Marcin Kołodziej
Naukowców nie stać na dokonanie rewizji naszej
przeszłości. Dokonanie tego równałoby się przyznaniu do wielowiekowego
okłamywania ludzkości.
Jednym z największych kłamstw, bez wątpienia, jest
teoria Darwina, która w oczach wielu twardogłowych archeologów urosła do rangi
dogmatu; poddawanie owej naukowej świętości w wątpliwość równa jest herezji. A
przecież sam autor teorii ewolucji, Karol Darwin, świadom był jej mankamentów.
Najważniejszym z nich bez wątpienia był..
Brak ogniw
pośrednich
„To
najpoważniejsza wątpliwość, jaką można wysunąć przeciw mojej teorii”. To
słowa samego Darwina, chyba najważniejszego pasażera statku HMS „Beagle”.
Teoria ewolucji, którą zaproponował, zakładała powstawanie nowych gatunków
poprzez dostosowywanie się do otoczenia. Ewolucja miała następować powoli, a
jej zwieńczeniem mamy być my, współcześni ludzie myślący. Sęk w tym, że w
kontekście biologii, droga rozwoju gatunków, których finalnym przystankiem
jesteśmy my, pełna jest białych plam. Warunkiem „awansu” gatunku w drabinie
ewolucji jest istnienie form przejściowych. Sęk w tym, że form przejściowych
brak, co dobitnie podkreślił autorytet antropologii, Louis B. Leakey, który w
czasie uniwersyteckiego odczytu w 1967 roku na pytanie o brakujące ogniwo,
odpowiedział: „nie ma jednego brakującego
ogniwa, brakuje setek”. Podobną wątpliwość wysuwa dziennikarz zajmujący się
nauką, Richard Milton: „brak kopalnych form przejściowych skłonił mnie do
zadania pytania o darwinowską koncepcję stopniowych zmian”. Wypowiedź ta jest o
tyle intrygująca, gdyż przelał ją na papier niezachwiany niegdyś darwinista. Wątpliwości
pojawiły się u Miltona w momencie, gdy zaczął analizować dowody mające
utwierdzić wszystkich w przekonaniu, że Darwin miał rację. Wyszło jednak
inaczej. Jedną z tajemnic, którą sam Darwin nazwał „paskudną tajemnicą” jest pochodzenie roślin kwiatowych. Okazało
się, że nauka odkryła skamieniałości roślin nieświatowych sprzed
300 milionów lat i kwiatowych sprzed 100 milionów lat. A gdzie forma
przejściowa? Co działo się pomiędzy tymi zdarzeniami ewolucyjnymi? O kwiatowych
wiadomo, że cechują się one wysokim stopniem organizacji. Co spowodowało, że
rozmnażająca się bezpłciowo roślina nieświatowa, nagle wytworzyła organy niezbędne
do rozrodu płciowego? W kwestii roślin pojawia się również inny problem: skoro
budowa większości roślin harmonizuje z budową owadów zapylających, co było
pierwsze: roślina czy pszczoła? Ewolucjoniści próbują wyjaśnić tą (i wiele
innych) zagadkę powolnością całego procesu. Gradualizm, to jest stopniowy
rozwój, ma tłumaczyć wiele niejasności. Okazuje się, że nie tłumaczy nic; bo
skoro ewolucja to proces powolny, rozciągnięty w czasie, nie powinno być
problemu z odnalezieniem form przejściowych. Nie ma żadnej. Dotyczy to również
kwestii, która nas, ludzi, interesuje najbardziej. Dotąd nie natrafiono na ślad
ogniwa – łącznika nas z naszymi przodkami. Z pewnością tym ogniwem nie mógł być
człowiek z Jawy odkryty przez holenderskiego badacza Eugene’a Dubois w 1891
roku: przedwczesny triumf darwinistów okazał się niezręczną układanką ludzkiej
kości udowej i sklepienia czaszki małpy. Nie jest nim również człowiek z
Piltdown. Odkryty w Anglii w 1910 roku stał się synonimem antropologicznego
szwindlu, wedle prawdopodobieństwa spreparowanego przez nadgorliwych
darwinistów.
