Powered By Blogger

sobota, 17 lipca 2021

Die Glocke - tajemnicza technologia III Rzeszy. Jako pierwszy opisał ją Polak

 


Bartłomiej Sieja

 

Pod koniec II wojny światowej III Rzesza mogła liczyć już tylko na cud. I Hitler ten cud przepowiadał. Miały nim być projekty znane jako “Wunderwaffe”, a jednym z nich pojazd pionowego startu powietrznego Die Glocke, czyli Dzwon.

    Pod koniec II wojny światowej Adolf Hitler zapowiadał produkcję tajnej broni

    Po wojnie pojawiło się wiele teorii na temat m.in. latających spodków produkowanych w III Rzeszy

    Pod koniec lat 90. polski autor ogłosił, że posiada informacje na temat Die Glocke - napędu antygrawitacyjnego.

Po przytłaczającej serii zwycięstw w pierwszych latach II wojny światowej, III Rzesza zdawała się być głównym rozgrywającym na mapie świata i potęgą dosłownie niepowstrzymywalną. Zakusy Hitlera rosły jednak wraz z kolejnymi sukcesami, co musiało w końcu doprowadzić pasmo zwycięstw do końca. Przegrana pod Stalingradem w 1943 roku i kontrofensywa aliantów z osławionym lądowanie w Normandii w 1944 przyczyniły się do przechylenia szali zwycięstwa i zmusiły III Rzeszę do odwrotu.

 

Ku upadkowi III Rzeszy

 

Hitler do samego końca wierzył jednak w przewagę technologiczną swojego kraju. III Rzesza była domem dla wielu naprawdę wyjątkowych naukowców, których lista dokonań robi ogromne wrażenie. Niemcy nie bali się eksperymentować z nowymi typami pojazdów, wprowadzając na wyposażenie armii pierwsze samoloty odrzutowe, czy też tak zwane “latające skrzydła”. Mając do dyspozycji pierwsze komputery (Z1, Z2 i Z3), obliczenia aerodynamiczne stawały się znacznie prostsze i skomplikowane równania możliwe były do wykonywania “od ręki”.

Paradoksalnie, to właśnie pogoń za coraz to nowszymi technologiami, mogła kosztować Niemców wiele przegranych bitew. Podczas, gdy zarówno Amerykanie, jak i Rosjanie, stawiali na relatywnie proste konstrukcje i unifikację np. w zakresie wykorzystywanej amunicji, tak wyposażenie III Rzeszy było pod koniec wojny mocno zróżnicowane, nie mówiąc o tym, że naboje z jednego typu karabinu bardzo rzadko pasowały do innego.

Jednoczesne rozpoczynanie prac nad nawet kilkudziesięcioma skomplikowanymi projektami także nie pozostawało bez wpływu na budżet państwa. To, w jakim rozkroku stanęli inżynierowie III Rzeszy pokazuje chociażby projekt bombowca o ujemnym skosie skrzydeł Junkers Ju 287. Pierwszy prototyp został wykonany dosłownie z wykorzystaniem elementów innych samolotów, by jak najbardziej uciąć koszty.

 

Ostatnia nadzieja Hitlera

 

Z drugiej strony postęp technologiczny w dziedzinie militariów był dla Hitlera powodem do dumy i propagandy. Gdy już wszystko wskazywało na to, że zarówno Sowieci od wschodu, jak i Brytyjczycy z Amerykanami od zachodu będą w stanie dojść nawet do Berlina, pozostała jedynie propaganda. Cele były dwa - przekonać własnych obywateli i żołnierzy, że pomoc jest już na wyciągnięcie ręki, jak i odstraszyć nieco wrogów. A to nie było zadanie łatwe - bitwa na łuku kurskim pokazała, że Rosjanie są w stanie zwyciężać przewagą liczebną i mimo znacznie większych strat, wygrywać kolejne bitwy.

O tym, jakie tajne projekty miały się ukrywać pod określeniem Wunderwaffe, zaczęto spekulować w zasadzie od samego zakończenia II wojny światowej. Większość niemieckiej elity naukowców znalazła nowe domy i prace dla dotychczasowych wrogów, ale wiele projektów zostało zapomnianych i najpewniej zniszczonych w obawie przed wpadnięciem w obce ręce.

