plecakiem na plecach. Ale spotykać się z nim, rzecz jasna, przychodziło nielicznym. Mnie to także spotkało…

 

Czy aby lina wytrzyma…?

 

Sama legenda w wariancie, który usłyszałem, brzmi tak:

Dwaj alpiniści związani liną szli po skalnym grzebieniu. Jeden z nich odpadł. W takim przypadku szansę na ratunek daje skok drugiego na przeciwną stronę grzebienia w nadziei, że lina wytrzyma. To właśnie zrobił partner tego alpinisty, który odpadł od skały. Lina wytrzymała. Ale wejść na grzebień mógł tylko jeden. Drugi pozostał wiszący na skale.

Partner pospieszył na dół po pomoc. Jednakże, po znalezieniu ludzi, on nie wiadomo czemu zdecydował się nie wracać na stok – być może przestraszył się. Powiedział, że jego kolega zginął. Po pewnym czasie na fatalnym grzebieniu skalnym już inna grupa alpinistów znalazła linę, której jeden koniec był umocowany na haku, a drugi – odcięty – kołysał się przy ścianie skalnej. Nie znaleziono ani żadnych śladów ani zwłok biedaka, który tam został.

Od tego czasu w górach pojawił się Czarny Alpinista. Mówią, że on szuka tego, który porzucił go w śmiertelnym niebezpieczeństwie i nie wrócił, by mu pomóc.

 

Niedźwiedzia Przełęcz 

 

We wrześniu 1985 roku, wybraliśmy się na wyprawę w okolice Elbrusu. Po prawie dwutygodniowej wyprawie z pokonaniem przełęczy i lodowców Elbrusu – pozostała nam jeszcze jedna przełęcz – Przełęcz Niedźwiedzia. Potem mieliśmy wrócić do Baksańskiego wąwozu. Druga połowa września w górach to koniec sezonu z częstymi mgłami i paskudną pogodą. Pewnego dnia góry okutały się gęstą mgłą. Nie przechodząc w deszcz często przechodziła od razu w mokry śnieg.

Przyszło nam rozbić namioty na małej przestrzeni na bocznej morenie lodowca. Iść w taką pogodę na przełęcz – nie wolno. Można byłoby zejść ze szlaku i wejść na lawiniasty stok. W tą dobę pogoda się nie poprawiła.

Pozostaliśmy na miejscu dopalając resztki benzyny, rozgrzewaliśmy się gorącą herbatą, odkopywaliśmy się spod ciężkiego śniegu z dachów namiotów i wszyscy wypatrywaliśmy jakiegoś przejaśnienia by wyznaczyć kierunek dalszego marszu. W nocy była silna burza. Huk piorunów i błyskawice zlały się w jeden diaboliczny koncert. A to oznaczało, że burzowe chmury nas otaczały. Wszystkie metalowe rzeczy – haki i czekany – powiązaliśmy i umieściliśmy na zboczu powyżej namiotów – jak poleca to poradnik turysty-wspinacza, aby uchronić się od uderzenia pioruna.

 

Szczyt Elbrusu - 5642 m n.p.m.

Zejście do Czegietu!

 

I oto wśród huku piorunów usłyszeliśmy czyjeś kroki wokół namiotów i dźwięczenie metalu o kamień. Takie właśnie dźwięki wydaje człowiek idący z rakami na butach, zgrzytającymi o kamienie moreny. W taką pogodę i na tej wysokości nie powinno być tu żadnych ludzi. Ale kroki słyszeli wszyscy, którzy nie spali. Nie, nikt nie zaglądał nam do namiotów, a nasze latarki w otaczającej nas przestrzeni nie mogły oświetlić niczego poza ogromnymi zaspami śnieżnymi. Ale i tak zrobiło się nam niemiło.

Rankiem pogoda się uspokoiła i w strzępach mgły zobaczyliśmy podejście na przełęcz. Po herbacie ogrzanej resztkami benzyny mogliśmy wejść na siodło przełęczy i bezpiecznie zejść do Czegietu, gdzie zakończyliśmy naszą wyprawę.

W górach zdarza się wiele nieznanych rzeczy. Góry są żywe. Jeżeli ich duch w kształcie Czarnego Alpinisty oceniał nas w tą groźną wrześniową noc, to cieszę się, że przeszliśmy przez ten egzamin, zaliczając jeszcze jedną złożoną wyprawę.

 

Moje 3 grosze

 

Oczywiście to jest tylko jedna z legend, które opowiada się w górach, przy watrze i góralskiej herbatce. Chciałbym polecić Czytelnikom podobną relację Jana Długosza z jego książki „Komin Pokutników”, w której pisze on o swej wyprawie na Kaukaz, gdzie miejscowi opowiedzieli mu o dziwnym ptaku zwanym gornaja indyjka albo po prostu ptica, który płata alpinistom różne figle.

W tej samej książce pisze on o niektórych górskich przesądach – np. ujrzenie czarnego motyla w górach zawsze zwiastuje czyjąś śmierć. Jako racjonalista śmiałem się z tego, bo i co mają czarne motyle do czyjejś śmierci… Do czasu, a dokładniej do pewnego sierpniowego dnia w latach 90-tych, kiedy to wraz ze znajomymi: panem Jackiem S. z Krakowa i jego dziećmi Anią i Michałem wybrałem się z Łysej Polany do Morskiego Oka i następnie Ceprostradą do Doliny Pięciu Stawów Polskich, skąd wróciliśmy przez Roztokę i Wodogrzmoty Mickiewicza do Łysej Polany. Przyjemna trasa spacerowa z elementami wysokogórskimi.

Było już koło południa, kiedy na podejściu pod Szpiglasową Przełęcz w pełnym słońcu zobaczyłem czarne motyle bujające w prądach powietrznych. No cóż, motyle jak motyle. Nie przywiązałem do nich wagi i poszliśmy dalej. Pogoda była cudowna, tylko gdzieś grzmiało za Rysami i Vysoką, ale burza przeszła bokiem na Dolinę Białej Wody i Tatry Bielskie...

Kiedy wróciłem na Łysą Polanę, to od kolegów dowiedziałem się o koszmarnym wypadku, jaki miał miejsce na Palenicy Białczańskiej. Kierowca autobusu PKS zginął zmiażdżony przez jego autobus. Usiłując uruchomić silnik zapomniał wyrzucić wsteczny bieg i w momencie, kiedy podłączył akumulator drugiego autobusu do rozrusznika, autobus skoczył do tyłu miażdżąc głowę nieszczęśnika o zderzak drugiego autokaru. Było to mniej więcej w tym samym czasie, w którym ujrzałem czarne motyle nad Szpiglasową…

Od tej pory bardzo czujnie rozglądam się spacerując po górach.

 

Źródło: „Niewydumannyje Istorii”, nr 52/2019, s.34

Przekład z rosyjskiego: ©R.K.F. Leśniakiewicz