Czy wobec tylu słabych punktów i
białych plam na mapie teorii Darwina, nie należałoby zrewidować sposobu
myślenia o naszych dziejach i naszym pochodzeniu? Dopóki słuszność danej teorii
czy hipotezy nie zostanie zweryfikowana za pomocą naukowej aparatury, takowa
teoria nie powinna być wykładana na uniwersytetach jako przedmiot. Dyscypliny
badające naszą przeszłość zdają się mieć same mankamenty. „Historię piszą
zwycięzcy”. Któż zatem tworzy archeologię?
Co z tą
archeologią?
Teoria
Darwina nałożyła ciasne ramy, umieszczając na osi czasowej określone
wydarzenia. Głosy zwątpienia oraz odkrycia wyważające owe ciasne ramy są
niemile widziane, zaś autorzy tych odkryć spotykają się z ostracyzmem, który
nierzadko doprowadza ich kariery do ruiny. Virginia Steen – McIntyre. Tak
nazywa się archeolożka, którą powinno się określać mianem męczennicy nauki.
Jaka była jej wina, że twardogłowi naukowcy zdecydowali się dokonać zbrodni na
jej obiecująco zapowiadającej się karierze? Odpowiedź na to pytanie brzmi:
miała odwagę (lub czelność) zakwestionować ustalenia archeologów, które okazały
się błędne. Ustalenia dotyczyły okresu pojawienia się człowieka na kontynencie
amerykańskim, który to Steen – McIntyre przesunęła znacząco wstecz na osi czasu.
Uczona srodze się zawiodła sądząc, iż odkrycie to otworzy przed nią o wiele
więcej możliwości na polu naukowym. Tymczasem spotkała się z ostracyzmem i
szykanami. Co z tą archeologią?
Mimo, że
nie jestem osobą, która rości sobie prawo do osądzania, niemniej gdyby ktoś
mnie spytał, odparłbym, że zarówno historia, jak i archeologia, nie powinny być
naukami w sensie takim, jakim pojmujemy dyscypliny naukowe. Całkowitą negacją
założeń, na których bazuje teoria ewolucji, są znaleziska archeologiczne, które
ową archeologię wywracają do góry nogami. I wcale nie ma potrzeby sięgać do
materiałów na temat zahaczający o sferę zakazanej archeologii. Wystarczy
spojrzeć na jedyny ostały cud świata starożytnego, czyli Wielką Piramidę
Cheopsa w Gizie. Zdaje się być szczytem zdolności architektonicznych
starożytnych Egipcjan (pomijam, czym tak naprawdę jest Wielka Piramida i kiedy
ją zbudowano, gdyż na potrzeby tego tekstu nie są to informacje niezbędne). Co
było potem? Rozpadające się konstrukcje, które ani wielkością ani precyzją nie
były w stanie konkurować z Piramidą Cheopsa. Po dziś dzień trwają dyskusje, w
jaki sposób wzniesiono tą konstrukcję. Rezultatem tych dysput są kolejne mniej
lub bardziej oryginalne teorie, które nic nie wnoszą do sprawy. O wiele
ciekawsze, choć z marnym skutkiem, były empiryczne próby rozwiązania odwiecznej
zagadki. Kamienne konstrukcje, oczywiście, w dużo mniejszej skali, rozpadały
się niczym domki z kart. Nie pomogło nawet zaprzęgnięcie sprzętu ciężkiego w
całe przedsięwzięcie. Sprzętu, którym przecież – według archeologów –
starożytni Egipcjanie dysponować przecież nie mogli. Starożytny świat kryje w
sobie o wiele więcej zagadek przyprawiających o zawrót głowy archeologów. Ruiny
Cuzco, Sacsayhuman w Peru czy Baalbek w
Libanie… Jak starożytni tego dokonali? Coraz więcej antropologów jest skłonnych
kwestionować paradygmat, umieszczając człowieka w znacznie wcześniejszych
epokach. Do tej grupy należy Charles Oxnard. Mawiał on: „konwencjonalne podejście do ewolucji człowieka należy poważnie zmodyfikować
albo nawet odrzucić; należy zbadać nowe koncepcje”.
Miałem tego nie czynić, lecz nie mogę oprzeć się
pokusie. W jaki sposób zwolennicy teorii Darwina mogą wyjaśnić dziesiątki, a
nawet setki zagadkowych artefaktów, które wywracają do góry nogami wszystko to,
co archeolodzy wiedzą i nam wciskają? Nie są w stanie wyjaśnić, więc ignorują,
tuszują bądź nawet celowo niszczą nie pasujące do schematu odkrycia. Donosił o
tym swego czasu jeden z badaczy tajemnic przeszłości, David Hatcher Childress.