 

Supertajna broń

 

Od tego czasu pojawiały się mniej lub bardziej wiarygodne lub fantastyczne opowieści o tajnych broniach Hitlera. Od wykorzystania zjawisk paranormalnych (i nawet próbach stworzenia armii nieumarłych) po latające spodki. I właśnie ten ostatni temat wrócił do ogólnoświatowej dyskusji tak historyków, jak i fanów teorii spiskowych za sprawą polskiego pisarza Igora Witkowskiego i jego książek “Supertajne bronie Hitlera” (1998-2001, 8 tomów), czy “Prawda o Wunderwaffe” (2007).

Trzeba mieć jednak na uwadze, że Witkowski porusza w swoich książkach wiele tematów z pogranicza fantastyki i historii, a za przykłady niech posłużą takie tytuły, jak “Wilkołaki Hitlera” (2009), czy “Chrystus i UFO” (2009). Już samo to wskazuje, że fakty historyczne, wykorzystywane przez Witkowskiego, mogą służyć kreowaniu teorii spiskowych.

Polski pisarz twierdzi w swoich książkach, że jeszcze w latach 90. skontaktował się z nim człowiek, który w PRL miał kontakty, bądź pracował w służbach wywiadowczych kraju i poinformował o istnieniu dokumentów, według których III Rzesza opracowała supertajne rodzaje napędów. Jednym z wynalazków, tworzonych w ramach projektu nazwanego Chronos, miał być właśnie Dzwon (niem. “Die Glocke”).

Stworzony przez Witkowskiego opis urządzenia znajduje się w “Supertajnych broniach Hitlera”:

Zasadniczą część dzwonu stanowiły dwa masywne cylindry-bębny o średnicy jednego metra, które w trakcie eksperymentu wirowano w przeciwnych kierunkach z ogromnymi prędkościami. Bębny wykonane były ze srebrzystego metalu i obracały się wokół wspólnej osi. Był nią dość niezwykły rdzeń o średnicy rzędu kilkunastu–dwudziestu centymetrów przymocowany swym dolnym końcem do masywnego postumentu dzwonu. Wykonany był z ciężkiego, twardego metalu. Przed każdą próbą w jego wnętrzu umieszczano coś w rodzaju podłużnego, ceramicznego pojemnika o ściankach osłoniętych warstwą ołowiu o grubości ok. 3 cm. Miał on długość ok. 1–1,5 metra i wypełniony był dziwną metaliczną substancją o złoto-fioletowym odcieniu i zachowującą w temperaturze pokojowej konsystencję lekko ściętej galarety.

Witkowski powiązał te informacje z plotkami na temat budowy antygrawitacyjnych silników, którymi interesował się już wcześniej. Był wręcz przekonany o tym, że Dzwon jest projektem silnika dla pojazdów pokroju Haunebu, czyli latających spodków, jakie miały być rzekomo budowane w tajnych zakładach Gór Sowich.

 

Czym mógł być Dzwon?

 

Temat Die Glocke został podchwycony również za granicą. Brytyjski dziennikarz zajmujący się tematami militarnymi i lotniczymi, Nick Cook, w 2001 roku opisał Dzwon w swojej książce “The Hunt for Zero Point”. Posunął się on nawet o krok dalej od Witkowskiego w swoich rozważaniach na temat możliwego wykorzystania Die Glocke, sugerując, że mógł to być nawet projekt wehikułu czasu. Wskazał on również, że SS-man – generał SS Hans Kammler, miał przekazać Amerykanom informacje o Dzwonie w zamian za wolność.

Zakładając, że projekt Die Glocke rzeczywiście istniał, można się zastanowić nad tym, czym mógł być w rzeczywistości. Jeżeli miał być napędem antygrawitacyjnym, to na pewno nie był projektem udanym i trudno wierzyć w to, że III Rzesza rozwijała go od 1942 roku do końca wojny. Znacznie większe prawdopodobieństwo ma teoria, że Dzwon był projektem powiązanym z energią atomową - mógł być akceleratorem cząstek (cyklotronem), znanym już od lat 30.

 

Dzwon w wizji artysty

Czy Dzwon został wymyślony?

 

Najbardziej prawdopodobna teoria jest jednak taka, że Witkowski historię o “przekazaniu informacji” wymyślił, bądź też na podstawie prawdziwego wydarzenia o kontakcie z osobą mającą informacje o projekcie, obudował własne teorie na temat interesujących go napędów antygrawitacyjnych. Dowody na takie rozwiązanie sprawy zebrał w swoim artykule “Dzwon (die Glocke) – koniec tajemnicy” Bartosz Rdułtowski, również pisarz, a jednocześnie wieloletni czytelnik książek Witkowskiego.

Rdułtowski wskazuje, że większość opisów Dzwonu, jego działania i budowy, jest parafrazą opisów technologii antygrawitacji z poprzednich książek Witkowskiego w tych tematach. Podsumowanie “dochodzenia” wskazuje niemal jednoznacznie, że Die Glocke to w całości wymysł pisarza:

    Na zasadniczy trzon opisu „dzwonu”, który Igor Witkowski zaprezentował w 1998 roku, składały się więc informacje, które już rok wcześniej opisał w swojej książce o UFO i napędzie antygrawitacyjnym! Tylko że wówczas nie dotyczyły one zagadki najtajniejszego projektu III Rzeszy, a jedynie powojennych badań nad antygrawitacją!

Jedynym dowodem, że Die Glocke mogło kiedykolwiek istnieć, jest więc polski autor książek o UFO i wszystkie tropy na ten temat zaczynają się właśnie u niego. Pytanie, czy mu wierzyć pozostawiam już wam. (Onet.pl)

 

Moje 3 grosze

 

Sprawa Dzwonu obśmiewana przez sceptyków i traktowana serio przez entuzjastów, ma swoje drugie dno. Powiem wprost – najprawdopodobniej rację ma Nick Cook, który w Dzwonie widzi wehikuł czasu. Doszedłem bowiem do podobnego wniosku po przestudiowaniu działalności nazistowskich „uczonych” z Ahnenerbe w Azji i Ameryce Południowej oraz krajach Bliskiego i Środkowego Wschodu.

Mówi się, że poszukiwali oni tam śladów Ariów – przodków „prawdziwych Niemców” i właśnie zapożyczyli wschodnią symbolikę do swych celów – m.in. swastykę, która dla Hindusów jest świętym symbolem szczęścia, ognia i Słońca. Rzecz jest nawet logiczna, jak spojrzymy na nią z tej strony. Ale jako że medal ma dwa końce, to spójrzmy na to z drugiej strony, a mianowicie – czy w Przeszłości nie ma śladów po współczesnych Ariach, którzy dostali się tam z Teraźniejszości III Rzeszy? Idąc śladem takiego myślenia, jeżeli emisariusze Hitlera znaleźli się w Przeszłości na wymienionych terenach, to powinni po sobie pozostawić jakieś ślady: materialne w postaci chronoklazmicznych artefaktów, przekazu kulturowego w postaci mitów, legend, baśni, przekazów ustnych, itd. itp., oraz przekazu genetycznego – którego możemy szukać dopiero dzisiaj, kiedy mamy fizyczne możliwości odczytywania kodu DNA. Naziści mogli jedynie robić pomiary antropometryczne i na ich podstawie ocenić, czy takie wizyty w Przeszłości Ludzkości miały miejsce.

W każdym razie idea, że naziści pracowali nad technikami chronomocji ma sens. W takim kontekście Dzwon mógł być po prostu wehikułem czasu. Czy zadziałał? Trudno powiedzieć, należałoby jeszcze raz zbadać miejsca, w których naziści poszukiwali swych przodków – Ariów. No i oczywiście archiwa Ahnenerbe, w których powinny znajdować się wyniki badań z lat 1935-1945 i wcześniejszych. 