Szczęśliwie, nie wszystkie tajemnicze artefakty udało się nadgorliwym
darwinistom zniszczyć. Te, które ostały się, rodzą więcej pytań aniżeli
odpowiedzi.
„Epoka dolnego piaskowca Old Red” to nazwa
warstwy, w której w 1844 roku sir David Brewster odnalazł osadzony mocno w
piaskowcu gwóźdź. Odkrycia dokonano w kamieniołomie Kingoodie (Szkocja). Ostrze
gwoździa, wystające na ponad 1 cm z warstwy gliny morenowej było całkowicie
pokryte rdzą. Brewster, fizyk z wykształcenia, był założycielem Brytyjskiego
Towarzystwa Postępu Nauki. W swoim raporcie oznajmił, że warstwa, w której
znajdował się ów gwóźdź pochodzi z epoki dewonu (360 – 408 milionów lat temu). Kto
w tak zamierzchłych czasach wytworzył i wbił gwoździa? Jakimi metodami?
W tym samym roku londyński „Times” z dnia 22
czerwca doniósł o odkryciu sprzed kilku dni: „[…] robotnicy zatrudnieni przy wydobywaniu kamienia w pobliżu Tweed, jakieś
400 metrów poniżej Rutherford Mill, odkryli złotą nić osadzoną w skale na
głębokości 2,9 m”. Zdaniem dra A. W. Medda z Brytyjskiej Służby
Geologicznej, kamień ów pochodził z wczesnego karbonu, to jest epoki datowanej
na co najmniej 300 milionów lat.
8 października 1922 roku w gazecie „American
Weekly” ukazał się artykuł o niesamowitym odkryciu, jakiego dokonano w
Nevadzie. Już sam tytuł artykułu: „Tajemnica
spetryfikowanej <Podeszwy buta> sprzed 5 000 000 lat”
pozwala nam zrozumieć, z czym mamy do czynienia. Choć 5 milionów lat wydaje się
datą świeżą w porównaniu do wyżej wymienionych stanowisk, to jednak wiedzieć
trzeba, że nawet wtedy – według naukowych ustaleń – na naszej planecie nie
powinno być ludzi ani kogokolwiek, kto byłby w stanie wyrabiać elementy
odzieży. Piórem niejaki dr W. H. Ballou zanotował: „jakiś czas temu John T. Reid, wybitny inżynier górnictwa i geolog,
poszukiwał skamieniałości w Nevadzie. W trakcie swych badań natknął się nagle
na skałę, która wprawiła go w całkowite oszołomienie i zdumienie. Dostrzegł na
niej co, co wydawało się być odciskiem stopy człowieka! Bliższe badanie
wykazało, że nie był to ślad bosej stopy, lez skamieniała podeszwa buta [….].
Wokół konturu biegła wyraźna nić, która
jak się okazało, zszywała z podeszwą obwódkę. Wyraźna była również inna linia
szycia, a w środku, gdzie spoczywała stopa i przedmiot spełniał faktycznie
funkcję podeszwy buta, znajdowało się dokładnie takie samo zagłębienie, jakie
spowodowałaby kość pięty ocierająca i zdzierająca materiał, z którego wykonano
podeszwę. W ten sposób znaleziono skamieniałość stanowiącą obecnie główną
tajemnicę nauki, gdyż skała, w której ją odkryto, ma przynajmniej 5 mln lat”.
Jak możecie się domyśleć, wokół ostatniego
znaleziska twardogłowi archeolodzy, jak i zwolennicy teorii Darwina rozpętali
prawdziwą nagonkę, kwestionując jej autentyczność. Ową spetryfikowaną podeszwę
spotkał los podobny do znalezisk, których dokonała w Meksyku Steen – McIntyre:
śladów bytności człowieka w Ameryce co najmniej 250 tysięcy lat temu, czego
archeolodzy, którzy oznajmili już wcześniej, że człowiek postawił stopę na
kontynencie amerykańskim około 20 tysięcy lat temu, zdzierżyć nie mogli.
Co, pytam po raz kolejny, jest nie tak z tą
archeologią?