No i sprawa z Kecksburga, PA, z dnia 9.XII.1965 roku. Opisano ją na tym blogu na stronie: https://wszechocean.blogspot.com/2015/06/i-zadrzay-domy.html, więc tam odsyłam zainteresowanych. To, co tam spadło i wpadło w ręce Amerykanów zjawiskowo przypomina właśnie Dzwon – Amerykanie nazwali to bell-jar device – urządzenie dzwon-dzbanek ze względu na kształt. Należy więc przypuszczać, że technologia ta jest obecnie rozpracowywana i unowocześniana – o ile incydent z Kecksburga jest autentykiem…

Incydent z Kecksburga ma to do siebie, że niewiele o nim wiadomo. Polska Wikipedia podaje, co następuje:

9 grudnia 1965 nad prowincją Ontario w Kanadzie oraz północno-wschodnimi stanami USA przeleciał nietypowy bolid, któremu towarzyszyła hukowa kanonada – meteoroid miał rozsiewać w locie rozżarzone metalowe fragmenty które spadając na pola, wywołały w niektórych miejscach pożary traw. Media i eksperci uspokajali ludność twierdząc, że to tylko najprawdopodobniej kosmiczny kamień jednak kilka chwil po obserwacji bolidu, w lesie koło wsi Kecksburg spadł z nieba tajemniczy obiekt. O godzinie 16:45 Bill Bulebush montował w swoim samochodzie CB-radio, kiedy nagle usłyszał dochodzące z góry „skwierczenie”:

Wysiadłem z auta i podszedłem do drogi, gdzie mogłem to obserwować z lepszej perspektywy. To wyglądało tak, jakby ten obiekt nie mógł się zdecydować, co ma zrobić. To coś unosiło się w powietrzu i robiło zwroty, kierując się ku rozpadlinie. Wsiadłem więc w samochód i ruszyłem polną drogą.

Około 18:30 do stacji radiowej w Greensburgu zadzwoniła Frances Kalp mieszkająca na farmie oddalonej około kilometra od Kecksburga, która powiedziała dziennikarzowi stacji Johnowi Murphy’emu że jej dzieci widziały katastrofę „czegoś” w miejscowym lesie. Murphy zawiadomił o tym policję stanową lecz wkrótce po tym jak zjawili się w lesie, dowiedział się od policjantów że „nie mogą niczego znaleźć” i że przekazują sprawę US Army. Wojskowi zjawili się bardzo szybko otaczając las szczelnym kordonem i nie pozwalając nikomu zbliżyć się do miejsca katastrofy. John Murphy wspominał potem, że w międzyczasie podsłuchał relację jednego z policjantów, który mówił o zauważonym między drzewami „pulsującym niebieskim świetle”.

Bill Bulebush znalazł się w grupce miejscowych dobrze znających okoliczne lasy, którym udało się dostać na obszar, gdzie spadł tajemniczy obiekt zanim pojawiło się tam wojsko. Bulebush kierował się szlakiem połamanych przez upadający obiekt drzew, wyczuwając w powietrzu silną woń siarki. Gdy dotarł na miejsce katastrofy zobaczył „to coś co nie miało drzwi, łączeń, niczego. Spoczywało na ziemi, jakby stygło”. Inni którzy widzieli obiekt, twierdzili zgodnie że kształtem przypominał żołądź albo pocisk i nie był zbyt duży – jego wysokość ocenili na około 3 metry. Inni świadkowie sugerowali, że poszycie obiektu emitowało światło albo że był on otoczony przez jakieś „pole siłowe” a w locie wyglądał jak ognista kula. Dwóch świadków którzy widzieli obiekt w lesie w odległości kilkudziesięciu metrów, opowiadało że błyskał na niebiesko „jakby ktoś spawał”. Dwóm strażakom polskiego pochodzenia którzy przeczesywali las, udało się podejść bardzo blisko obiektu: jeden stwierdził że znaki na kadłubie na pewno nie były rosyjskie, a drugi że owe znaki przypominały mu „egipskie hieroglify” i że obiekt wydawał się nienaruszony, a żarzące się poszycie sprawiało wrażenie, jakby dopiero co odlano go z metalu:

Dla mnie wyglądał jak żołądź. Nie miał skrzydeł ani silnika. Nie miał stateczników. Nie miał ogólnie tego, po czym mógłbym rozpoznać znany sobie samolot. Z tyłu miał coś jakby „zderzak”, a na nim właśnie te hieroglify – jakby gwiazdy, kółka, linie i różne takie. Do dzisiaj niczego podobnego nie widziałem. Staliśmy wokół i oglądali ten obiekt, aż z lasu wyszło dwóch ludzi, którzy stanowczo nakazali nam odejść.

 

Grupa świadków, którzy obserwowali wojskowych krzątających się między drzewami, mówiła o ciężarówce, która wywiozła stamtąd okryty plandekami stożkowaty obiekt.

Badanie incydentu w Kecksburgu od początku stanowiło duży problem. Policja i wojsko zaprzeczały, by cokolwiek znaleziono a gazeta „Tribune-Review” z Greensburga, która opisała zdarzenie ze wszystkimi dziwnymi szczegółami, w kolejnym wydaniu opublikowała (prawdopodobnie wymuszone) dementi, stwierdzając, że w lesie upadł meteoryt.

Dziennikarz John Murphy intensywnie badał sprawę z zamiarem przedstawienia wyniku swoich ustaleń w radiowym reportażu „Obiekt w lesie”. Na krótko przed tym Murphy’ego odwiedzili funkcjonariusze służb specjalnych, którzy wymusili na nim zwrot najcenniejszych materiałów. Po wyemitowaniu ocenzurowanej i okrojonej wersji reportażu Murphy stracił zapał do dalszego badania sprawy i niechętnie o niej mówił. Zmarł w 1969 podczas wakacji w okolicach miasta Ventura w Kalifornii, potrącony przez niezidentyfikowanego kierowcę.

Ufolog Stan Gordon dotarł do oficjalnych dokumentów na temat incydentu w Kecksburgu, które były przechowywane przez Siły Powietrzne USA. Wynikało z nich, że zdarzeniem interesowały się różne ośrodki zaczynając od Dowództwa Obrony Północnoamerykańskiej Przestrzeni Powietrznej i Kosmicznej (NORAD) na Centrum Kosmicznym Johna F. Kennedy’ego (KSC) kończąc, musiało więc mieć ono duże znaczenie dla bezpieczeństwa narodowego. Z tych dokumentów wynika że o 2:00 w nocy odwołano poszukiwania, niczego nie znajdując i że forsowane przez wojsko i władze wytłumaczenie mówiło o obserwacji meteoroidu.

 

W 1966 a więc rok po incydencie badacz zjawisk niezwykłych Ivan T. Sanderson, sporządził dokładną analizę obserwacji bolidu, które poprzedzały zdarzenie w Kecksburgu. Doszedł on do wniosku, że jasny obiekt, pozostawiający wyraźną smugę dymu, był widoczny aż przez sześć minut. Poruszał się wolniej niż spadająca gwiazda, ale zbyt szybko jak na samolot i bez wątpienia to on spadł do lasu koło farmy Frances Kalp. Na przestrzeni lat pojawiali się wojskowi oferujący różnego rodzaju przecieki. Jeden z nich twierdził, że widział „metalowy żołądź” w bazie lotniczej we wsi Lockbourne w stanie Ohio a drugi, że w bazie Wright-Patterson niedaleko Dayton również w Ohio.

Ekspert od technologii kosmicznej James Oberg zasugerował, że za incydent w Kecksburgu odpowiedzialne były szczątki radzieckiej sondy kosmicznej Kosmos 96, która wystartowała z zamiarem dotarcia do Wenus, ale nie zdołała opuścić orbity okołoziemskiej w wyniku usterki. Sonda miała kształt stożka, ale była znacznie mniejsza od tego z Pensylwanii. Zgodnie z raportem United States Space Command (USSPACECOM), szczątki radzieckiej sondy spadły w Kanadzie kilkanaście godzin przed incydentem w Kecksburgu. Specjalista NASA Nicholas L. Johnson zajmujący się między innymi kosmicznymi śmieciami wykluczył, by te dwie sprawy cokolwiek łączyło.

Dziennikarka Leslie Kean wygrała z NASA proces o udostępnienie informacji na temat incydentu w Kecksburgu. Poszukiwania dokumentów, nadzorowane przez sąd, zakończono w 2009, a wnioski Kean opisała w specjalnym raporcie w którym nie znalazły się żadne nowe ustalenia. NASA miała obowiązek badać przypadki katastrof zagranicznych statków kosmicznych na terytorium Stanów Zjednoczonych, ale w sprawie incydentu w Kecksburgu agencja miała niewiele do powiedzenia. Według Leslie Kean i innych ufologów w Kecksburgu nie rozbił się radziecki statek kosmiczny ale jakiś tajny pojazd amerykański generujący promieniowanie radioaktywne.