Pożywka dla
totalitaryzmu
Okazuje się, że teoria Darwina
przyniosła znacznie więcej szkód aniżeli pożytku. O ile, na poletku nauki,
próbuje, choć czyni to w sposób nieporadny, jak wykazano powyżej, wyjaśnić
mechanizmy rządzące rozwojem gatunków i przekształcaniem ich pod wpływem
czynników zewnętrznym, o tyle w sferze społecznej przyczynić się mógł do
rozwoju ustrojów, które w ubiegłym wieku przyczyniły się do śmierci dziesiątek
milionów ludzkich istnień. Już sam podtytuł dzieła Darwina: „O powstawaniu gatunków drogą doboru
naturalnego, czyli przetrwaniu uprzywilejowanych
ras w walce o byt” nosi w sobie pierwiastek szowinizmu i utwierdzają w
przekonaniu, że jedyną szansę na przetrwanie mają najlepiej przystosowani. Przekładając to na
język psychologii ludzkiej, szansę na sukces mają najsilniejsi i najbardziej
cwani. Czy teoria ewolucji nie skłania ku przekonaniu, iż cel uświęca środki
lub bardziej dosadniej: po trupach do celu? Sięgając pamięcią wstecz, wkrótce
po ogłoszeniu i nagłośnieniu swej hipotezy Darwin musiał odpierać ataki nie
tylko ze strony kreacjonistów, ale i ludzi, którzy w sposób naukowy, daleki od
religijnych naleciałości, próbowali wyjaśnić nierozwiązane zagadki świata. Był
wśród nich szwajcarski przyrodnik Jean Louis Agassiz. On, i jego następcy
podważali darwinowską walkę o byt, skłaniając się raczej ku przekonaniu, że to
współpraca między gatunkami i samoograniczanie oraz twórcza inteligencja leżą u
podstaw rozwoju. Zajmujący się koncepcją
Darwina niemiecki naukowiec Reinhard Eichelbeck nie pozostawia suchej nitki na
koncepcji, na której bazuje współczesna biologia. Zdaniem Eichelbecka darwinizm
ma w sobie duży ładunek egoizmu, agresji, bezwzględności. Pytanie o „uprzywilejowane rasy” w kontekście
niemieckiego nazizmu wydaje się więc zrozumiałe. Ten sam Eichelbeck podkreśla
dla przeciwwagi: „gdyby motorem ewolucji
była bezlitosna walka o przetrwanie, wówczas mogłyby się ostać jedynie
agresywne, jadowite, opancerzone gatunki zwierząt”. Taka sytuacja nie ma
jednak miejsca w przyrodzie. Jest ona różnorodna. Występują przecież w
przyrodzie gatunki, które – gdyby teoria Darwina była słuszna – powinny dawno
wyginąć. W sukurs Eichelbeckowi przychodzi biolożka Lynn Margulis. Uważała ona,
że darwinizm zbyt skłania się ku współzawodnictwu, traktując ów mechanizm za
motor napędowy rozwoju. A przecież w bogatym świecie flory i fauny istnieją
dziesiątki, nawet setki przykładów koegzystencji, która przynosi pożytek obydwu
stronom. W procesie symbiozy pszczoły i kwiaty potrzebują się nawzajem.
Mikoryza polega na symbiotycznym współżyciu grzybów i roślin wyższych, na
przykład drzew. Istnieją także bakterie, które wiążą azot niezbędny do życia
roślinom. Krytycy teorii Darwina ponadto zarzucają koncepcji, że skłania się za
bardzo ku absolutnemu materializmowi, wykluczając pierwiastek, którego przecież
nie da się zmierzyć za pomocą aparatury naukowej. Ów absolutny materializm
rozumiany jest jako ciąg przypadkowych wydarzeń oraz reakcji chemicznych,
odpowiedzialnych za wszystko, co dzieje się we Wszechświecie. Marksizm wiecznie
żywy? Lepiej nie!
----------------------------------------------------
Bibliografia:
·
J.
Douglas Kenyon – Zakazana historia. Warszawa 2007.
·
J.
Douglas Kenyon - Zakazana nauka. Warszawa 2008.
·
Michael
Cremo i Richard Thompson – Zakazana archeologia. Ukryta historia człowieka.
Warszawa 1999.
·
Peter
Fiebag, Rainer Holbe i Elmar Gruber – XX wiek i przyszłość świata. Warszawa
2003.
·
Magazyn
UFO 1997, nr 4.