 

Ciekawe, nieprawdaż? A może Niemcom udało się wyrzucić Dzwona na orbitę w 1945 roku, z której spadł dopiero w 1965? Coś takiego w zasadzie było możliwe, bo rakiety nośne już mieli, albo ten Dzwon przemieszczał się nie tyle w przestrzeni, ile w Czasie? Jeżeli wydarzenie w Kecksburgu jest prawdą, to teraz Amerykanie mają tą technologię i dokonują prób przemieszczania się w Czasie – chronomocji. Ciekawe tylko, czy mają ją również Rosjanie???   


Opinie Czytelników

 

To nie takie proste pozbyć się masy, gdyby to było łatwe to już dawno byśmy fruwali jak duchy. Lewitacja nadprzewodnikowa trochę trąca o to, ale wkład energii jest niewspółmierny do efektów, jest ograniczony i w takiej formie nigdy nie znajdzie praktycznego zastosowania do swobodnego żeglowania w przestrzeni. Obawiam się, że nigdy nie osiągniemy takiego stanu, jaki demonstrują zjawiska UFO. Musieliby się z nami podzielić taką wiedzą. Nieraz myślę, że tajemnica tkwi w skojarzeniu materii i antymaterii, a to byłby zupełnie inny świat, zupełnie dla nas niedostępny - teraz i w przyszłości. Może po śmierci wchodzimy w taki obszar? Łatwo sobie wyobrazić co by się działo, gdybyśmy potrafili, albo wygasić kosmiczną falę grawitacyjną, albo wytworzyć taką antyfalę, przecież świat rozleciałby się w jeden wielki chaos. Hitler może coś i kombinował, ale to nie była antygrawitacja jaką chcielibyśmy mieć, a jej osiągi były z pewnością marniejsze od drona. (Avicenna)

Dzięki! Materia i antymateria, to ma sens, ale pod warunkiem, że mielibyśmy technologię przemysłowego otrzymywania antymaterii. A tego jeszcze nie potrafimy. (Platon)

Pisanie o "Dzwonie" na podstawie "Supertajnych broni Hitlera" jest już mocno nieaktualne. Wiele lat później znacznie więcej pisałem o tym np. w książce "Nowa prawda o Wunderwaffe", gdzie są już albo zreprodukowane dokumenty dotyczące tego projektu, albo w bibliografii są odnośniki do dokumentów archiwalnych z nim się wiążących. Poświęciłem na weryfikowanie tej historii kilkanaście lat, jeżdżąc do archiwów na trzech kontynentach (!), a poza tym po wielu programach dokumentalnych włączyło się w poszukiwania także kilku badaczy zagranicznych. W efekcie tego, udało się dotrzeć do różnych materiałów, które całą historię wzbogaciły i ułatwiły zrozumienie o co w niej naprawdę chodziło. Nie jest to już obraz prosty, jak w "Supertajnych broniach Hitlera", ale dla większości czytelników jest mimo wszystko zrozumiały. Są w każdym razie dokumenty (z amerykańskiego archiwum NARA) mówiące wprost, że Niemcy eksperymentalnie podchodzili do grawitacji kwantowej w związku z pracami nad napędem. Jest to ciekawe z wielu powodów. Po pierwsze ukazuje postęp naukowo-techniczny w nieznanym dotychczas świetle. Po drugie pokazuje plany SS na prowadzenie wojny w wymiarze strategicznym, z użyciem broni masowego rażenia (rewolucyjne obiekty latające miały ją przenosić). A po trzecie, ciekawie zazębia się to z podobnymi pracami współczesnymi, bo jeśli np. siły zbrojne USA zgłaszają patenty oparte na tych samych zjawiskach fizycznych, to świadczy jednoznacznie, że można mówić o kontynuacji. Widać, że jest to ten sam kierunek. Najtajniejszy projekt badawczy III Rzeszy zaczyna więc ukazywać swój aspekt przyszłościowy, więc jeszcze o nim usłyszymy. (Igor Witkowski)